0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Eliza KowalczykFot. Eliza Kowalczyk

Najbardziej rzuca się w oczy czerwona sukienka. Kobieta z długimi włosami ma coś czerwonego także na szyi. Wisior? Krwawa szrama? Obok bajecznie kolorowy ptak.

– Lidka, kogo tu narysowałaś? – pytam uśmiechniętą siedmiolatkę z Białowieży. Wróciła ze szkoły i dom natychmiast ożył, tyle w niej energii. Jest dumna z rysunku.

– To jest pani, która umarła w puszczy. Leży przy drzewie – wyjaśnia spokojnie.

– Nigdy bym się tego nie spodziewała – w głosie jej mamy, Elizy Kowalczyk, słychać przerażenie. – To była praca na temat „Puszcza Białowieska w Twoich oczach”.

Czerwona jest też wełniana czesanka, z której Dorota Sulżyk filcuje kwiat. Na moich oczach łączy pojedyncze włókna, kolory, dodaje inne materiały. Trzeba dużo pracy, by powstała z nich tkanina.

– Inspirację czerpię z ogrodu, chodzę po nim codziennie. Potem biorę czesankę i filcuję. Po lesie chodzę mało, przyznaję. Rzadko zaglądam do puszczy.

Pewnie dlatego las nie kojarzy się jej dziś z umierającymi ludźmi, mimo że mieszka w przygranicznym Gródku. Od początku kryzysu na granicy polsko-białoruskiej było tu mniej uchodźców. Granicę państwa wyznacza tu rzeka Świsłocz, a uchodźcy wybierali zazwyczaj odcinki, gdzie mogli przejść przez las, więc w Gródku żyło się spokojniej.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

Białowieża 29.01.2022. Protest przeciw budowie muru na granicy
Białowieża, 29 stycznia 2022, protest przeciw budowie płotu na granicy. Fot. Eliza Kowalczyk

O pushbackach już się nie rozmawia

Od sierpnia 2021 roku codzienność podlaskiego pogranicza bardzo się zmieniła. Słowa „las”, „uchodźcy”, „koczowisko”, „ciało”, a nawet „kruk” czy „spacer po lesie” nabrały nowego znaczenia. Choć dla świata zewnętrznego kryzys graniczny przestał być ciekawy, a większość o nim zapomniała – on wciąż trwa. Wiedzą o tym ci, którzy są najbliżej.

W województwie podlaskim, w którym żyję, stosunek do kryzysu granicznego zależy głównie od miejsca zamieszkania. W stolicy regionu, Białymstoku, już się o nim nie rozmawia. Im dalej od Białorusi, tym częściej opowieści o uchodźcach są tylko wspomnieniami.

– Ludzie o tym mówią, jak coś się wydarzy – słyszę w sklepie w Gródku. – Przyzwyczaili się. Czy rozmawiają o siłowym wypychaniu uchodźców na Białoruś? Nie. Pushbacki nikogo dziś nie interesują.

Ale dla tych, którzy mieszkają blisko granicy, kryzys uchodźczy nadal jest teraźniejszością.

– Wychodzę do lasu, gdy przyjdzie pinezka. Jestem cały czas gotowa do wyjścia w teren, bo ktoś może potrzebować pomocy – mówi Marta Kurzyniec z Krynek, która na co dzień prowadzi antykwariat. – Kiedy są akcje poszukiwania zaginionych poza moją gminą, też tam jadę.

Nawołocz i my

Dorota z Gródka tworzy tkaniny z pojedynczych włókien różnych czesanek. Jej prace są jak pogranicze – mieszają się w nich kolory i materiały.

A może raczej są takie, jakie polsko-białoruskie pogranicze być powinno? Bo to na Podlasiu zwykle takie nie jest. Zamiast swobodnego przenikania się ludzi różnych kultur, religii, narodowości i ras – zamknięta, nieufna społeczność. Wodę dostanie tu każdy wędrowiec, w razie potrzeby ludzie też nakarmią. Ale zaraz zaczynają się pytania: swój czy obcy? Skąd, po co i do kogo? Rozpoznanie.

