W ciągu ostatnich 10 lat Rosja, Chiny i inne reżimy autorytarne przeznaczyły ponad 300 milionów dolarów na to, by ingerować w procesy demokratyczne w 33 krajach, w tym – szerzyć polityczną dezinformację. Odnotowano przynajmniej sto takich operacji. Połowa z nich to działania Rosji w Europie
Nie ma wątpliwości: trwa nowy rodzaj wojny, którego celem jest podważenie spójności społecznej i wzajemnego zaufania w demokratycznych społeczeństwach, a w efekcie – osłabienie demokracji. Ta wojna oczywiście nie omija Polski.
To kluczowe wnioski, wynikające z prac powołanej rok temu przez Parlament Europejski Komisji Specjalnej ds. Obcych Ingerencji we Wszystkie Procesy Demokratyczne w Unii Europejskiej, w tym Dezinformacji (oficjalny skrót – Komisja INGE). Komisja właśnie pracuje nad raportem końcowym.
"Jest gorzej niż na ogół myślimy, dużo gorzej niż myśli przeciętny obywatel. Większość rządów i parlamentów żyje jeszcze w starym świecie" – komentuje europoseł Włodzimierz Cimoszewicz, jeden z wiceprzewodniczących komisji INGE.
Komisja zajmowała się różnymi formami ingerencji w funkcjonowanie systemu demokratycznego.
"Z jednej strony to oznacza, że nie każda dezinformacja nas interesowała, a z drugiej, że zajmowaliśmy się nie tylko dezinformacją. Interesowało nas to, co służy destrukcji instytucji demokratycznych, podważaniu społecznego zaufania do wartości i skuteczności demokracji, niszczeniu stabilności politycznej i społecznej: ingerencje w przebieg wyborów, kampanie kłamstw, korupcja polityczna" – wyjaśnia Cimoszewicz.
Z zebranych przez INGE danych wynika, że nasilają się ataki inicjowane przez państwa rządzone przez reżimy autorytarne, zwłaszcza Rosję i Chiny, wymierzone w instytucje, organy i agencje unijne oraz państw członkowskich.
To zarówno prowadzone na ogromną skalę kampanie dezinformacyjne, na przykład
"Demokracja nie nadąża z obroną samej siebie, za zmianami technologicznymi, które zwielokrotniły możliwości działania agresywnych przeciwników" – podkreśla wiceprzewodniczący INGE.
Komisja w raporcie końcowym chce także potępić wykorzystywanie przez podmioty państwowe oprogramowania do inwigilacji Pegasus - przeciwko dziennikarzom, obrońcom praw człowieka i politykom. Domaga się, by jak najszybciej wzmocniono prawne możliwości rozliczania tych, którzy dystrybuują nielegalne oprogramowanie szpiegowskie.
Nie chodzi jedynie o Pegasusa czy podobne systemy – wskazano również na oprogramowanie służące do rozpoznawania twarzy w materiałach video, pochodzących na przykład z monitoringu ulicznego (takie oprogramowanie w Europie jest już używane, robi to reżim białoruski).
Komisja stwierdza wprost, że struktury unijne oraz państwa członkowskie powinny zostać jak najszybciej wyposażone „we w pełni rozwinięte strategie polityczne na rzecz odporności oraz w narzędzia odstraszania, (…) umożliwiające przeciwdziałanie wszelkim rodzajom zagrożeń hybrydowych i ataków”. Bez tego demokracja nie będzie w stanie się bronić.
Wśród istotnych elementów strategii odporności podkreślono rolę niezależnych dziennikarzy i wyrażono zaniepokojenie nękaniem ich i wyrażanymi wobec nich groźbami. „Apelujemy do Komisji o bezzwłoczne przedstawienie konkretnych i ambitnych wniosków dotyczących bezpieczeństwa dziennikarzy i pracowników mediów” – brzmi jeden z punktów raportu końcowego.
Operacje finansowe, których celem jest ingerowanie w demokratyczne wybory i referenda, to niestety częsty proceder – wynika z danych INGE.
