0:00
0:00

0:00

Dla rządu pracuje kilka zespołów zajmujących się modelowaniem matematycznym przebiegu epidemii, ale rezultaty ich analiz nie są udostępniane opinii publicznej.

OKO.press dotarło jednak do informacji z dwóch takich źródeł, które wyliczają, że bazowy współczynnik reprodukcji R, czyli liczba osób, którą zaraża jedna osoba jest - według ekspertów pracujących dla rządu - wciąż powyżej 1 i wynosi co najmniej 1.2.

To oznacza, że mimo drastycznego ograniczenia kontaktów społecznych, wciąż będzie rosła liczba nowych przypadków – tych wykrytych przez Sanepid na podstawie informacji spływających z laboratoriów testujących próbki i tych, które z różnych względów mu umknęły.

Ochrona źródeł nie pozwala nam podać szczegółów, kto i jak robi te analizy. Ale wnioski pokrywają się z powszechnie dostępnymi badaniami. Simas Kucinskas z berlińskiego Uniwersytetu Humboldtów – przygotował interaktywny wykres, gdzie można wyliczyć R dla różnych krajów. Tutaj również bazowy współczynnik reprodukcji został dla Polski wyliczony na 1,2.

Dla Czech jest to 0.98, Austrii 0,42, Szwajcarii 0,68, Niemiec 0.79. Wartość R poniżej 1 oznacza, że osób zakażonych zaczyna ubywać, czyli zdrowiejących jest więcej niż nowych zakażeń. Najlepszy wynik ma Austria i ona właśnie zaczęła na większą skalę zmniejszać ograniczenia nałożone na gospodarkę.

W Wielkiej Brytanii, gdzie epidemia wciąż szaleje, R jest szacowany na 1,44. W Rosji, gdzie nowe przypadki rosną bardzo szybko – aż na 1,99. W Słowacji, która tuż przed nami zamknęła granice, R jest podobny jak w Polsce – 1,15.

Najlepiej chyba znaczenie współczynnika R wytłumaczyła kanclerz Angela Merkel, doktor nauk ścisłych. „Jeśli współczynnik R wyniesie 1,1, to z czasem osiągniemy limity naszego systemu ochrony zdrowia. Jeśli to będzie 1,2 - to osiągniemy je już w lipcu".

Widać więc, że R = 1,2 to jeszcze duże zagrożenie, jeśli nie podejmie się zdecydowanych działań.

Bez złożonych modeli matematycznych też widać, że nie jest dobrze

Obawy o dalszy los epidemii w Polsce potwierdza prosta analiza dostępnych danych o zakażeniach w Polsce na tle innych krajów, które planują stopniowo się otwierać.

Weźmy np. Czechy, które zamknęły granice dzień przed Polską, oraz Austrię i Szwajcarię, które falę epidemiczną przyjęły sześć dni przed Polską i Czechami. Tak wygląda wykres dobowego przyrostu przypadków w tych czterech krajach:

Równie klarowne są wykresy aktywnych przypadków (active cases), czyli liczby zakażonych SARS-CoV-2 w danym momencie:

Widać, że nie jesteśmy jeszcze na takim etapie, żeby móc poważnie mówić o otwieraniu kraju. W Austrii, w Czechach czy Szwajcarii spada znacząco i liczba nowych przypadków i aktywnych przypadków, co wskazuje na to, że szczyt epidemii mają już za sobą. Nie mówiąc o tym, że wszystkie mają mniej aktywnych przypadków niż Polska (w liczbach bezwzględnych, bo na milion mieszkańców są wciąż bardziej zakażone).

W Polsce jeszcze nie doszliśmy do szczytu zakażeń. Może dlatego pierwszy etap łagodzenia restrykcji objął wycofanie się z niezbyt racjonalnego zakazu chodzenia do lasów i do parków oraz wychodzenia niepełnoletnich bez opieki dorosłego. To zmiany, które nie powinny zmniejszyć skuteczności dystansowania społecznego, miały raczej pokazać, że nasza władza też „coś otwiera".

Dlaczego idzie nam gorzej niż Czechom i Austriakom?

Co w Polsce poszło nie tak, skoro po czterech i pół tygodniach zamknięcia zaklinany przez wszystkich współczynnik R nie spadł jeszcze poniżej 1?

Są co najmniej dwie możliwe przyczyny:

1. Za mało testujemy i dlatego zbyt późno wychwytujemy osoby zakażone, które zarażają kolejne. OKO.press regularnie zwraca uwagę na brak przygotowania rządu do wykrywania zakażeń.

Krytykowaliśmy brak laboratoriów już przy pierwszym polskim zakażeniu 4 marca 2020. Zwracaliśmy też uwagę na dysproporcję między liczbą testów a rzeszą ludzi pozostających w kwarantannie. Po naszym pytaniu ministerstwo zdrowia przyznało, że podawana skala diagnozy koronawirusa to nie liczba badanych osób, ale pobranych i sprawdzonych próbek, która jest - w przypadku Wielkiej Brytanii o ponad 20 proc. większa od liczby przetestowanych osób.

Regularnie porównujemy liczbę testów na milion mieszkańców w krajach UE. Wykres nie pozostawia złudzeń na temat skali diagnostyki w Polsce na tle średniej unijnej. Szwajcaria robi 26 tys. na milion, Wielka Brytania - tylko 8 tys.

