Zniesienie prac domowych część rodzin wykorzysta w jedyny sposób, jaki znają: do szaleńczej nauki przed testami, a potem walki na noże o miejsca w „wymarzonej” szkole średniej. To pogłębi nierówności, a klasie średniej da złudne poczucie, że mają większą kontrolę nad edukacją dzieci
Nowe kierownictwo Ministerstwa Edukacji Narodowej zaczęło od zmian personalnych i spełnienia planów finansowych. Te zrozumiałe, a czasem konieczne posunięcia, nie dają jeszcze jasnego obrazu kierunku zmian w dłuższej perspektywie. Podwyżki dla nauczycieli tymczasowo kończą ze skandaliczną luką, jaka dzieliła ten obszar sektora publicznego od średniego poziomu płac. Choć dają pewną rekompensatę za okres bez podwyżek, tak naprawdę nie można jeszcze powiedzieć, czy będą bardziej znaczące niż tymczasowa łata na znoszonej nauczycielskiej kapocie.
A co dostali uczniowie i ich rodziny? Albo inaczej: jaką wizję szkoły spełnia kompleks wprowadzanych zmian? Czy jest ona spójna z deklaracjami i obietnicami?
Tu o poczucie pewności jeszcze trudniej.
Zmiany w podstawach programowych utknęły na burzliwej dyskusji i zaordynowaniu nieśmiałych półśrodków. Nie inaczej skończyły się zapowiedzi zmian w programie matur i egzaminu po podstawówce. Tak naprawdę jedynym ważnym krokiem, który bezpośrednio i świadomie dotyka uczniów, było zniesienie obowiązkowych i ocenianych prac domowych w klasach IV-VIII. Jak funkcjonuje taki ruch w praktyce? Zdania komentujących ekspertów i publicystów są oczywiście podzielone.
Ale wystarczy znać dobrze szkolną codzienność, żeby rozumieć: tak jak natura nie znosi próżni, tak systemy społeczne zarządzane półśrodkami nie znoszą zmian pozornych.
Czy to dobrze, że 12- lub 15-latek ma więcej czasu, czuje się mniej przygnieciony i mniej skołowany codziennym kieratem? Oczywiście, że tak. Czy efekt zmian będzie trwały? Jasne, że nie. Bo chory system nie zniesie próżni. Pogoń za ocenami i wyśrubowanymi wynikami będzie trwała. Tak jak poprzednio, napędzana przez społeczne lęki (czytaj: przez tę część rodziców, dla których dobre liceum to wymóg prestiżowy).
Praca w domu, jak słusznie wskazuje część komentatorów, może się czasem uczniom bardzo przysłużyć — oczywiście nie może być bezsensowna i monotonna, ani serwowana hurtem jako środek wymuszający dyscyplinę. Ale mądry i twórczy nauczyciel potrafi zadawać w zdrowych dawkach i z indywidualnym podejściem.
Taka praca ma ogromne zalety – sprzyja spójności klasy niezależnie od charakterów i temperamentów, daje szanse na skupienie bez presji czasu, pozwala robić postęp i tym wolniejszym, i tym rozproszonym, tym z ADHD i tym, którzy publicznie nie są w stanie wyjść z roli statystów.
W skali całego społeczeństwa ma jeszcze większą rolę: wyrównuje przepaść między uczniami z dużym kapitałem kulturowym a tymi, którzy nie znają ani kina, ani książki, ani “korków”.
Tego społecznego i szkolnego bezpiecznika właśnie się pozbywamy.
W zamian dostajemy chwilę oddechu, którą za jakiś czas duża część rodzin wykorzysta w jedyny sposób, jaki znają. Do mobilizacji w ostatnich dwóch latach podstawówki, do szaleńczej nauki przed testami, a potem walki na noże o miejsca w “wymarzonej” szkole średniej. Taki tryb pracy będzie chwilowo atrakcyjny, bo daje rodzinom z klasy średniej poczucie większej swobody i decyzyjności. Złudzenie, że to od nas zależy teraz trochę więcej – możemy wziąć głęboki oddech, uczyć się sami, możemy skorzystać z oferty dowolnych “douczek” poza systemem.
