„Jaka musi być tragedia tych ludzi, skoro większą nadzieję pokładają w gościu z Białegostoku niż w sołtysce, którą sami wybrali?” – mówi Paweł, który od trzech miesięcy pomaga powodzianom, głównie samotnym seniorkom i seniorom
O co seniorzy prosili w listach? O kapcie, ręcznik. O drobiazgi. Kiedy mówiłem: „Pani Gieniu, ale to będą takie trochę lepsze prezenty. Może zestaw garnków się przyda?”, słyszałem: „Ale garnuszki to już drogie”. To ludzie starej daty – dostaliby pudełko zapałek i też by się ucieszyli, bo ważne było to, że ktoś o nich pomyślał, zadzwonił, zainteresował się, zapytał i dotrzymał słowa – opowiada Paweł, który na tereny popowodziowe regularnie jeździ z Białegostoku.
Ewa Koza, OKO.press: Z Białegostoku do Kotliny Kłodzkiej przesadnie blisko nie jest. Przeniósł się pan tam na trzy ostatnie miesiące?
Paweł: Nie, kursowałem. W Białymstoku jest moja rodzina, mam siedmiomiesięcznego syna. Bez dwóch weekendów byłem w Kotlinie co tydzień. W jeden organizowałem w Białymstoku kiermasz ciast, książek i innych rzeczy, żeby zebrać środki na kolejne wyjazdy. Drugi wypadł niezależnie ode mnie – ktoś w ostatniej chwili zmienił koncepcję i nie było sensu jechać.
Czas pomagania doskonale weryfikuje, pokazuje, kto pomaga z pobudek altruistycznych i empatycznych, a kto dla własnej korzyści. Śmieję się, że mam nosa do ludzi tak jak i moja ekipa. Z Białegostoku jeździłem sam, wiem, że jeździli też inni wolontariusze, ale od zawsze działam na swój rachunek.
Na miejscu poznałem cztery osoby, stworzyliśmy hermetyczną grupę opartą na zaufaniu.
Czytałam pana posty, nie epatuje pan emocjami, relacjonuje, podaje fakty, ale jedno zdanie wcisnęło mnie w fotel, napisał pan: „Jeśli przestaną pomagać najwytrwalsi, którzy robią swoje bez względu na wszystko, to ilu spośród ludzi, do których docieramy po wielokroć naprawdę jako jedyni, znajdziemy wiszących na strychach?".
Niestety, sytuacja wielu powodzian – zwłaszcza seniorów – wciąż jest tragiczna. Nie inaczej było miesiąc po powodzi, gdy ucichł szum medialny.
Pamiętam pierwszy kiermasz, zorganizowałem go na kolanie, było dziesięć ciast na krzyż, a zebrałem pięć i pół tysiąca złotych. Cała Polska żyła wtedy powodzią.
Do drugiego przygotowywałem się dwa tygodnie, ale to był ósmy czy dziewiąty tydzień po powodzi – zebrałem trzy tysiące.
Temat zszedł z pierwszych stron, ludzie uznali, że wszystko jest w porządku.
Telewizja trąbiła, że powodzianie dostali dopłaty, od 100 do 200 tysięcy złotych, tymczasem wielu nie miało nawet decyzji, nie było ekspertyz zalanych lokali. Ludzie tkwili w zawieszeniu. Byliśmy u kobiety, która przy mnie otworzyła decyzję z PZU. Za zalaną piwnicę i parter – do wysokości metr czterdzieści – przyznano jej 5 tysięcy 300 złotych.
Przy okazji akcji mikołajkowej byłem u seniorów przekwaterowanych do hotelu w Lądku-Zdroju. Wie pani, że oni musieli się stamtąd wyprowadzić dzień przed Wigilią? Hotel chce przyjąć gości, którzy przyjadą na święta.
Powodzianie usłyszeli, że miasto za mało płaci za ich pobyt, więc jeśli chcą zostać, muszą dopłacać 100 złotych za każdą dobę. To trzy tysiące miesięcznie. Skąd oni mają wziąć te pieniądze?
