Zbigniew Ziobro i Solidarna Polska przekonują, że polski rząd nie ma wiele do stracenia, wetując unijny budżet. W opowieści ministra Polska raczej do Unii dokłada, niż korzysta na byciu jej członkiem. To fałsz. Pokazujemy, na czym polega manipulacja
"Straty", jakie Polska rzekomo ponosi z powodu swojego członkostwa w Unii Europejskiej, mają ośmielić Mateusza Morawieckiego do utrzymania weta do budżetu UE.
Proszę pamiętać, że rocznie bogate kraje UE wyprowadzają z Polski dużo, dużo większe pieniądze, niż te, które uzyskujemy w ramach dopłat unijnych.
O tym, że rząd PiS wstępnie zawetował wieloletni budżet i Fundusz Odbudowy na walkę ze skutkami pandemii pisaliśmy w OKO.press 16 listopada. Polska i Węgry żądają, by Unia zrezygnowała z pomysłu powiązania funduszy UE z przestrzeganiem zasady praworządności. Albo osłabiła planowany mechanizm.
Partia Zbigniewa Ziobry - Solidarna Polska - wszem i wobec ogłasza, że Polska poza honorem i suwerennością nie ma nic do stracenia. Opublikowała na tę okazję specjalną grafikę:
Problem w tym, że choć liczby podane na niej są prawdziwe, przestawienie ich w ten sposób to demagogia.
W pierwszym słupku mamy transfery gotówki, w drugim makroekonomiczne operacje finansowe o wielowymiarowym wpływie na gospodarkę. Gdyby wiceminister aktywów państwowych Janusz Kowalski chciał pokazać przystające do siebie kwoty, powinien porównać polskie składki do budżetu UE do kwot wypłacanych Polsce.
Między rokiem 2004 a wrześniem 2020 roku Polska wpłaciła do budżetu Unii 60,9 mld euro, a dostała 188,8 mld. Na czysto "zarobiliśmy" na członkostwie 127,8 mld euro. Czyli ok. 560 mld złotych.
Ziobro i jego partia w drugim słupku pokazują, jak duże są transze kapitału "wyprowadzanego" z Polski w ramach dywidend i przychodów zagranicznych przedsiębiorców w latach 2005-2018: 758,9 mld złotych.
Czy oznacza to, że Polska te pieniądze straciła? Niekoniecznie. Inwestorzy, aby móc wypłacić dywidendy, musieli najpierw wyłożyć kapitał i przetransferować do Polski swój biznesowy know-how, technologie, kontakty. Inwestycje dawały ludziom pracę, a wypłaty po części wracały do budżetu jako wpływy z podatków.
Zagraniczne inwestycje są jednym z motorów szybkiego wzrostu gospodarczego. W ostatnich 16 latach w Polsce było to po kilka procent rocznie.
Zyski dla firm z zagranicy nie muszą też oznaczać, że z polskiego rynku znikną firmy rodzime. Tu już wiele zależy od polityki rządu i kultury gospodarczej, która w Polsce sprzyja wyprzedawaniu przedsiębiorstw. Kowalski pomija na grafice także inny czynnik - korzyści dla tych polskich firm, które inwestują w pozostałych państwach członkowskich.
Warto podkreślić, że pieniądze, które Polska otrzymuje z budżetu UE, to pieniądze publiczne - bezzwrotne granty, które mają służyć przyspieszeniu rozwoju naszego kraju. Inwestycje zagraniczne to kapitał prywatny, którego celem jest właśnie zysk. Na inwestowaniu w Polsce zyskują także firmy spoza UE, np. amerykańskie. Kapitał byłby więc "wyprowadzany" za granicę nawet wtedy, gdybyśmy w Unii nie byli.
Według dr Zofii Łapniewskiej, makroekonomistki z Uniwersytetu Jagiellońskiego, na całą sprawę należałoby patrzeć jeszcze szerzej.
"Nie wystarczy policzyć, ile pieniędzy wypływa z Polski i porównać z tym, ile wpływa. Ten bilans jest bardziej złożony, bo członkostwo to dostęp do jednolitego rynku. Bilans handlowy jest dziś dodatni, eksport rośnie. Nie moglibyśmy eksportować aż tyle, gdyby nie członkostwo w Unii"
- wskazuje dr Łapniewska.
Zestawienie podobne do tego z grafiki Solidarnej Polski przedstawił w 2018 roku francuski ekonomista Thomas Piketty. Jego cel był jednak zupełnie inny. Piketty nie twierdził, że obecność w UE jest niekorzystna dla państw środkowo-wschodniej Europy i nie argumentował przeciwko samej UE (jego publicystka jest zdecydowanie proeuropejska, choć bardzo krytyczna wobec nierówności i niedostatków demokracji w Unii), a ukazał skalę fenomenu, jakim są olbrzymie zyski zachodnich przedsiębiorstw z inwestycji w Europie Wschodniej. Wskazywał, że w ramach UE może być to przyczyną politycznych napięć.
