Pandemia unaoczniła, że gospodarka nie może działać, jeśli społeczeństwa nie są przygotowane na środowiskowe kataklizmy. To zaś wymaga ogromnych inwestycji w ludzi i infrastrukturę, niemożliwych bez zaangażowania państw i ich budżetów
Od ponad roku tematem numer jeden na świecie jest pandemia. Ze zrozumiałych względów. COVID-19 wywrócił do góry nogami wiele aspektów naszego świata, ale jednego nie zmienił: nadal najważniejszym zagrożeniem dla ludzkości pozostaje kryzys klimatyczny. Dlatego też OKO.press regularnie publikuje kolejne informacje na temat globalnego ocieplenia. Pojawia się jednak pytanie, w jaki wzór układają się te doniesienia. W jakim miejscu – jako świat – się znajdujemy, jeśli chodzi o walkę z zagrożeniami klimatycznymi? Czy przez ostatni rok poczyniliśmy postępy, czy wręcz przeciwnie?
Podsumowanie, co się dzieje w kwestii klimatu, można zacząć od pytania „Co chcecie usłyszeć najpierw – dobrą czy złą wiadomość?”. Na każde optymistyczne doniesienie da się bowiem odpowiedzieć jego pesymistycznym rewersem.
Jedną z pierwszych deklaracji Joe Bidena po wyborze na prezydenta była obietnica ponownego przystąpienia USA do porozumienia paryskiego. Tak też się stało w lutym tego roku. Doskonała wiadomość. Nie tylko dlatego, że USA jako jeden z największych emitentów na świecie musi powziąć zdecydowane działania proklimatyczne, ale również dlatego, że Stany Zjednoczone nadal mają zdolność wytyczania ogólnoświatowych trendów – zarówno tych dobrych, jak i złych. Problem polega na tym, że mniej więcej w tym samym czasie mogliśmy się dowiedzieć z NDC Synthesis Report, iż państwa należące do porozumienia paryskiego nie spełniają zawartych w nim celów.
Albo weźmy dane opublikowane na początku maja w ramach projektu Climate Action Tracker. Pokazują one, na jakiej trajektorii klimatycznej się znajdujemy – o ile może się ocieplić klimat do końca stulecia. Dobra wiadomość? W porównaniu z poprzednim raportem wynik poprawił się 0,2 stopnie Celsjusza. Zła? Obecne cele redukcji emisji oznaczają, że jesteśmy na trajektorii, która prowadzi nas w stronę wzrostu temperatury o 2,4 stopnia Celsjusza w porównaniu do epoki preindustrialnej. A pamiętajmy, że naszym celem jest ograniczenie wzrostu globalnej temperatury do półtora stopnia, w najgorszym razie dwóch stopni. Dane Climate Action Tracker to oczywiście tylko przewidywania, ale i tak powinny niepokoić.
Podobnie optymistyczno-pesymistyczny obraz wyłania się z ostatnich planów poszczególnych państw, firm i instytucji finansowych. Wojciech Kość tłumaczył obszernie na łamach OKO.press plany klimatyczne administracji Bidena, która chce ściąć amerykańskie emisje dwutlenku węgla o połowę do 2030 roku. Jak słusznie zauważa Kość: „Nowy cel redukcji emisji USA trwale wprowadza politykę klimatyczną do wewnętrznej polityki gospodarczej Waszyngtonu, a także do polityki zagranicznej kraju”.
I to jest dobra informacja, ale…
Przede wszystkim nadal brakuje konkretów – postawić sobie cel to jedno, przedstawić szczegółowy plan jego realizacji to inna sprawa. Na razie to drugie pozostawia sporo do życzenia. Eksperci od zagadnień klimatycznych zwracają uwagę choćby na to, że administracja Bidena nie bardzo tłumaczy, jak chce wzmocnić infrastrukturę, by ta była odporna na skutki ocieplającego się klimatu. Rzecz ważna, bo na tym etapie chodzi już nie tylko o jak najszybsze cięcie emisji gazów cieplarnianych, ale także o ochronienie się przed anomaliami pogodowymi, które są częściowo skutkiem dotychczasowych emisji. Jak poważne mogą być konsekwencje zaniedbań w tej sferze, okazało się kilka miesięcy temu, gdy w zamarzniętym Teksasie przestał płynąć prąd w wyniku awarii elektrowni.