Dobrze wiedzieli, że w którymś momencie będą musieli zwolnić pokoje, ale przez to, że byli w hotelu, wychodzą z niego goli i weseli. Nawet jeśli dostaną mieszkanie komunalne albo kontener mieszkalny, będą w nim tylko ściany. Nie mogli niczego gromadzić, bo gdy wydawano dary, nie mieli ich gdzie składować.
Byłem u Janinki, 95-latki, która mieszka w Kłodzku w kontenerze, w jednym maleńkim pokoju – 2,5 na 3 metry – z inną kobietą. Co ona mogła tam zgromadzić? Nie miała nawet gdzie postawić prezentu, który jej zaniosłem.
Pojechałem na tę akcję ze swoim kierowcą – wysiadł z auta tylko podczas dwóch ostatnich odwiedzin. Powiedział, że to nie jest na jego głowę, a objechał ze mną blisko 250 domów.
A pan, skąd pan ma na to siłę?
Nie wiem, naprawdę nie wiem. Tak się złożyło, że miałem masę nadgodzin i niewykorzystanych dni urlopowych. W tym miesiącu jestem na bezrobociu, i tak chciałem zrezygnować z tej pracy. Pierwszy wyjazd wyglądał tak, że poszedłem na budowę, wziąłem tygodniówkę, kupiłem paliwo i pojechałem do Kotliny Kłodzkiej. Niektórzy tak mają, inni nie. Tego nie da się wytłumaczyć. Wiele osób pytało, zwłaszcza w trakcie ostatniego wyjazdu, skąd mam jeszcze na to wszystko siłę? Zawsze powtarzam, że mam siłę, gdy wracam do tych ludzi.
Trudno po tych rozmowach wrócić do siebie i nie myśleć, że oni tam zostali i nie mają nawet jak sobie czegokolwiek ugotować. Są ludzie, którzy jadą, zostają dwa-trzy dni, pomagają, wracają do siebie i zajmują się swoimi sprawami. Ja nie potrafię. Wracałem do domu i zastanawiałem się, jak wykombinować pieniądze. Był jeden kiermasz, drugi kiermasz, zacząłem współpracować z przedszkolami, które prowadziły zbiórki. Później już do mnie dzwoniły firmy i wysyłały mi towar, bo ludzie wiedzieli, że tam na potęgę kradną, a ja dowiozę dary bezpośrednio do osób, które ich potrzebują.
Mamy XXI wiek, a pan Jan żyje bez prądu. I my – w tej sprawie działaliśmy w większej grupie – musieliśmy zawieść do niego kontener z Łeby.
Gdzie są wszystkie OPS-y (ośrodek pomocy społecznej – przyp. red.)? Są ludzie, którzy do dziś nie mają bieżącej wody, toalety ani ogrzewania. O wielu takich sytuacjach dowiedzieliśmy się przy okazji powodzi, ale oni tak żyli od dawna.
Wrócił pan na święta do Białegostoku, ale to nie koniec akcji pomocowej dla powodzian?
Oczywiście, że nie, ci ludzie wciąż potrzebują wsparcia. W Gorzanowie znaleźliśmy mężczyznę żyjącego w poniemieckiej ziemiance, w której w pozycji stojącej dotykam czołem sufitu. Na wiosnę będziemy u niego robić remont.
Jeden z hoteli wysiedlił 78-letnią kobietę do kontenera, w którym nie ma ogrzewania ani bieżącej wody. Kto tym zarządza? Żyjemy w państwie z kartonu.
Działa pan z kilkoma zaufanymi osobami. A jak wygląda współpraca z darczyńcami?
Różnie. Bardzo różnie jak w każdym projekcie. Podczas akcji mikołajkowej, gdy zaczęli rezygnować z przygotowania zadeklarowanych paczek i na bieżąco okazywało się, że brakuje siedmiu czy dziewięciu prezentów, łatwo nie było.
Ludzie są nieodpowiedzialni, nie rozumieją, że nie mnie robią krzywdę, ale tym, którym obiecali prezenty.
