Obniżenie składki zdrowotnej dla samozatrudnionych to polityka całkowicie sprzeczna z najbardziej podstawowym interesem obywateli. Przypomnijmy: polega on na tym, żeby raczej żyć, niż umrzeć. Tymczasem rządzący skazują nas na krytycznie niedofinansowaną publiczną ochronę zdrowia i są z siebie przy tym dziecięco zadowoleni
Najpierw fakty: W piątek 4 kwietnia 2025 Sejm przegłosował rządowy projekt ustawy o zmianie ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych oraz niektórych innych ustaw. Chodzi w nim o obniżkę składki zdrowotnej dla samozatrudnionych. Symboliczny i realny ciężar tego głosowania jest ogromny (o czym niżej), więc odnotujmy, kto jak głosował.
Wcześniej przepadł wniosek Razem o odrzucenie projektu w całości (Za – 56, Przeciw – 231 Wstrzymało się – 146).
Teraz ustawa trafi do Senatu.
Według projektu samozatrudnieni, bez względu na formę opodatkowania, mają płacić istotnie niższą składkę zdrowotną niż dziś. Reforma obejmuje ok. 2,6 mln przedsiębiorców, z czego zyskuje ok. 2,45 mln.
Wyjątkiem są osoby korzystające z ryczałtu od przychodów ewidencjonowanych z bardzo wysokimi przychodami – zapłacą więcej niż teraz (chodzi w praktyce o ryczałtowców z ponad 56 tys. przychodu miesięcznie; to dlatego Konfederacja wstrzymała się od głosu – chciała, żeby oni też płacili mniej).
Przedsiębiorcy będą płacić znacząco niższą składkę niż pracownicy o tych samych dochodach. Np. przedsiębiorca z dochodem odpowiadającym przeciętnemu wynagrodzeniu (dziś ok. 8,5 tys. zł brutto) zapłaci dwa razy niższą składkę niż pracownik z taką pensją. Jak wskazuje w podsumowaniu zmian organizacja audytorsko-doradcza Grant Thornton, pracownik na minimalnym wynagrodzeniu zapłaci wyższą składkę niż przedsiębiorcy z dochodem na poziomie 10 tys. zł, albo ryczałtowcy z 25 tys. zł przychodu.
NFZ straci 5,854 mld zł, ale przez niektóre przepisy ustawy (wycofanie możliwości odliczenia składek zdrowotnych od podstawy dla podatku liniowego oraz częściowo od podatku dla ryczałtu od przychodów ewidencjonowanych i karty podatkowej) budżet państwa zyska 1,223 mld zł. Łączna strata dla sektora finansów publicznych jest więc szacowana na 4,626 mld zł w 2026 roku.
Minister finansów zapewnia, że prawie 6-miliardowa dziura w budżecie NFZ, która będzie skutkiem ustawy, zostanie zasypana ze środków budżetu państwa. Nowe przepisy miałby wejść w życie od 2026 roku.
To były fakty, teraz opinia.
Kilka dni Donald Trump ogłosił wprowadzenie wysokich ceł na import towarów z niemal wszystkich państw świata (wielkodusznie oszczędzając przy tym Rosję i Białoruś) Uzasadnieniem poszczególnych stawek były rzekome cła i bariery handlowe ze strony innych państw. Jak się szybko okazało, zostały one określone na podstawie absurdalnego wzoru, który wylicza… no właśnie – nie do końca wiadomo, co i po co. Co więcej, popełniono też przy tym zwykły błąd (według poprawnie zastosowanego wzoru cła Trumpa powinny być czterokrotnie niższe).
Cła jednak już weszły w życie. Jest jasne, że boleśnie uderzą w gospodarkę USA i całego świata.
Trump wprowadził więc skrajnie szkodliwą politykę, którą oparł na niedorzecznym uzasadnieniu. Zachowanie nowych władz USA przyjmujemy w Polsce z mieszanką konsternacji, przerażenia i rozbawienia.
Okazuje się jednak, że nasi politycy – choć na mniej epicką skalę – są zdolni do podobnej samobójczej bezmyślności. To właśnie pokazali w piątkowym głosowaniu nad składką zdrowotną. I tak jak Trump promieniowali przy tym bezbrzeżnym zadowoleniem z siebie. (Można? Można – cieszył się Szymon Hołownia. Donald Tusk tryumfował, że “PiS tym razem przegrał”).
Przypomnijmy: polska publiczna ochrona zdrowia jest niedofinansowana — zwyczajnie wydajmy na nią mniej, niż powinniśmy. I robimy to od dekad. Gdy za rządów AWS-UW wprowadzano w ochronie zdrowia system ubezpieczeniowy, eksperci szacowali, że składka na powszechne ubezpieczenie zdrowotne powinna wynieść 11 proc. Nie zdecydowano się na to.