Komisja powołuje się na zestawienia z raportu think tanku Alliance for Securing Democracy z 2020 roku: aż 300 milionów dolarów miały wydać reżimy autorytarne w ciągu ostatnich dziesięciu lat, podejmując przynajmniej sto razy antydemokratyczne działania w 33 krajach. Połowa znanych przypadków dotyczy operacji rosyjskich w Europie.
Czy to dużo?
Dla zobrazowania uśrednijmy, że na jedną operację przeznaczono 3 miliony dolarów, czyli – przeliczając według obecnego kursu – ponad 11,7 miliona złotych.
To więcej niż w 2020 roku wydano na całą kampanię Rafała Trzaskowskiego w wyborach prezydenckich (jej koszt wyniósł 9,5 mln zł) i prawie sześć razy więcej niż kosztowała kampania prezydencka kandydata Konfederacji Krzysztofa Bosaka (2 mln zł).
Dzięki tym porównaniom można sobie uświadomić, w jakim stopniu taka kwota może zmieniać sytuację polityczną. A to tylko uśredniony koszt jednej operacji - zrealizowano ich przynajmniej sto. Jedną z najbardziej znanych było zaangażowanie Rosji w kampanię Leave.EU, na rzecz Brexitu, czyli wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej.
W analizach przygotowanych dla komisji INGE mówi się też o wsparciu finansowym Rosji dla partii skrajnie prawicowych i prawicowych w Europie. Bardzo aktywne są również organizacje międzynarodowe, założone wspólnie przez ultrakonserwatystów amerykańskich i rosyjskich, które finansują i koordynują europejskie ruchy, oparte o ultrakonserwatywną agendę światopoglądową.
„W połączeniu z rozprzestrzenianiem się dezinformacji i ukierunkowanymi cyberatakami na infrastrukturę wyborczą, takie zagraniczne ingerencje mają na celu podważenie zaufania do demokracji i ich instytucji” – podkreślił Edoardo Bressanelli, autor analizy, dotyczącej wykorzystania zagranicznych funduszy w podważanie demokracji w Unii Europejskiej.
Chociaż wiele państw członkowskich – w tym Polska – wprowadziło zakazy finansowania partii politycznych z zagranicy, zakazy te można prosto obejść i uzyskać środki, które nie będą wykazywane w oficjalnych rozliczeniach wydatków na kampanię.
Francuski skrajnie prawicowy Front Narodowy (obecnie występuje pod nazwą Zjednoczenie Narodowe) skorzystał z pożyczek w zagranicznym banku First Czech Russian Bank z siedzibą w Moskwie, którego właścicielem był rosyjski oligarcha Roman Popow, blisko zaprzyjaźniony z Kremlem.
Tak się składa, że Zjednoczenie Narodowe należy obecnie do grupy konserwatywnych ugrupowań europejskich, z którymi współpracuje polska Zjednoczona Prawica. Jego liderka Marine le Pen, która we Francji musiała tłumaczyć się z pożyczki z banku Popowa, była niedawno przyjmowana w Warszawie z najwyższymi honorami, spotkał się z nią i premier Morawiecki (już dwukrotnie), i prezes Jarosław Kaczyński.
Natomiast włoska partia Liga, ugrupowanie Matteo Salviniego, według doniesień medialnych miało zawrzeć w 2019 roku niejawną umowę z Rosją, na podstawie której Liga miała otrzymać 65 milionów dolarów, będących częścią zysków z transakcji sprzedaży rosyjskiej ropy. Pieniądze miały zostać przeznaczone na kampanię partii do Parlamentu Europejskiego. Salvini zaprzeczył tym doniesieniom.
"Zdumiewający jest brak zaangażowania władz szeregu państw w precyzyjne regulowanie finansowania partii politycznych, ich kampanii wyborczych i dochodów polityków" – komentuje Włodzimierz Cimoszewicz. - "W Polsce mamy co prawda regulacje finansowe, ale wiele wskazuje na to, że są one bezczelnie obchodzone".