Nie umiałbym pojechać do kogoś i powiedzieć: „Słuchaj, dostaniesz słodycze, kawę, ale prezentu, o który prosiłeś, nie dostaniesz, bo ktoś się rozmyślił”. Cisnąłem, szukałem, sam kupiłem jeden, drugi, trzeci, zamówiłem coś przez internet. To ja z tymi ludźmi rozmawiałem, ja im coś obiecałem i czułem się wobec nich zobowiązany. Oni nie miały kontaktu z człowiekiem, który zrezygnował, ale ze mną.
A prawda jest taka, że wielu seniorów nie chciało pisać tych listów. Byli zmęczeni turystyką powodziową i ludźmi, którzy przyjeżdżali, obiecywali złote góry i nie wracali, ludźmi, którzy klepali po ramieniu i mówili: „Będzie dobrze, za rok wszystko wróci do normy”, a potem wsiadali w samochód i odjeżdżali.
Do niektórych seniorów musiałem dzwonić po trzy-cztery razy, żeby zdecydowali się napisać list. Często słyszałem: „A czego ja mogę chcieć? Chcę tylko świętego spokoju, chcę wrócić do swojego domu”.
Trzeba było czasu, żeby ich przekonać, że mogą poprosić o coś, o czym marzą. Z jedną z pań – Sybiraczką – pierwsza rozmowa trwała półtorej godziny, opowiadała mi o swojej mamie, która zmarła na granicy, jak szły z Syberii. Dziennie potrafiłem przeprowadzić nawet 30 takich rozmów.
Jak pan funkcjonował przez te trzy miesiące? Każdy ma ograniczone zasoby.
Kiedyś ktoś mi powiedział, że ja się chyba karmię energią słoneczną (śmiech). Angażuję się w akcje pomocowe od czasu liceum. Koleżanka wciągnęła mnie w zajęcia świetlicowe – pomagaliśmy dzieciakom w odrabianiu prac domowych. Ona była dobra z polskiego, ja z matematyki, tak się uzupełnialiśmy. Później dołączył do nas nauczyciel, organizowaliśmy kolacje, rozdawaliśmy dzieciakom z biednych rodzin słodkie bułki, żeby następnego dnia miały co wziąć do szkoły.
Tak się zaczęło to moje pomaganie i z przerwami trwa do dziś, ale nie jestem żadnym aniołem, jak czasem słyszę. Mitem jest, że ten, kto pomaga, nigdy nie zrobił nic głupiego.
Pewnie każdy zrobił, ale ważne, czy wyciągnął z tego wnioski. Mnie się udało, a nawet jak robiłem głupoty, nigdy nie straciłem empatii do osób starszych i dzieci. W tym roku akcja skierowana jest do seniorów, ale przez lata pomagałem dzieciom, na przykład z pieczy zastępczej.
Ma pan siedmiomiesięczne dziecko. Jak pana partnerka reagowała na to, że zniknął pan na trzy miesiące?
A jak by pani reagowała? Jest wściekła o to, że mnie nie było, jest zmęczona tym, że w każdym kącie stały rzeczy dla powodzian, piwnica i pół kartki były zajęte darami. Każdy byłby zdenerwowany, każdy byłby zły, ale zdecydowała się na życie ze mną, byłem taki, gdy się poznaliśmy, i nadal taki jestem. Może ciut bardziej zakręcony wokół akcji dobroczynnych. Każdemu powtarzam, że w pomaganiu najważniejsze jest, żebyś nie zapomnieć o sobie, ale sam się tego jeszcze nie nauczyłem.
Jaki był zamysł akcji mikołajkowej?
Planowałem ją na 100-150 listów, ale widzieliśmy duże zainteresowanie, więc stopniowo zwiększaliśmy pulę, najpierw do 160, potem 180, 200.
Finalnie były 244 prezenty plus około 30 paczek ze słodyczami. Chcieliśmy umilić czas ludziom, którzy znaleźli się w najtrudniejszej sytuacji.