To nie cecha charakteru mieszkańców, lecz doświadczenie. Zmiany państwowych granic, wywózki, deportacje, zmieniające się języki urzędowe, wreszcie granica utworzona sztucznie po II wojnie światowej. Przecięła wsie, ojcowizny. Po jednej stronie drutów zostały domy, kościoły i cerkwie, po drugiej – cmentarze, pola, krewni. Ludzie utracili naturalne powiązania, popękała tkanka społeczna. Liczyło się tylko, komu można zaufać: swoim, znanym. Obcy byli zagrożeniem.

– Tutaj jest takie powiedzenie, że jesteś swój, jak rodziców pochowałeś na miejscowym cmentarzu. Czyli dopiero w drugim pokoleniu – mówi Rafał Kowalczyk, mąż Elizy i tata Lidki. – Mieszkamy tu już kilkadziesiąt lat, a wciąż jesteśmy „nawołoczą”, czyli obcymi.

Może dlatego obcy, którzy pojawili się na tej ziemi w 2021 roku, najczęściej budzili strach?

Wychodzili z lasu, wyglądali dziwnie. Nie znali tutejszego języka.

– Niektórzy się bali. Zaraz poszła fama, że gwałcą, że mogą zabić. Bzdura kompletna! Przez cały ten czas, aż do dzisiaj, nie słyszałem o żadnej takiej sytuacji. Oni się okazali zupełnie niegroźni. A ludzi tutaj znam, usłyszałbym – zapewnia Krzysiek. Mieszka w Krynkach. To gmina, w której wszystko się zaczęło. Tutaj leży słynny Usnarz Górny, tu przez kilka tygodni latem 2021 roku koczowała duża grupa uchodźców. Nie mogli ani wejść do Polski, ani wrócić na Białoruś. Krzysiek doskonale ich pamięta: – Znajomy ma tam niedaleko ziemię. Koszmar, prawdziwy koszmar, co z tymi ludźmi zrobili.

Krzysiek nawet teraz łapie się za głowę, gdy o tym mówi.

Przeczytaj także:

Kształt zwłok

Z Martą Kurzyniec spotykam się w małej miejscowości niedaleko Krynek. Ma na sobie gruby, czerwony golf – mimo niemal połowy marca wciąż jest zimno – a w sobie zaskakujący spokój. Jest jedną z tych osób, które „chodzą do lasu” – pomaga uchodźcom, kiedy ci potrzebują pomocy humanitarnej. Tak samo działa Eliza w Białowieży, a Rafał dołącza do niej, gdy tylko może. Ostatnio równie często jak żywych ludzi szukają ciał zaginionych, poszukiwanych przez rodziny z odległych krajów.

– Ludzkie zwłoki nie przypominają ciała – opowiada Marta. – Mają kształt nie wiadomo czego. Kiedy znajduję porzucone koczowisko uchodźców, nigdy nie wiem, czy ten kłąb śpiworów to ludzkie ciało, czy nie. Albo ten niewielki pagórek, zarzucony ubraniami.

A ten smród zgnilizny to gnijące resztki jedzenia czy zwłoki?

Jednak las jest dla Marty nadal przestrzenią oswojoną, nie budzi strachu.

– Las to moja przestrzeń wolności. Moja ziemia. I nic tego nie zmieni – mówi. – Z każdej sytuacji staram się wyciągnąć to, co najlepsze. Nawet teraz. Więc nauczyłam się chodzić po lesie w ciemności. Nie muszę już używać latarek. Jestem tu coraz bardziej u siebie.

Normalna nienormalność

Marta rozumie, czemu ludzie na podlaskim pograniczu są zamknięci na obcych. Jej rodzina pochodzi stąd. Jej bliscy wyjechali, a ona długo mieszkała z dala od pogranicza. W końcu wróciła. Nazywa siebie „repatriantką” i nieźle rozumie tutejszą mentalność.

– Po pierwsze: pogranicze ma bardzo krótką pamięć. To repatrianci tacy jak ja przechowują pamięć – tłumaczy. – Ale jeżeli ktoś tutaj mieszka, owszem, pamięta, że sąsiadka babci jest nieślubna. Ale już jak zmarł synek tej babci? No szedł przez pastwisko i coś mu się stało. A że go ustrzelili na tym pastwisku, kto to zrobił i dlaczego – tego już się nie pamięta. Cóż, ludzie mieszkają tu z pokolenia na pokolenie, blisko siebie, blisko zamkniętej granicy, z dala od dużych miast. Muszą razem żyć – i z tym mordercą, i z rodziną ofiary, i z szabrownikiem, i z tym, kogo wyszabrowano. Bo dokąd się wyniosą?