Na dłuższą metę zmieni się jednak bardzo mało. Co gorsza, systematyczność i regularność już na dobre wyjdą z mody.
W sposób niebezpieczny (także dla rynku pracy) pogłębią się różnice między uczniami i środowiskami. Uczniowie z uprzywilejowanych materialnie rodzin dalej będą wyciskać rodzinne zasoby czasu i środków do ostatniej kropli, tylko w sposób bardziej chaotyczny. A cel będzie równie pozorny jak kiedyś: udawanie, że osiągnęli wspaniałe kompetencje z każdego przedmiotu, byle tylko wyśrubować niezbędną na starcie do liceum średnią.
Za te fatalne półśrodki odpowiedzialni jesteśmy wszyscy. Również na poziomie politycznym — bo choć rządząca koalicja chciałaby sobie przypisać zasługę ulżenia uczniom, to tak naprawdę żadna z politycznych sił nie odważa się zmienić systemu w sensie realnym, budującym cywilizowane stosunki i wpuszczającym do szkół wzajemne zaufanie.
Dla ilustracji przemyślmy choćby charakterystyczny przykład z ubiegłorocznych programów różnych partii. Prawie wszyscy wzięli na sztandary walkę z “patologicznym zjawiskiem korepetycji”. I można by to poprzeć, bo to rzeczywiście zjawisko patologiczne. Ale czy któraś z sił politycznych mówi z sensem, jak ten wrzód wyciąć?
Czy zwalczy ją “większa dostępność nauczycieli” (pewnie opłacana ze zrzutki na trójkę klasową?) albo “powszechne bezpłatne fakultety”, albo “prace domowe odrabiane na świetlicy”, lub też zgoła nieistniejące? Na te sugestie nauczyciel z doświadczeniem dostanie bólu brzucha od napadów śmiechu. Z przyczynami korepetycyjnej patologii nie ma to dużo wspólnego. Te przyczyny to
totalny brak zaufania do szkoły publicznej oraz zaściankowa i przemocowa wiara, że jak się szarpnąć i zapłacić, to magia zadziała i uda się być lepszym od sąsiada.
Zniesienie prac domowych nic tu nie uleczy, a może nawet problem mocno skomplikować.
Dlaczego w krajach cywilizowanych korepetycje nie istnieją? Można by dać odpowiedź skrótową: “bo nie ma podaży”. Gdy nauczycielka żyje jak człowiek i zarabia w granicach przyzwoitości, do głowy jej nie przyjdzie, by harować w czasie przeznaczonym na odpoczynek. Nie zadowalajmy się jednak odpowiedzią jednostronną. Wyjaśnijmy również, dlaczego na korepetycje nie ma tam również popytu?
Dlaczego rodzic szwedzki, belgijski czy niemiecki robi wielkie oczy, słysząc o czymś takim jak korepetycje? Czemu w Cardiff czy w Helsinkach trudno nawet byłoby wytłumaczyć, o co w nich chodzi?
Ano dlatego, że nie zniszczono tam zaufania do systemu edukacji.
Dzięki temu rodzic nie musi (wspomagany przez media i wszystkich świętych) wmawiać dziecku, że do “wymarzonego liceum” dostanie się tylko, gdy dowolną metodą wywalczy sobie przewagę nad koleżankami, podliże nauczycielowi i wyszarpie dodatkowe punkty oraz inne “plusy dodatnie”. A potem zdobędzie korzystną pozycję, wypełniając odpowiednie rubryki testów i pisząc pod klucz o objawionych prawdach oraz ideologicznych lekturach.
Gdy nauczyciel cieszy się mocną pozycją, a szkoła zaufaniem — systemowo i sama z siebie — wtedy wiadomo, że korepetytor nie zna żadnych magicznych zaklęć.
Że oceny są zwykłą informacją zwrotną, a nie narzędziem pognębienia konkurencji (czyt. mniej zasobnych kolegów i koleżanek).