Seniorów było najwięcej, ale była też samotna matka trójki dorosłych dzieci z niepełnosprawnościami, niewidoma kobieta, która straciła dostosowane do jej potrzeb mieszkanie, dwie dorosłe osoby z niepełnosprawnościami, które wychowują dziecko w spektrum autyzmu, oraz ci, którzy dostali rykoszetem. Nie trzeba mieć zalanego domu, żeby znaleźć się w wyjątkowo trudnym położeniu. Wystarczy, że zalany został zakład pracy i ludzie zostali bez środków do życia. W Kotlinie Kłodzkiej nie ma teraz wielu ofert pracy.
Blisko 100 seniorów już znałem, bo odwiedzałem te osoby od września, ale znaczną część kontaktów dostałem od sołtysów i sołtysek, z którymi byłem w kontakcie. Z puli 250 osób, do których zadzwoniłem, część napisała listy własnoręcznie, ale sporą część pisałem sam z nimi na łączach, żeby usprawnić proces, a nierzadko przebrnąć przez wątpliwości: „Ale czy to wypada?”. Tylko do dwóch osób nie udało mi się dotrzeć, nie chciały się otworzyć, nawiązać rozmowy ani powiedzieć o marzeniach.
O co seniorzy prosili w listach?
O kapcie, ręcznik. O drobiazgi. Kiedy mówiłem: „Pani Gieniu, ale to będą takie trochę lepsze prezenty. Może zestaw garnków się przyda?”, słyszałem: „Ale garnuszki to już drogie”. To ludzie starej daty – dostaliby pudełko zapałek i też by się ucieszyli, bo ważne było to, że ktoś o nich pomyślał, zadzwonił, zainteresował się, zapytał i dotrzymał słowa.
Nigdy nie traktuję starszych osób jak niedołężnych czy nie w pełni sprawnych umysłowo, co niestety wielu ludzi robi. Może to sprawia, że chcą się przede mną otwierać. Owszem, pojawiało się skrępowanie, pewnie wynikało ze skromności. Wie pani, jak ktoś mieszka w hotelu, bo stracił cały dom, a prosi o kapcie, to się człowiek zatrzymuje. Jak dostawali prezenty, pojawiały się uśmiechy, ale nie one dominowały. Częściej widziałem zakłopotanie, łzy, niedowierzanie.
Zawsze staram się rozmawiać z seniorami tak, jakby wszystko było w porządku, jakby to wszystko się nie wydarzyło. Czasem trzeba było przytulić, nikt nie negował tego, co zaszło, ale jak ich poklepię po raz dziesiąty po ramieniu i powiem, że wszystko się odbuduje, niczego to nie zmieni.
Szlag by mnie trafił, jakby pan tak do mnie mówił.
I teraz pani wie, dlaczego oni tak reagowali, dlaczego mieli dość. Na 100 przyjeżdżających 95 uprawiało turystykę popowodziową. Przyjeżdżali, czasem coś przywieźli – za to jestem wdzięczny, bo w pierwszych tygodniach była straszna bieda – ale najważniejsze było, żeby wyjąć telefon i zrobić zdjęcia. Wie pani, ile razy widziałem, jak ludzie płakali z bezsilności, a ktoś robił im zdjęcia? Nie mam sumienia wyjmować wtedy telefonu. Zrobiłem kilka fotek, jeśli ktoś chciał, miał szczery uśmiech.
Widziałam je. To, na którym starszy mężczyzna stoi w progu rozlatującej się chałupki, z wielkim prezentem i dziecięcą radością w oczach, sprawiło, że zaczęłam pana szukać.
Sporo widziałem tej dziecięcej radości w oczach seniorów. Widziałem staruszka, żyjącego w uwłaczających godności warunkach, w ciągle zalanej chatce, a potem się dowiedziałem, że jego syn ma dobrze prosperującą firmę budowlaną, zaledwie kilka kilometrów dalej. Tymczasem ojcu pomagali wolontariusze. Rozumiem, że są różne relacje rodzinne, ale ten mężczyzna nadal żyje w zawilgoconej klitce. Osuszacz wszedł do niego po sześciu tygodniach od powodzi, kiedy już wszyscy mieli z grubsza osuszone domy. Nie każdy ma możliwość wziąć rodzica do siebie, ale nie wyobrażam sobie, że pozwoliłbym ojcu mieszkać w takich warunkach. Można wynająć pokój, można załatwić sprawę inaczej i nie zostawiać starszego człowieka samego z taką tragedią.