To realny problem: duże koncerny wykorzystują dominującą pozycję na rynku, by maksymalizować dochody np. kosztem płac. Polski rząd może jednak skuteczniej opodatkowywać ich zyski oraz wzmacniać pozycję pracowników, by przeciwdziałać wyzyskowi. Może też wykorzystywać forum UE do podnoszenia kwestii np. europejskich rajów podatkowych takich jak Holandia i Irlandia. I nawet niekiedy próbował to robić, ale dziś wszystko przykrywa demagogiczną antyeuropejską retoryką.
Faktem pozostaje, że Polska jak dotąd "zarobiła" na członkostwie w UE ponad 120 mld euro. Z pieniędzy tych sfinansowała rozwój rolnictwa, naprawiała drogi, kupowała nowe pociągi. W najbliższych latach, mimo że nasza składka będzie rosła, wciąż będziemy dostawać więcej niż wpłacać.
"Niektórzy mówią, że w ciągu siedmiu lat zapłacimy ok. 40 mld euro. Ale pamiętajmy, że to, co jest obecnie przygotowywane dla Polski to ok. 125 mld euro. Gdy odejmiemy od 125 nasze 40 mld składek, to zostanie nam ponad 80 mld euro"
- tłumaczy Jan Olbrycht, eurodeputowany KO i negocjator budżetu Unii z ramienia Parlamentu Europejskiego.
Jak podkreśla europoseł wyliczenia te dotyczą zresztą tylko funduszy znajdujących się w kopertach narodowych - czyli tych, których podziałem zarządzają polskie władze.
"Nie mamy w tym zawartych programów na badania naukowe, ochronę granic, z funduszu zdrowia. Ta suma i tak będzie większa" - wskazuje Olbrycht.
Mówienie o tym, że w najbliższym czasie będziemy płatnikami netto to kłamstwo. Czy stanie się to po 2027 roku? Wszystko będzie zależało od tego, jak szybko Polska będzie się bogacić. Składki do budżetu Unii są bowiem uzależnione od dochodu narodowego państw członkowskich. Części najbogatszych krajów udało się wynegocjować specjalne rabaty.
Czy zatem, gdy Polska zacznie dokładać do unijnego budżetu, członkostwo przestanie nam się opłacać? Takie argumenty podnosili zwolennicy brexitu i liczni europejscy populiści. Ale - jak wynika zresztą pośrednio z grafiki Janusza Kowalskiego - korzyści z członkostwa to nie tylko transfery z budżetu, a wiele gospodarczo-społecznych czynników, spośród których część trudna jest do policzenia.
Polki i Polacy postrzegają dziś ten bilans jednoznacznie pozytywnie. To, czy tak pozostanie, będzie przynajmniej w części zależało od działań i narracji polskich władz. Jak na razie rządzący deklarują, że są euroentuzjastami, twierdzą, że bronią UE przed zakusami brukselskich urzędników.
Ale PiS od dłuższego czasu traktuje Unię w najlepszym wypadku instrumentalnie. Gdy dzieje się coś złego - winna jest UE. Gdy coś dobrego - to sukces rządu. Pokazała to wyraźnie pandemia koronawirusa.
Na potrzeby krajowej polityki władze PiS nie szczędzą pod adresem Unii słów krytyki - Jarosław Kaczyński jeszcze niedawno porównywał ją do ZSRR. W antyunijnej retoryce przoduje jednak Solidarna Polska.
Wbrew opowieściom Zbigniewa Ziobry i innych przedstawicieli jego partii, Unia daje Polsce bardzo wiele. Konsekwencje polexitu byłyby dla polskiej gospodarki opłakane. Stracilibyśmy dostęp do funduszy z unijnego budżetu, ale nie tylko.
"Jeśli Polska wyjdzie z Unii wiele firm, które dziś inwestują u nas, przeniesie się do Rumunii i Bułgarii. To znaczy, że będzie ogromne bezrobocie. Rozejrzyjmy się, gdzie pracuje większość ludzi, których znamy - w firmach międzynarodowych" - wskazuje dr Łapniewska.
"Oczywiście to są szacunki, ale moim zdaniem byłaby to katastrofa. Wrócilibyśmy do poziomu bezrobocia z 2003-2004 roku, wtedy to było ponad 20 proc." - dodaje.
Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.
Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.
Komentarze