Ten za mały strumień pieniędzy widać, gdy porównamy wydatki na ochronę zdrowia względem Produktu Krajowego Brutto. Według OECD w 2023 roku (świeższych zestawień jeszcze nie ma) Polska wydawała na publiczną ochronę zdrowia 5,7 proc. PKB. Eurostat mówi to samo, podaje też europejską średnią całkowitych wydatków państwa – 7,3 proc. PKB. Daleko nam zatem do tej średniej, nie mówiąc już o dystansie do takich krajów jak Dania (8,2 proc.), Francja (8,9 proc.), Czechy (też 8,9 proc.) czy Austria (9,1 proc.).
Tymczasem jakość ochrony zdrowia ma jednoznaczny związek z wysokością nakładów. Są wyjątki – jak Stany Zjednoczone z ich absurdalnie kosztownym sprywatyzowanym systemem ubezpieczeń (mimo kosmicznych wydatków długość życia jest podobna jak w Polsce). Albo państwa-raje podatkowe ze sztucznie napompowanym PKB jak Irlandia czy Luksemburg (wówczas „nakłady względem PKB” wychodzą względnie niskie, bo mianownik tego ilorazu jest wysoki). Ale zasada jest niezaprzeczalna: jeśli chcemy być zdrowi i nie umierać przedwcześnie, powinniśmy wydawać na publiczną ochronę zdrowia więcej, a nie mniej.
Ale przecież dosypią z budżetu! – ktoś mógłby powiedzieć, powołując się na deklarację ministra finansów Andrzeja Domańskiego. Z tym pozornie prostym rozwiązaniem jest kilka problemów.
Po pierwsze, w NFZ już jest dziura i to spora.
„Sytuacja jest rzeczywiście bardzo trudna. Jeśli chodzi o niedobory, to wyjściem są dotacje budżetowe, bo innego w tym roku wyjścia nie będzie” – mówił w połowie marca wiceminister zdrowia Wojciech Konieczny.
„Czeka nas bardzo trudna sytuacja. Już dzisiaj są dowody, że pacjenci płacą za lukę finansową w NFZ swoim zdrowiem, na razie zmniejszoną dostępnością świadczeń” – mówił w rozmowie z Medonetem Wojciech Wiśniewski, ekspert Federacji Przedsiębiorców Polskich.
Zgodnie z prognozami ekspertów z SGH w latach 2025-2027 luka finansowa w budżecie NFZ sięgnie łącznie 111,4 mld zł. (w 2025 – 21,7 mld zł, w 2026 – 37,6 mld zł, a w roku 2027 – aż 52,1 mld zł). Eksperci zaproponowali 10-punktowy pakiet rozwiązań.
Zawiera on m.in. wprowadzenie dodatkowej składki na ubezpieczenie zdrowotne w wysokości 2,5 proc. wynagrodzenia brutto opłacanej przez pracodawców (dziś całość składki płaci pracownik, Polska jest tu europejskim ewenementem), stopniowy wzrost składki dla pracowników, emerytów i rencistów do 10 proc., ale też wzrost składki dla pracujących na własny rachunek nominalnie odpowiadający wzrostowi składki dla pracowników.
Rozwiązania przyjęte w piątek w Sejmie idą w przeciwnym kierunku. Politycy KO, PSL i Polski 2050, zamiast zasypywać dziurę w finansowaniu ochrony zdrowia, wskoczyli do niej, żeby wspólnie pokopać jeszcze głębiej (Można? Można!).
Po drugie, dosypanie z budżetu w praktyce oznacza, że koszt składkowej ulgi dla przedsiębiorców wszyscy podatnicy – przede wszystkim pracownicy. Ale jest z tym jeszcze jeden kłopot.
Ta zmiana w prawie przeszła niemal niezauważona, ale od 2026 roku wejdą przepisy, według których wydatki będą w pełni włączane do tzw. reguły wydatkowej. Jeśli rząd będzie chciał dosypać NFZ-owi, to będzie musiał zmniejszyć inne wydatki albo zwiększyć wpływy. Biorąc pod uwagę populistyczną awersję władzy do tego ostatniego, pozostaje opcja pierwsza.
Jednocześnie minister finansów obiecuje, że „wykona polecenie Tuska" i przygotuje ustawę o kwocie wolnej 60 tys. zł (jej koszt to 56 mld zł). To obniżka podatków, która daje istotne finansowe korzyści przede wszystkim osobom z wysokimi dochodami.
Przy rządzie, który tak określa swoje priorytety, nie ma innej opcji: za to „dosypywanie z budżetu" przy braku adekwatnego stabilnego finansowania NFZ ostatecznie zapłacimy też gorszą jakością usług publicznych (np. edukacji) i dalszym mrożeniem niezbędnych świadczeń. Na przykład w 2023 roku mieliśmy szokujący wzrost liczby dzieci żyjących w skrajnym ubóstwie – według szacunków EAPN Polska było ich ponad pół miliona. Rząd podjął jednak decyzję o braku waloryzacji zasiłków rodzinnych i uprawniających do nich kryteriów, obiecał jedynie prace nad systemową reformą.