Poznałem kobietę z niepełnosprawnością – ona została zalana, jej dwie córki i wnuczka. No i kto jej pomoże, jak one wszystkie potrzebują pomocy?
Sytuacje są różne, ale chodzi o to, żeby pomóc na miarę swoich możliwości. Nie oczekuję, że prowadzący firmę budowlaną syn wybuduje ojcu pałac, ale że będzie osobą, która zajmie się nim w pierwszej kolejności.
Była sytuacja, w której skląłem dorosłe dzieci mężczyzny, bo mi już ręce opadły. Nawtykałem im tak, żeby zrozumieli, że ten człowiek zaraz się powiesi. Gdy przyszła powódź był na chrzcinach prawnuka. Gdy wrócił i zobaczył, do jakiej wysokości sięgała woda, nawet nie wszedł do domu. Przygarnęła go znajoma.
Byliśmy z nim, gdy po tygodniu otworzył chałupę. Smród był taki, że myślałem, że się przewrócę w progu.
Wszystko kisiło się w środku, a to były bardzo ciepłe dni. Uprzątnęliśmy, a tak naprawdę opróżniliśmy, całe mieszkanie, on siedział w samochodzie.
Wynosimy lodówkę, która cały tydzień stała w wodzie, a ten człowiek wysiada z auta i mówi, że chce wziąć mięso, bo miał zamrożone. Był w strasznym stanie. Wrócił do samochodu, siedział z rękami na kierownicy, jakby chciał stamtąd uciec. Uratowaliśmy, co się dało, głównie dokumenty potrzebne do wniosku o odszkodowanie. Zapytałem, gdzie spał przez ostatni tydzień. Okazało się, że na gołej podłodze, pod firanką, bo ta kobieta nie miała nic innego, czym mogłaby go przykryć.
Przez te siedem dni nie przyjechał do niego ani syn, ani córka.
Cała rodzina mieszka w Hiszpanii. On, ponad siedemdziesięcioletni mężczyzna, pojechał do nich na chrzest prawnuka, a kiedy wydarzyła się taka tragedia, nikt z nich się nie pofatygował.
I oni mi przez telefon tłumaczą: „Wie pan, to trzeba zostawić, tamto trzeba zostawić, to też niech zostanie, bo on do tego przywiązany”, w pewnym momencie już mi nerwy puściły i mówię: „Kurwa mać, to ja mam to wszystko robić!? Wy jesteście jego dziećmi. On przeżył, bo był u was, może tylko to go uratowało. U niego na podwórku strażacy w ostatnim momencie odcięli psa, bo był przywiązany do budy i pływał już w wodzie. Ojciec przeżył, bo był w Hiszpanii, ale dajcie mu jeszcze tydzień, to znajdziecie go powieszonego na strychu”. Dwa dni po tym, jak ich tak porządnie zjebałem, byli na miejscu.
Sam nie wiem, skąd mam siłę, żeby to udźwignąć. Poznałem przez te trzy miesiące skrajnie różne ludzkie zachowania.
Wrócę jeszcze do akcji mikołajkowej. Sporo to pana kosztowało.
Łatwo nie było. Nagle, dosłownie z dnia na dzień, okazywało się, że zrezygnowała jedna, druga, trzecia osoba, finalnie jedenaście w ciągu trzech ostatnich dni.
Stres był ogromny. Wiesz, że masz 244 osoby do obdarowania i tylko 233 prezenty.
Co z pozostałymi? W czwartek mieliśmy wyjeżdżać, a ja biegałem po sklepach w Białymstoku, żeby dokupić brakujące prezenty. Było nerwowo, bardzo nerwowo, ale jak dotarliśmy do tego pana, którego widziała pani na zdjęciu, i jak zobaczyłem jego uśmiech, to mi ten cały stres minął w mgnieniu oka.