Komisja INGE pisze wprost: zagraniczni aktorzy wykorzystują istniejące luki prawne, by ingerować w europejską politykę. I wylicza, jakie niejawne metody przekazywania przez nich wsparcia są najpopularniejsze:
W analizie Bressanelliego do każdej z metod przypisano państwa, w których metody te stosowano (i istnieją na to dowody).
Polskę wskazano jako kraj, w którym z zagranicznych środków w sposób niejawny finansowane są organizacje pozarządowe i think tanki. Chociaż nie podano szczegółów, można przypuszczać, że chodzi o organizacje współpracujące z międzynarodowym ruchem World Congress of Families – ultrakonserwatywnym religijnie, sponsorowanym między innymi przez rosyjskich i amerykańskich miliarderów.
Niejawne finansowanie to jedno narzędzie, służące do ingerowania w systemy demokratyczne. Drugie, równie istotne, to wykorzystywanie ludzi dla własnych celów politycznych.
INGE zwróciła uwagę między innymi na zjawisko przejmowania elit – swoistego „kupowania” byłych polityków, wysokich urzędników czy ekspertów. Najbardziej znaną formą jest zatrudnianie ich przez firmy kontrolowane przez obce państwa.
Urzędnik dostaje doskonałą finansowo propozycję w zamian za przekazanie swojej wiedzy, nabytej podczas sprawowania funkcji. Polityk zaś musi głównie lobbować na rzecz danej firmy czy państwa.
To metoda często stosowana przez Rosję, zwłaszcza w sektorze energetycznym. Jednym z najbardziej znanych przykładów jest były kanclerz Niemiec Gerhard Schröder. Po zakończeniu kadencji kanclerskiej został szefem komitetu akcjonariuszy rosyjsko-niemieckiej spółki Nord Stream AG, a od 2017 roku jest szefem rady dyrektorów w rosyjskim koncernie naftowym „Rosnieft”. W rosyjskich koncernach można znaleźć też byłych polityków austriackich czy byłego francuskiego premiera.
„Inną formą ingerencji wykorzystującej ludzi jest zwiększanie wpływów na uniwersytetach, w szkołach, a także w instytucjach kulturalnych i religijnych, a w końcu przejmowanie kontroli nad nimi w kwestiach istotnych dla danego kraju obcego” – opisują członkowie INGE w raporcie.
Tu wchodzimy na pole działania Chin w Europie. Coraz więcej europejskich uczelni, szkół i ośrodków kulturalnych angażuje się w partnerstwo z podmiotami chińskimi. Wiąże się to z rosnącym uzależnieniem finansowym od tego państwa.
Taka współpraca często nawiązywana jest za pośrednictwem chińskich Instytutów Konfucjusza – organizacji non-profit, powoływanych przez Chińskie Państwowe Biuro Międzynarodowej Promocji Języka Chińskiego. Powstają one przy uniwersytetach na całym świecie, cała ich sieć funkcjonuje także przy uczelniach w Polsce.
„Instytuty Konfucjusza stanowią platformę lobbingową dla chińskich interesów gospodarczych oraz pole działania chińskich służb wywiadowczych i rekrutacji szpiegów” – napisano wprost w projekcie raportu końcowego komisji INGE.
Według eurodeputowanych z INGE współpraca z chińskimi partnerami może skutkować kradzieżą wiedzy naukowej oraz ścisłą kontrolą wszelkich badań dotyczących Chin. W takim układzie „partnerstwa” o Chinach można powiedzieć tylko to, co się spodoba partnerowi, unika się poruszania tematów trudnych i kontrowersyjnych, a tych w przypadku Chin nie brakuje.
Uczelnie i szkoły coraz częściej dokonują więc autocenzury swoich działań lub są cenzurowane przez chińskich „partnerów”. Jeśli tego nie robią, pojawiają się problemy.