I tak to może wyglądać: niby wysokość świadczeń się nie zmienia, ale z miesiąca na miesiąc rośnie poczucie, że państwa nie ma tam, gdzie jest najbardziej potrzebne.
Dodajmy jeszcze jedno: po przyjęciu nowego prawa nierówność między wysokością składek pracowników i przedsiębiorców będzie z punktu widzenia tych pierwszych szokująca. Trudno zrozumieć, dlaczego osoby o znacznie wyższych dochodach mają płacić niższą (i to często nominalnie niższą!) składkę zdrowotną. Wszak wszyscy prędzej czy później będziemy potrzebować leczenia w publicznej ochronie zdrowia. Ale z tej nierówności wynika też groźny i kosztowny problem systemowy.
Gdy w marcu 2024 Andrzej Domański i Izabela Leszczyna przedstawili swój projekt obniżki składki zdrowotnej dla przedsiębiorców (różnił się szczegółami od tego, który ostatecznie przegłosowano, ale był podobny), pisaliśmy w OKO.press, że plaga fałszywego samozatrudnienia nabierze rozpędu. Chodzi o zjawisko porzucania umów o pracę na rzecz umów typu „b2b”. Część pracujących jest do tego zmuszana przez nieuczciwych pracodawców (którzy naruszają w ten sposób przepisy kodeksu pracy – gdy mamy faktyczny stosunek pracy, umowy o pracę nie można zastępować niczym innym). Ale wiele osób decyduje się na to ze względu na ulgi składkowo-podatkowe. W przypadku pracowników o wyższych dochodach władza właściwie sufluje teraz to rozwiązanie: przejście na jednoosobową działalność gospodarczą oznacza niższy ZUS, niższą składkę zdrowotną, niższe podatki.
Jednak konsekwencje tego procesu będą dla społeczeństwa fatalnie: będziemy mieć postępujący zanik prawa pracy, jeszcze bardziej niedofinansowaną ochronę zdrowia i coraz liczniejsze grono biednych emerytów, bo niskie składki z działalności nie wystarczają na godną emeryturę, co pokazał niedawny raport ZUS.
Podkreślmy: ustawa obniżająca składki dotyczy pracujących na własny rachunek, a nie jak twierdzi Tusk „głównie małych i średnich firm". Na ustawie zyskują w większości przedsiębiorcy, którzy nikogo nie zatrudniają. Dla większych firm zmiana jest obojętna albo wręcz negatywna — bo z całą pewnością nie jest w ich interesie tracić pracowników przez kiepską ochronę zdrowia.
Wyżej nazwałem politykę rządzących samobójczą bezmyślnością. Jest w tym jednak niedostatek precyzji, bo to nie o życie polityków przede wszystkim chodzi. Oni należą do klasy społecznej, która najpewniej sobie poradzi. Są ludźmi ze sporymi dochodami i zazwyczaj dość dużym majątkiem. Ich sieć społeczna też okaże się niezwykle pomocna. Nie będzie poza ich zasięgiem prywatne leczenie przy mniej wymagających problemach zdrowotnych (nawet przy nieuniknionym wzroście kosztów związanym z prywatyzacją ochrony zdrowia) albo – przy poważniejszych problemach – znalezienie dla siebie miejsca na zatłoczonej szalupie publicznego systemu.
Dla większości z nas będzie to nieskończenie trudniejsze.
Ale gdy dostaniemy termin wizyty u specjalisty na za dwa lata albo jeszcze odleglejszą datę zabiegu, znajdźmy pocieszenie w tym fakcie: na pewno jest jakiś warszawski prawnik na liniowcu, który dzięki niższej składce zdrowotnej może wreszcie odłożyć na piąte mieszkanie.
Gospodarka
Zdrowie
Szymon Hołownia
Władysław Kosiniak - Kamysz
Donald Tusk
Ministerstwo Zdrowia
składka zdrowotna
Redaktor, szef działu społeczno-ekonomicznego. Pisze o pracy, podatkach i polityce społecznej. W OKO.press od 2017 roku. Pochodzi z Prabut w woj. pomorskim, mieszka w Warszawie na Grochowie i bardzo tę dzielnicę lubi.
Redaktor, szef działu społeczno-ekonomicznego. Pisze o pracy, podatkach i polityce społecznej. W OKO.press od 2017 roku. Pochodzi z Prabut w woj. pomorskim, mieszka w Warszawie na Grochowie i bardzo tę dzielnicę lubi.
Komentarze