Jak powstał pomysł ciepłych świąt dla seniorów?
Przy okazji listów do Mikołaja przewijały się takie wątki. Prezent jak prezent, ale samotni seniorzy mówili, że marzą im się ciepłe święta z rodziną, która cieszyłaby się z ich obecności. Szukałem, szukałem i znalazłem. Są ludzie, którzy w młodym wieku stracili babcie i dziadków, brakuje im takich relacji i szukają kontaktu z osobami w wieku senioralnym. Trudno powiedzieć, czy seniorzy faktycznie skorzystają z tych propozycji. Czym innym jest przyjęcie zaproszenia czy rozmowa telefoniczna, a czym innym przygotowanie się do wyjścia. Jestem niemal pewien, że u wielu znów pojawią się pytania: „A czy to wypada?”, „Czy będę wystarczająco dobrze ubrana?”, „Czy się tam odnajdę?”.
Ile rodzin wyraziło chęć ugoszczenia seniorki lub seniora?
Zanotowałem 20, głównie z okolic Kłodzka – z rejonów, które nie były zalane – i kilka z okolic Wrocławia. Seniorów zgłosiło się 14, więc teoretycznie każdy powinien znaleźć swoje miejsce przy stole wigilijnym. O ile się na to zdecyduje.
Pani Zosia, do której zawiozłem prezent, zadzwoniła do wolontariuszki, która się nią na co dzień zajmuje i powiedziała, że dostała najpiękniejszy prezent w życiu, ale nie wie, czy wybierze się na święta. Pojechałem do niej. Powiedziała, że mogłaby jechać do siostry, ale nie chce, bo to daleko, wolałaby gdzieś bliżej.
Znalazłem rodzinę, w której niedawno zmarła babcia i dziadek. Ci ludzie szukają seniorki, którą mogą zaprosić – być może na święta, być może na dłużej.
Pani Zosia ma mnóstwo wątpliwości: „A czy to wypada? Przecież niedawno był pogrzeb, a ja, powodzianka, nie mam się w co ubrać”.
Ja już nie brałem w tym udziału, ale wiem, że osoby, które działają na miejscu, kilka dni przed Bożym Narodzeniem zorganizowały w kilku miejscowościach kolację wigilijną dla mieszkańców Kotliny. Staramy się pomóc tym ludziom na różne sposoby, ale nie ma co ukrywać, że kolacja w świetlicy to nie to samo, co zaproszenie domu. Życzyłbym sobie, żeby seniorzy skorzystali z tej możliwości, ale powiedziałem im, że decyzja należy do nich. Niech ochłoną, prześpią się z tym. Te miejsca i tak na nich czekają. Trudno to robić na siłę. Jak ktoś ma pojechać i źle się czuć, to po co?
Czy te rodziny chcą przyjechać po zaproszoną osobę?
Tak, wszyscy, z którymi rozmawiałem, chcą przyjechać po seniorów, odebrać ich i odwieźć. Jedni na samą kolację, inni – zwłaszcza z dalszych okolic – na dzień, dwa czy trzy. Ale wszystko zależy od seniorów. Nie chcę dobrą inicjatywą zepsuć komuś świąt. Nie chodzi o to, żeby wstawać od karpia i odwozić gościa, który czuł się zobligowany do skorzystania z zaproszenia, ale nie odnalazł się przy stole.
Jak rozmawiam z seniorami, to słyszę, że im nie jest żal rzeczy, ale pamiątek rodzinnych, zdjęć, wspomnień. To jest nie do odzyskania.
Nawet jeśli są przesiedleni do ciepłych pokoi hotelowych, mają telewizor, dobre jedzenie, to mówią, że woleliby być w wilgotnym domu, byle u siebie. Starych drzew się nie przesadza. Odwiedzałem panią, która wyszła z domu z psem, miała na sobie szlafrok i plastikowe kapcie. To wszystko, co jej zostało. Dom został doszczętnie zniszczony. Niczego nie udało się uratować. Jak jestem w domu i oglądam relacje w telewizji, to mi się nóż w kieszeni otwiera.