INGE podało przykład z 2020 roku, gdy muzeum we francuskim Nantes przełożyło o trzy lata otwarcie wystawy poświęconej Czyngis-Chanowi. Stało się to po tym, jak Chińskie Biuro ds. Dziedzictwa Kulturowego domagało się zmian w wystawie. Zażądało między innymi usunięcia niektórych słów, na przykład: „Czyngis-chan”, „imperium” czy „Mongoł”.
Chińczycy chcieli również skontrolować wszystkie materiały, przygotowane przez muzeum. Wystawa zbiegła się z zaostrzeniem chińskiej polityki wobec etnicznych Mongołów.
Komisja jednoznacznie potępiła także decyzję węgierskich władz o otwarciu filii szanghajskiego Uniwersytetu Fudan w Budapeszcie, gdy prawie jednocześnie zamknięto tam Uniwersytet Środkowoeuropejski.
Zwróciła też uwagę na jeszcze jedną metodę budowania wpływów przez reżimy autorytarne: kontrolowanie diaspor narodowych (czyli członków danej narodowości) mieszkających na terenie Unii Europejskiej. Chodzi między innymi o działania chińskiego Zjednoczonego Frontu – sieci organizacji i osób, działających w imieniu Komunistycznej Partii Chin. Dbają one o dobry wizerunek Chin na Zachodzie, uciszających krytyków i szpiegujących na rzecz Chin.
Rolą Zjednoczonego Frontu jest między innymi sprawowanie ścisłej kontroli nad Chińczykami i chińskimi firmami działającymi za granicą.
Inne kraje też wykorzystują tę metodę: Rosja działa przez kościoły prawosławne, choćby w Serbii i Czarnogórze, a Turcja – przez muzułmańskie meczety we Francji i Niemczech. Kontrolowanie diaspor to potencjalnie potężny czynnik nacisku, umożliwiający zwłaszcza uciszanie oponentów politycznych danego reżimu, mieszkających za granicą.
INGE podkreśla powszechny brak świadomości tego, jak poważne są zagrożenia - między innymi w przestrzeni informacyjnej - stwarzane przez obce reżimy autorytarne. Oraz jak bezpośrednie jest ich oddziaływanie na społeczeństwa państw europejskich.
"Najlepiej przygotowany do walki z dezinformacją jest system opracowany na Tajwanie. Poważne jest podejście rządu Francji i Kanady. Komisja Europejska ma własne komórki analityczne. Ale większość krajów członkowskich jest we mgle" – przyznaje wiceprzewodniczący komisji INGE Włodzimierz Cimoszewicz.
"Albo lekceważą zagrożenie, albo są na bardzo wstępnym etapie organizowania samoobrony. W Polsce mamy dezinformację w jakiejś części rodzimą, zaś tej zewnętrznej nie zwalcza systemowo nikt z ramienia państwa. Opinia publiczna łatwo daje się oszukiwać, co dowodzi, że mamy jeszcze wiele problemów z dojrzałością naszej demokracji".
„Unia Europejska i jej państwa członkowskie muszą wypracować wiarygodne narzędzia odstraszania. Obecnie nie posiadają żadnego specjalnego systemu sankcji związanych z obcymi ingerencjami i kampaniami dezinformacyjnymi organizowanymi przez zagraniczne podmioty państwowe” – podkreśla komisja INGE.
I apeluje, by tworzyć systemy wykrywające i analizujące dezinformację i obce ingerencje, a także wzmacniające odporność na nie.
Dodaje, że tego rodzaju analizy powinny być znane nie tylko specjalistom czy służbom, ale też udostępniane obywatelom – bo to oni narażeni są na negatywne wpływy. Aby się przed nimi bronić, muszą o nich wiedzieć.
Jedną z rekomendacji komisji jest także włączenie umiejętności krytycznego myślenia i korzystania z nowoczesnych mediów do programów nauczania. Niektóre kraje europejskie już to zrobiły. W Polsce nadal nie edukuje się uczniów w tych dziedzinach.
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Komentarze