– Po drugie: Są takie słowa Viktora Frankla, austriackiego psychiatry, który przeżył Auschwitz: „Nienormalna reakcja na nienormalną sytuację jest normą”.

Jak postawisz ludzi w sytuacji nienormalnej, będą się zachowywać nienormalnie.

My tutaj cały czas jesteśmy w sytuacji nienormalnej. Owszem, tu jest pogranicze, ale przez kilkadziesiąt lat za komuny granica była zupełnie zablokowana. Niby ZSRR i Polska – bratnie narody, ale granica z zasiekami. Na grób bliskich nie dało się przejść, choć cmentarz było widać z okien domu, tyle że znajdował się już w innym państwie. Gdyby to było prawdziwe pogranicze, gdyby ludzie mogli się spotykać, budować relacje, robić interesy, sytuacja wyglądałaby inaczej. Ale ta granica była – i jest – granicą zamkniętą. To sytuacja nienormalna. Więc ludzie zachowują się nienormalnie.

Transparent "Mury to bzduruy
Białowieża, protest przeciw budowaniu płotu na granicy polsko-białoruskiej. Fot. Eliza Kowalczyk.

Wolna stodoła

Na tym zamkniętym pograniczu najważniejsze są indywidualne sieci kontaktów i dobre rozpoznanie, kto jest kim. Od lokalnych powiązań zależało, kto z miejscowych komu pomagał – i wcześniej, i teraz, podczas kryzysu uchodźczego. Podstawowa zasada brzmi: pomagam swoim. Jak Tomek, budowlaniec z jednej z przygranicznych gmin. Akurat z uchodźcami osobiście się nie zetknął, na odcinku ich gminy panował względny spokój.

– Ale mam stare gospodarstwo niedaleko granicy. A tam – nieużywana stodoła. Zadzwonił znajomy, czy w tej stodole mogliby przenocować ludzie z lasu. Co mi tam, niech nocują. Stodoła przecież i tak pusta stoi, kto upilnuje, czy ktoś do niej wchodzi, czy nie. Powiedziałem znajomemu, jak drzwi otworzyć i tyle. Czy nocowali? Nie wiem.

Agata, żona Tomka, też pomagała uchodźcom, ale za pośrednictwem… Straży Granicznej. Włączyła się w zbiórkę charytatywną dla migrantów. Okazało się, że docierających tam darów najbardziej potrzebują funkcjonariusze w strażnicy. To do nich trafiły ciepłe ubrania, a zwłaszcza żywność. Najbardziej potrzebne były zupki chińskie – wystarczy je zalać wodą, są gorące i sycą.

– Funkcjonariusze Straży Granicznej je jedli? – dopytuję.

– A skąd, uchodźcy przecież! Tych ludzi z lasu najpierw przewozili do strażnicy. Tam dawali im ubrania, żeby się mogli przebrać, potem ich karmili. Najpierw strażnicy przynosili to wszystko ze swoich domów, ale ilu ludzi tak wykarmisz? W pewnym momencie mieli tam 70 osób pod opieką. Strażnicy przyszli do nas i mówią: pomóżcie! Więc daliśmy im zebrane jedzenie – opowiada Agata.

Dali, bo w Straży Granicznej też przecież znajomi. Swoi. Może nie najbliżsi, ale z siatki kontaktów. Potrzebowali pomocy, to ją dostali. A że potem ci sami funkcjonariusze tych nakarmionych ludzi wywozili na granicę i wypychali z powrotem na Białoruś?

– Ale najpierw ich karmili. I potrzebowali tego jedzenia – Agata wyjaśnia cierpliwie.

Strażnik odwraca głowę

Dla ludzi z zewnątrz aktywiści pomagający uchodźcom oraz Straż Graniczna to dwie różne strony tego samego kryzysu. Nie da się pomagać jednym i drugim jednocześnie. Ale to tylko ogląd z zewnątrz. Tu, na pograniczu, da się.

Marta: – Gdybym miała określić, co się zmieniło w społeczności od początku kryzysu na granicy, to widzę przede wszystkim zmianę wśród ludzi związanych ze Strażą Graniczną. Są zmęczeni, wypaleni i czują niechęć do wykonywanej pracy. Wiele osób najchętniej by przeszło na emeryturę albo zaczęło robić coś innego.