Widzę burmistrza, który mówi, że rozpatrywanie wniosków trwa i trwać musi, bo ich jest tylko sześciu, a trzech było zalanych. Przecież cała Polska mogła tam wysłać urzędników. Owszem, zostali wysłani, ale dopiero półtora miesiąca po powodzi. To naprawdę można było załatwić dużo sprawniej, wystarczyło ich wysłać od razu i nie czekać, nie wiadomo na co. Tymczasem sześć tygodni po powodzi połowa ludzi wciąż czekała na decyzje z OPS- u. W ten sposób zabrano im prawo do ustawienia się w kolejce i upominania się o pomoc, o materiały budowlane, meble i wszystko, co potrzebne do odbudowania życia. Bo żeby coś dostać, trzeba było pokazać decyzję.
Była też zbiórka Fundacji Siepomaga.
Tak, imponująca. Zebrali kilka milionów, wypłacali te pieniądze w transzach, po trzy tysiące, ale żeby je dostać, też trzeba było pokazać decyzję z OPS-u.
Gdy firmy zaczęły przywozić sprzęt RTV-AGD, przyszła starowinka, której mieszkanie na Połabskiej w Kłodzku zostało totalnie zalane. Mówi, że zostały jej ściany, do tego skute, prosi o to, to i to, i słyszy, że może wziąć tylko jedną rzecz.
Jeśli weźmie lodówkę, nie dostanie kuchenki. Ludzie nie mieli pojęcia, jaka jest skala zniszczeń i z czym zostali powodzianie.
Przecież telewizja głosiła, że w ciągu tygodnia będzie zrealizowana wypłata 10 tysięcy, w schemacie 2 plus 8, czyli 2 tysiące za zalaną piwnicę, 8 za mieszkanie. Półtora miesiąca po powodzi ludzie nie mieli żadnych pieniędzy. Przy okazji akcji mikołajkowej rozmawiałem z seniorami, którzy do tej pory nie dostali obiecywanych 10 tysięcy. Pieniądze im się należały, ale nie mają rodziny, a sami nie potrafili się tym zająć. Nikt się nie interesował, czy oni są w stanie dotrzeć do wyznaczonych punktów, żadne OPS-y, żadne MOPS-y nie jeździły, nie szukały tych ludzi.
Są osoby, do których nie dotarła żadna pomoc, nawet ciepły posiłek.
Proszę sobie wyobrazić, że jadę do sołtyski pewnej miejscowości zgłosić, że seniorzy z takiej a takiej ulicy potrzebują ciepłego posiłku, a ona mi prosto w oczy mówi, że wszyscy są zadbani. Jaka musi być tragedia tych ludzi, skoro większą nadzieję pokładają w gościu z Białegostoku niż w sołtysce, którą sami wybrali?
Poznałem bardzo różnych ludzi. Mamy panią sołtys, która odbierała telefon słowami: „Oczywiście, Pawełku, już do was jadę, u mnie jest tak popierdzielona numeracja, że trudno się połapać. Przywiozę wam ciepłą zupę”. I przywoziła. Poznałem, a właściwie nie poznałem, ale rozmawiałem z sołtysem, który mi powiedział, że za 10 dni są wybory i on nie ma czasu, żeby się teraz takimi akcjami zajmować.
Skrajne postawy nie dotyczą wyłącznie urzędników, widziałem je również wśród wolontariuszy, a nawet tych, którzy czekali na pomoc.
Pomagam, ale nie będę robił z siebie jelenia, nie będę wyręczał kogoś, kto zobowiązał się, że coś zrobi. Nie mam oporów, żeby powiedzieć, że ktoś nie zasługuje na pomoc.
Byłem u starszej kobiety, która razem z córką robiła zapasy, gromadziły pościel, ode mnie też chciały wziąć, choć poprzednich paczek nawet nie otworzyły. W domu była tylko seniorka, zapytałem, gdzie jest córka, usłyszałem, że u fryzjera.