Choć minister zdrowia Łukasz Szumowski nie potrafił w TOK.FM odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się dzieje, nasuwa się kilka odpowiedzi.

  • Wciąż są za wąskie kryteria kwalifikowania do testu – żeby lekarz w szpitalu lub Sanepid zlecił badanie, trzeba albo mieć symptomy albo kontakt z kimś zakażonym.
  • Laboratoria testujące są nierównomiernie rozrzucone po Polsce, w województwie mazowieckim jest ich aż 16, a np. w podkarpackim czy podlaskim tylko 2. To może być wyjaśnienie różnicy między tymi województwami: 2098 zakażeń w porównaniu z 276 i 335.
  • Wciąż za wolno idzie pobieranie wymazów od osób w kwarantannie, bo za mało jest „wymazobusów” i karetek.

Polska ma mały odsetek testów pozytywnych, co może znaczyć, że testuje wystarczająco, ale

może znaczyć także, że testuje nie tam, gdzie trzeba i ogniska choroby umykają wczesnej detekcji.

Przeczytaj także:

2. Wciąż pojawiają się ogniska zakażeń w szpitalach i Domach Pomocy Społecznej. Rząd zaczął od stworzenia sieci szpitali jednoimiennych, które w znacznej mierze puste czekają na chorych, ale zabrakło wytycznych i procedur dla reszty szpitali i stacji pogotowia ratunkowego. To tam trafiali zakażeni bez objawów lub źle zdiagnozowani, zakażając całe oddziały.

Dramatyczny przykład opisali w rozmowie z OKO.press dwaj neurolodzy - ordynator i ochotnik - w wojewódzkim szpitalu w Radomiu.

Powszechne zatrudnienie lekarzy i pielęgniarek na kontrakty - w kilku miejscach - przyczyniło się do zawlekania przez nich wirusa do kolejnych placówek medycznych.

W szpitalach niezakaźnych i w DPS brakowało środków ochrony osobistej, brakowało śluz i wiedzy, jak prawidłowo się zabezpieczać. Część winy ponoszą tu niektóre samorządy i dyrektorzy placówek, którzy lekceważyli zagrożenie, bo część działań kryzysowych mogli wykonać sami, bez oglądania się na rząd. Przestrogą może być tutaj tragedia w domach pomocy społecznej w Hiszpanii.

Duda: pandemia się kończy, można głosować

20 kwietnia 2020 prezydent Duda ogłosił dobrą wiadomość:

Jesteśmy, mam nadzieję, w trakcie gasnącej już pandemii koronawirusa

Wypowiedź dla dziennikarzy,20 kwietnia 2020

Sprawdziliśmy

W Polsce szczyt zachorowań dopiero przed nami, liczba osób zakażonych wciąż rośnie znacznie szybciej niż ozdrowieńców

Wszystkie przedstawiane tu dane pokazują, że to nieprawda, a wypowiedź prezydenta jest polityczną manipulacją, która ma na celu przekonać opinię publiczną, że można przeprowadzić wybory.

Tezę Dudy zdezawuował nawet rzecznik ministerstwa zdrowia, mówiąc, że prezydent ocenił sytuację „pod kątem oczekiwań".

Rzecznik rzecznikiem, Duda wzmacnia wcześniejszą tezę Jarosława Kaczyńskiego, że „przy takim sposobie przeprowadzenia wyborów [korespondencyjnych] nie ma najmniejszego zagrożenia dla zdrowia ludzi. To wybory całkowicie bezpieczne zarówno dla tych, którzy w nich uczestniczą, jak i dla tych, którzy przy nich pracują".

Decyzja o stopniowym znoszeniu ograniczeń też jest decyzją polityczną. Trzeba je tak wykalibrować w czasie, żeby nie spowodowały ponownego wybuchu zakażeń. Okienko możliwości jest tu niewielkie, a ryzyko - ogromne. Decyzja o forsowaniu wyborów jest desperackim ruchem politycznym o trudnych do oszacowania konsekwencjach epidemicznych.

Brakuje pełnej informacji

Rządy Niemiec, Holandii, Szwecji czy Wielkiej Brytanii nie robią tajemnicy z analiz, które przygotowują dla nich specjaliści – matematycy i epidemiolodzy. Regularnie informują o tym, jaki jest współczynnik R i czego obywatele mogą się w związku z tym spodziewać.

My słyszymy od premiera Morawieckiego, że „udało się spłaszczyć krzywą” i że dzięki temu, iż tak wcześnie zamknęliśmy kraj, uniknęliśmy losu Włoch i Hiszpanii. Tylko dlaczego na przykład Czechy, które zrobiły to razem z nami, są tak bardzo przed nami?

Milczenie o tym co wynika z analiz, zwłaszcza w sytuacji, kiedy władze forsują wybory prezydenckie, musi budzić podejrzenie, że robi się to po to, żeby ukrywać realną skalę zagrożenia epidemicznego. Dawkować informacje i straszyć, gdy wprowadzane są ograniczenia, i uspakajać, gdy w grę wchodzi wizerunek rządzących lub ich polityczny interes.

;
Na zdjęciu Miłada Jędrysik
Miłada Jędrysik

Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".

Komentarze