Informacje docierające z innych rejonów świata są jeszcze mniej zachęcające. Na przykład The Australian Conservation Foundation przedstawił obliczenia, z których wynika, że australijski rząd wydaje coraz mniej pieniędzy na kwestie związane z klimatem. Na każde 100 dolarów tylko 17 centów idzie na cele klimatyczne – siedem lat wcześniej było to 25 centów. W Wielkiej Brytanii natomiast wsparcie finansowe banków dla przemysłu węglowego od czasów zawarcia porozumienia paryskiego wzrosło, zamiast zmaleć.
Czy w tej gmatwaninie wydarzeń, deklaracji i decyzji z ostatniego roku można znaleźć coś, co wychodziłoby poza ten krąg dobrych i złych informacji? Tak, ale pod warunkiem, że spojrzymy na głębsze zmiany na poziomie ideowym.
Stephanie Kelton, amerykańska ekonomistka, narzeka w książce „The Deficit Myth" (Mit deficytu), że debata o wydatkach państwa jest od lat naznaczona hipokryzją. Badaczka pisze wprost o USA, ale jej uwagi w większym bądź mniejszym stopniu można odnieść także do innych państw: „Ilekroć pojawia się temat ubezpieczeń społecznych lub gdy ktoś w Kongresie chce przeznaczyć więcej pieniędzy na edukację bądź opiekę zdrowotną, to słyszymy napomnienia, że za to wszystko trzeba jakoś »zapłacić«, i przypomina się nam o rosnącym deficycie.
Zauważyliście, że to nigdy nie wydaje się problemem, gdy rozmowa schodzi na zwiększanie budżetu obronnego, ratowanie banków lub udzielanie ogromnych ulg podatkowych najbogatszym, choć wszystkie te działania znacznie zwiększają deficyt?”.
To właśnie o tę hipokryzję rozbijały się od lat najambitniejsze plany walki z globalnym ociepleniem. Zarzucano im, że są za drogie, innymi słowy, że pogrążą nasze państwa w długach. W związku z tym rządzący nie palili się do wdrażania bezprecedensowych planów inwestycji publicznych.
Ten strach związany ze zbyt dużymi kosztami dawał o sobie znać nie tylko przy kwestii globalnego ocieplenia. Najlepszym przykładem jest odpowiedź na kryzys finansowy 2007/2008. Początkowe ambitne plany inwestycyjne administracji Baracka Obamy zostały szybko rozwodnione – częściowo właśnie ze względu na obawy przed rosnącym deficytem. W Europie sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót, bo wiele państw przyjęło – albo zostały do tego zmuszone przez instytucje europejskie – politykę zaciskania pasa. I to mimo powtarzających się ostrzeżeń, że ta polityka nie działa, płynących nawet ze strony Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który wcześniej ją promował.
Pierwsze reakcje na pandemię pokazują, że coś się w tej sprawie zmieniło. Nie wszędzie, ale w kilku miejscach, i to takich, które są kluczowe z perspektywy klimatycznych zmagań. Przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych. Administracja Bidena od samego początku idzie drogą bilionowych inwestycji, nie bacząc na straszącą deficytem Partię Republikańską. Unia Europejska także poszła w tę stronę, czego najlepszym przykładem Fundusz Odbudowy – o którym tak gorąco w Polsce dyskutowaliśmy. W obu przypadkach – amerykańskim i europejskim – programy inwestycji zawierają także rozwiązania proklimatyczne, ale być może jeszcze ważniejsza jest sama zmiana kierunku myślenia, która może zaowocować kolejnymi wydatkami na cele klimatyczne.
Co się zmieniło od czasów kryzysu finansowego? Wiele rzeczy. Polityka oszczędności jest jeszcze mniej wiarygodna niż była kilkanaście lat temu, pandemia ma inny wymiar niż kryzys finansowy, a strach przed długami publicznymi zmalał. Ezra Klein, publicysta „New York Timesa”, zasugerował nawet, że ta ostatnia kwestia to największa zmiana w polityce ostatnich dwóch dekad. Wtórował mu Paul Krugman, mówiąc w odniesieniu do Stanów Zjednoczonych: „Wyłania się konsensus, który podzielają niemal wszyscy znający się na arytmetyce, że dług i deficyty nie są obecnie istotnym ograniczeniem”.