Nie wytrzymałem: „To ja, kurwa, z Białegostoku zapierdalam, na paliwie, na które zasuwałem na budowie, a ona u fryzjera siedzi!? Nikt nie każe nikomu wyglądać jak łachudra, ale są granice przyzwoitości”.
Byliśmy też w domu, w którym mężczyzna po operacji opiekuje się niepełnosprawną mamą. Wszystko rozumiem, chcieliśmy pomóc, ale w którymś momencie też mnie szlag trafił. Do pomocy przyjechała z Niemiec jego siostra, zdrowa baba. My zasuwamy na podwórku, porządkujemy – tam było wszystko, blacha, słoma, wrak samochodu – uwijamy się, a ta wzięła herbatę, plastikowe krzesełko i wyszła wypoczywać przed dom. Tacy ludzie też się zdarzali. Przekrój był potężny. Dlatego zawsze powtarzam, żeby nie dać sobie wmówić, że wszyscy są tacy czy owacy. Bo jak w to uwierzysz, nie dotrzesz do starowinki czy staruszka, którym powinieneś pomóc. Jak zaczniemy myśleć, że wszyscy chcą nas oszukać, rykoszetem oberwą ci, którzy naprawdę potrzebują wsparcia.
Mówił pan o dwóch kiermaszach. Jak jeszcze pozyskiwał pan środki na pomoc dla powodzian?
Ludzie w Białegostoku znają mnie z różnych akcji pomocowych. Wrzucałem posty na lokalnych grupach, że w danym tygodniu zbieramy na przykład kołdry, pościel, koce, ręczniki. Przywozili, przysyłali. Mam zaprzyjaźnioną siostrę zakonną w Lublinie, która przekazała cztery tysiące złotych, żebym kupił to, czego najbardziej potrzeba.
Robiłem kiermasze, pospolite roszenia, zrzutki wśród znajomych. Dzwonili do mnie ludzie z całej Polski. Pani z Gdańska przysłała firanki, inna pani, też z Pomorza, obrusy świąteczne, osoba z Lublina robiła czapki i szaliki dla powodzian. Cieszy mnie, że wzbudzam zaufanie, jestem tym ludziom bardzo wdzięczny, sam bym tego przecież nie zrobił. Mam świadomość, że i ja – mimo największych starań – mogłem kogoś zawieść. To pierwsza akcja, na którą kupiłem notes, zapisywałem wszystko, żeby się nie pogubić.
Myślał pan o założeniu fundacji?
Wiele osób pyta, dlaczego jeszcze jej nie założyłem, skoro tak lubię to, co robię, to dlaczego z tego nie żyję? A dla mnie najważniejsze jest to, że jestem wśród ludzi – niosę realną pomoc i nie tracę czasu na dokumenty. Jeśli otworzę fundację, wchłonie mnie papierologia. Okej, niby można to komuś zlecić, ale odpowiedzialność i tak będzie spoczywała na mnie, a ja chcę pomagać, nie zajmować się wnioskami, rozliczeniami, dofinansowaniami, wyjaśnieniami i szeregiem spraw, które odciągną od tego, co najważniejsze – od bycia wśród ludzi.
Na zdjęciu u góry – Centrum Biblioteczno-Kulturalne w Żelaznie 25 listopada 2024 roku. Tu działa punkt dystrybucji pomocy dla powodzian z Powiatu Kłodzkiego. Fot. Tomasz Pietrzyk / Agencja Wyborcza.pl
Ekonomistka, psycholożka biznesu, redaktorka – związana z mediami od 2013 roku. Pisze o aspektach zdrowotnych i społecznych, z naciskiem na prawa człowieka, prawa kobiet, zdrowie psychiczne osób małoletnich i wszelkie przejawy przemocy w relacjach skośnych, tak prywatnych, jak i zawodowych.
Ekonomistka, psycholożka biznesu, redaktorka – związana z mediami od 2013 roku. Pisze o aspektach zdrowotnych i społecznych, z naciskiem na prawa człowieka, prawa kobiet, zdrowie psychiczne osób małoletnich i wszelkie przejawy przemocy w relacjach skośnych, tak prywatnych, jak i zawodowych.
Komentarze