Próbuję porozmawiać z miejscowymi funkcjonariuszami Straży Granicznej. Co do któregoś dotrę – odmawia rozmowy. Odsyłają mnie do rzeczniczki prasowej, do komendanta albo po prostu rozłączają się. Jedyny, który nie rozłącza się od razu, to kolega, znamy się od dawna. Też nie chce rozmawiać, ale przynajmniej mam szansę zadać mu pytanie:

– Próbujesz tym ludziom w lesie jakoś pomóc? Czy od razu do strażnicy, a potem pushback?

Znajomy długo milczy. W końcu odpowiada głosem wyzutym z energii:

– Czasami jedyne, co mogę zrobić, to odwrócić głowę.

Przeprasza, że nic więcej nie powie.

Pomagam, sąsiadom nie mówię

– Znam miejscowych, którzy pomagali i pomagają uchodźcom, ale nie pokazują tego na zewnątrz. Udają, że ich to nie dotyczy – opowiada Marta. – Nie wdają się w rozmowy, nie brali udziału w nagonce na obcych, ale też nie mówili, że im pomagają. Byłam jedną z nielicznych osób tutaj, która przyznawała się do tego wprost. Ale ja jestem z repatriantów, ja się tu nie urodziłam. Poza tym otwarcie o pomaganiu mówią jeszcze tylko przyjezdni.

Czyli „nawołocz” – dodaję w duchu.

– Ludzie by się tak nie bali, mieliby inne nastawienie, gdyby nie stosunek władz do całej tej sytuacji

– zauważa Krzysiek. – To z góry szło, że ludzie z lasu tacy niebezpieczni. Dopiero jak miejscowi się przekonali, że jest inaczej, niektórzy zaczęli pomagać. Ale po cichu, żeby się władzom nie narazić.

Krzysiek wracał do Krynek drogą biegnącą blisko granicy. Nagle ich zobaczył. Dwóch mężczyzn, jeden nie miał ręki. Trzy kobiety i troje dzieci. Szli środkiem szosy, nie chowali się.

– Jak ja im mogłem pomóc? Chciałem podwieźć, ale wszyscy nie zmieściliby się do auta. Poprosili tylko o wodę. I żeby zawiadomić jakieś służby. Trzy razy pytałem, czy na pewno chcą służb. Tak. Zadzwoniłem do Straży Granicznej. Przyjechali. Wyskoczyli z samochodu z karabinami, celują w te kobiety, w te dzieci! Jak głupki jakieś! Przecież oni sami chcieli do służb, stali spokojnie na środku drogi, po co ta broń? Aż mną zatrzęsło w środku!

Marta: – Miejscowi, którzy pomagają, też potrzebowali wsparcia: żeby wiedzieć, gdzie zadzwonić, żeby móc rozmawiać normalnie, rozpłakać się, przez chwilę wreszcie być sobą. Oni zazwyczaj mają doskonałe rozeznanie wśród swoich sąsiadów. Wiedzą, że po prawej mają tego, który donosi, a ci po lewej nie wiadomo, jak zareagują. Dlatego trzeba się ciągle pilnować i nigdy nie mówić wprost o udzielanej pomocy.

Marta poszła wieczorem na spacer z psem. Ciemno, pusto. Nagle zatrzymuje się przy niej samochód. Wysiada mężczyzna, chwyta ją za rękę. „Pani Marto, pani Marto, dobrze pani robi! Ja nie mogę, bo przecież mnie tu wszyscy znają, ale jak patrzę na panią, to mi serce rośnie! Będziemy się trzymać razem!”.

ludzie w kamizelkach odblaskowych stoją w tyralierze
Poszukiwanie zaginionych uchodźców. Fot. Eliza Kowalczyk.

Chodziłam jak pod murami getta

Kryzys graniczny miał różne etapy. Wstępny, który rozpoczęło pojawienie się grupy uchodźców w Usnarzu Górnym. A potem eskalację, gdy wprowadzono zamkniętą strefę nazywaną przez miejscowych „zoną” w miejscowościach położonych najbliżej granicy z Białorusią. Nikt poza mieszkańcami nie mógł tam wjechać bez zezwolenia. Przez dziesięć miesięcy fragment Polski był odcięty od świata.