To oczywiście nie znaczy, że zupełnie przestano się przejmować długiem. Rzecz raczej w tym, że inaczej zaczęto oceniać bilans zysków i strat, gdy trzeba zdecydować, czy w sytuacji kryzysowej lepiej inwestować w gospodarkę i ludzi, czy też lepiej dążyć do zmniejszenia długu.
Co nieco uświadomiła nam też sama pandemia. Na przykład, że gospodarka nie może działać, jeśli społeczeństwa nie są przygotowane na środowiskowe kataklizmy. To zaś wymaga ogromnych inwestycji w ludzi i infrastrukturę, niemożliwych bez zaangażowania państw i ich budżetów.
„Musimy budować odporne systemy i gospodarki, które będą tak projektowane, aby wytrzymywać najgorsze scenariusze – i dawać nam szansę uporania się z nieprzewidzianymi katastrofami” – przekonuje Jonathan Aldred, ekonomista z Uniwersytetu Cambridge.
Rzeczy, które dziś wydają się przejawem oszczędności, w przypadku kryzysu mogą się okazać przejawem lekkomyślności i krótkowzroczności.
Jeśli to jest zmiana na stałe, a odważne inwestycje państwowe wracają do repertuaru politycznych narzędzi, polityka oszczędności odchodzi zaś do lamusa, to może być przełom, który odmieni nasze podejście do zagrożeń klimatycznych.
Nadal toczyłyby się gorące spory, na co konkretnie wydawać te pieniądze i które rozwiązania są najlepsze, ale zyskalibyśmy kolejne narzędzie do ratowania naszej przyszłości. Ta zmiana podejścia wpisywałaby się w postulaty wysuwane przez coraz liczniejsze grono ekonomistów i ekonomistek, na przykład Marianę Mazzucato, która w książce „Mission Economy” narzeka, że zbyt mocno polegaliśmy dotychczas na podatkach węglowych i skromnych inwestycjach w badania i rozwój:
„Rynki nie pójdą zieloną drogą same z siebie. Państwa mają do odegrania fundamentalną rolę” – pisze ekonomistka.
Nie chodzi o to, że wcześniej nie było inwestycji publicznych w zieloną transformację, ale o to, że ze względu na dominujące poglądy ekonomiczne były one zbyt zachowawcze. „Ani wielkość nakładów finansowych, ani ich kierunek nie są wystarczające do utrzymania wzrostu temperatury poniżej dwóch stopni Celsjusza, nie mówiąc już o półtora stopnia” – mówił w 2019 roku Ottmar Edenhofer z Potsdam Institute for Climate Impact Research.
Być może obserwujemy właśnie jeden z tych rzadkich przypadków, gdy idee obecne do tej pory głównie w książkach i publicystyce zaczynają przenikać do gabinetów politycznych.
Kiedy podpisywano porozumienie paryskie, wiele osób obawiało się, że to tylko pusty gest. Nie bez podstaw zresztą, o czym świadczy to, że sygnatariusze tego porozumienia mają problem z realizacją zawartych w nim postulatów. Niemniej to był ważny krok naprzód, ponieważ rządzący przyznali oficjalnie, że kryzys klimatyczny to największe wyzwanie naszych czasów. Podjęli zobowiązanie, z którego można ich rozliczać i od którego nie tak łatwo się wyłgać. Był to postęp, nawet jeśli o wiele lat spóźniony.
Podobnie jest z przekonaniem, że państwa i organizacje w rodzaju Unii Europejskiej mają do odegrania kluczową rolę w transformacji energetycznej – jako regulatorze i inwestorzy. Jeśli to nie jest tylko krótkotrwały trend, jeśli rzeczywiście idee powtarzane od lat przez wiele ekonomistów i ekonomistek przeniknęły wreszcie do polityki, to mamy do czynienia z kolejnym przełomem, który daje szanse na to, że unikniemy najgorszych skutków katastrofy klimatycznej.
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Komentarze