Że ambicje są ważne i potrzebne, ale do ich realizacji prowadzi zwykła nauka i mądre korzystanie z dostępnej oferty, a także zdrowie fizyczne i psychiczne wraz z dbałością o właściwy dla wieku wypoczynek i regenerację.
Że licea i uczelnie trzymają poziom od lat, nie ma więc tej jedynej szkoły, wiele dróg prowadzi do sukcesu, a o jego skali decyduje charakter, osobowość, talent i siła do rozwijania tych osobistych walorów.
Takie to proste. Można wtedy wreszcie przepędzić tych siewców ciemnoty, speców od “wymarzonych liceów”, tumaniących czerwonymi paskami i mnożeniem nierealistycznych wymagań. Nie trzeba gnać bez tchu jak chomik w kołowrotku. Można zacząć się uczyć. Rozwijać zdolności i nawet czasem mieć z tego przyjemność. Takie proste, a jednak zbyt trudne dla większości polityków.
Zbyt trudne, bo trzeba byłoby zrobić parę ważnych zmian, zupełnie innych, niż te na sztandarach obecnych ulepszaczy.
Oprzeć rekrutację do szkół średnich wyłącznie na wynikach obiektywnego egzaminu. Jeśli ktoś ma super ambicje, niech je realizuje, a selekcja do liceum niech się opiera na wynikach sensownej nauki, jak w cywilizacji – nie na pozorowaniu, morderczej walce o oceny od plastyki po religię.
Zlikwidować “czerwony pasek” i zabrać wszelkie elementy nieobiektywne oraz uznaniowe w rekrutacji, napędzające niekończący się kołowrót “wyciągania” ocen, douczek i korepetycji. “Czerwony pasek” i postsowiecka “zołotaja medal’” to już chyba jedyne w Europie elementy autorytarnego oceniania, segregowania uczniów i wymuszania sztucznej dyscypliny.
Podnieść wynagrodzenia początkujących nauczycieli do poziomu średniej w środowisku szkoły, likwidując tym samym negatywną selekcję do zawodu. Proporcjonalna regulacja wynagrodzeń w całym systemie będzie kosztować, ale nie tak dużo, jak się wydaje – wtedy bowiem nie będzie trudno zachęcić ludzi do paru dodatkowych godzin w tygodniu, a nawet do zwiększenia pensum.
Skrócić naukę obowiązkową do 26-32 godzin w tygodniu, zależnie od wieku ucznia. Wtedy szkoła stoi na nogach, nie na głowie: jest czas i na pracę, i na rozmowę, i na rozwijanie zainteresowań, czy dodatkowe konsultacje. I nawet praca domowa staje się jakoś mniej demoniczna, nabierając właściwego sensu jako ćwiczenie systematyczności, własnego tempa pracy, indywidualnego podejścia i wyrażania siebie.
Wprowadzić minimum demokracji i wymiany informacji między nauczycielami, środowiskiem lokalnym i uczniami. Realne wybory do Rad Rodziców, dostępność rady szkolnej dla ucznia i rodzica pomogą uruchomić mechanizmy i środki zaradcze w sytuacjach kryzysowych, zastępując autorytarny dyktat dyrekcji.
Takie to proste, ale w naszych realiach niewykonalne. Wiecie dlaczego?
A co robi przeciętny rodzic, gdy dowiaduje się o jakimś szczególnie dobrym, skutecznym, czy popularnym nauczycielu? Czy mówi dziecku – “postarajmy się dostać na lekcję tam, gdzie on/ona uczy”? Bo to pewnie świetny człowiek i zatrudnia go dobra szkoła? Nic podobnego. Mówimy wtedy – “może by ten nauczyciel dał ci korki, żebyś dostał się do szkoły X z czołówki rankingu”.
Stworzyliśmy wszyscy system, w którym wiedza, praca, talent i systematyczność są niczym, a wszystkim są pozory wiedzy, zakuwanie na termin, przemocowa walka o pozycję i pusty marketing.
Nauczyciel, publicysta i menedżer oświatowy z Warszawy
Nauczyciel, publicysta i menedżer oświatowy z Warszawy
Komentarze