– Na ulicach działy się sytuacje zaskakujące. I nie mówię tym razem o mundurowych z bronią. Ludzie zaczęli przystawać, przy sobie, blisko – wspomina Marta. – Długo ze sobą rozmawiali, obejmowali się serdecznie, czasem ktoś się rozpłakał. Potrzebowali wsparcia, by uwierzyć, że przetrwamy, mimo że TO się znów dzieje.

– TO? – dopytuję.

– Wojna. Ten czas był jak wojna. Wieszasz pranie i widzisz, jak na ulicy mundurowi z bronią otaczają jakiegoś człowieka. Innego ciągną do samochodu.

Chodząc ulicami, czułam, jakbym przemykała pod murami getta. Ile ludzi miało podobne skojarzenia!

Słowo „getto” wciąż wracało w rozmowach. Krynki to stare żydowskie miasteczko. W czasie II wojny światowej Żydzi stąd zniknęli. I teraz znów to się działo: ludzie wchodzili do miasta – i znikali. Bez śladu, w ciszy. A ty dalej idziesz do pracy, próbujesz kupić jajka, chleb, robisz pranie.

Nieoczekiwanie dla Marty i jej znajomych znów wróciła moda na piosenki Jacka Kaczmarskiego i Przemysława Gintrowskiego, autorów znanych zwłaszcza wśród opozycjonistów z czasów PRL. Choć skojarzenie z najpopularniejszą piosenką „Mury” nasuwa się natychmiast, Marta cytuje mi słowa „Stalkera” Kaczmarskiego:

„To nie my w Zonie - to nam odebrana Zona Nam ją niepewnym, ale własnym krokiem mierzyć Póki nadziei gorycz wreszcie nie pokona. Dlatego - mimo druty, wieże i strażnice Tam chcemy dotrzeć, gdzie nam dotrzeć zabroniono Bezużyteczne, śmieszne posiąść tajemnice”.

Białowieża 29.01.2022. Protest przeciw budowie muru na granicy
Protest przeciw budowie muru na granicy polsko-białoruskiej. Białowieża, 29 stycznia 2022. Fot Eliza Kowalczyk.

Wszyscy mówili o wojnie

Codzienność zony to były też ciężkie śmigłowce latające nad głowami, także w nocy, tam i z powrotem, tuż na linii granicy. Szczekaczki nadające komunikaty w kilku językach. Mundurowi. Broń. Samochody wojskowe.

– Bardzo długo te ich auta jeździły bez rejestracji – opowiada Marta. – A mundurowi nie mieli żadnych oznaczeń. Anonimowe pojazdy, anonimowi ludzie z bronią. I w tym wszystkim my, ludzie stąd.

Jechała samochodem do przyjaciółki, boczną drogą, jak zwykle. Nagle za zakrętem drogę zatarasował jej wojskowy gazik bez rejestracji, otaczali go jacyś mundurowi bez naramienników, mierzyli z długiej broni. Do dziś nie wie, czy to byli funkcjonariusze na służbie, a jeżeli tak, to z jakiej formacji. Dopytywali, czy nikogo nie przewozi, czy nie widziała kogoś podejrzanego. W końcu ją puścili, pojechała dalej. Płacz ugrzązł jej w gardle.

– Mieliście tu jakąś pomoc od państwa: psychologów, terapeutów, którzy pomagali mieszkańcom przejść przez to wszystko? – dopytuję kolejne osoby.

– Nie – odpowiada Marta.

– Od państwa? Nie, nikogo – odpowiada Rafał.

– Nie słyszałem o takiej możliwości – mówi Tomasz.

Nikogo. Tylko zamknięta strefa, mundurowi, broń, ciężkie śmigłowce nad głowami, szczekaczki.

– Wojna. Wszyscy mówili o wojnie. To słowo na pograniczu brzmi szczególnie groźnie – podkreśla Marta. – My jesteśmy na wojnie siedem miesięcy dłużej niż inni – mówi, odnosząc się do wybuchu wojny w Ukrainie w lutym 2022 roku.

– Widziałaś już płot na granicy? – pytają znajomi z Krynek. – Nie? To pojedź…

Tu następuje szczegółowa instrukcja, którą drogą pojechać, by zobaczyć nową podlaską „inwestycję”. Jadę, chociaż nie wiem, czy chcę ów płot zobaczyć. Wcześniej często tu przyjeżdżałam – okolice Krynek to wielkie, otwarte przestrzenie, łąki i pola, poprzecinane lasami. Mało ludzi, mało domów, łatwiej spotkać żubra niż człowieka. W takim miejscu postawiono wielki płot z drutem kolczastym?

Kiedy docieram na miejsce, okazuje się, że… nic nie widać. Marcowa mgła ukryła płot przede mną. Obraz miejsc, które znam od lat, na razie pozostaje niezmieniony.

Kruki

Z Elizą i Rafałem Kowalczykami, mieszkającymi w Białowieży, najtrudniej się umówić. Eliza jest aktywistką, na co dzień zaangażowaną w akcje pomagania ludziom w lesie. Reaguje na przychodzące pinezki, dlatego nigdy nie wie, kiedy znów będzie musiała pójść do puszczy, by szukać potrzebujących. Kiedy w końcu jadę do Białowieży, jest piękna pogoda. Za Hajnówką, już w Puszczy Białowieskiej nad moim samochodem przelatuje kruk, niesie coś w dziobie. Czarne skrzydła błyszczą w słońcu.

– Podczas poszukiwania ciał w lesie naszym drogowskazem jest charakterystyczny zapach. Albo kruki – powie mi później Eliza.

– Wcześniej, gdy widziałam kruki krążące nad puszczą, zastanawiałam się, jakie zwierzę padło. Dziś od razu myślę, że krążą nad ciałem człowieka.

Przez kilka dni nie umiem wyrzucić z pamięci obrazu kruka, niosącego coś w dziobie.

Kiedy docieram do Białowieży, Elizy nie ma. Czeka na mnie tylko Rafał.

– Przyszła pinezka, Eliza pojechała, szuka tego człowieka – wyjaśnia.

Miało być szybko i sprawnie: prosty, znany teren, dać wodę i jedzenie, wrócić do domu. Ale Eliza nie może znaleźć mężczyzny, który wysłał pinezkę. Podczas rozmowy z Rafałem oboje czekamy na sygnał od niej. Znalazła uchodźcę? Nie? Co się stało?

– Eliza dostaje mnóstwo wiadomości o różnej porze dnia i nocy – opowiada Rafał. – To bywa frustrujące. Wycisza te powiadomienia, ale widać, jak się świeci ekran telefonu. Kładziemy się spać, a te wiadomości ciągle przychodzą. To czasem wywołuje napięcia, przyznaję. Choć oboje jesteśmy zgodni, że należy tym ludziom pomagać.

fioletowy śpiwór w lesie
Puszcza Białowieska, akcja poszukiwania uchodźców. Fot. Eliza Kowalczyk.

Dodatkowy plecak

Rafał mieszka i pracuje w Białowieży od 30 lat. Puszczę Białowieską zna na pamięć.

– Latem sprawdzałem jedną lokalizację. Podejrzewaliśmy, że tam może być czyjeś ciało. I ja, z całym moim doświadczeniem, nie dotarłem do tego miejsca. Teren był zbyt ciężki: zwałowisko, upał, byłem sam, bez zasięgu w telefonie. Przedzieranie się przez takie zwałowiska wyczerpuje. Bałem się, że jeszcze trochę, a to ja tam zostanę. Wycofałem się, przyjechaliśmy jeszcze raz z dwoma kolegami. Przeczesaliśmy cały teren. Ciała nie znaleźliśmy.

Taka jest ich codzienność: poszukiwanie zwłok.

– To są straszne rzeczy – przyznaje Rafał. – Przewidywaliśmy, że ludzie mogą tu ginąć. W puszczy są zwierzęta, które mogą zjadać ich ciała. Wiesz, ci ludzi są zaginieni, ich rodziny nie wiedzą, co się z nimi stało. Chodzi więc przynajmniej o świadomość: jeśli ktoś zginął w tym lesie, żeby został odnaleziony, żeby można go było pochować, poinformować rodzinę…

Na szczęście nie zawsze trzeba szukać ciał, wciąż można też pomagać żywym. Na każde wyjście w teren zabierają dodatkowy plecak. Rafał przynosi go z przedsionka. Zielony, brezentowy worek średniej wielkości. Wyjmuje z niego rzeczy i rozkłada na stole w kuchni: woda, batony energetyczne, ciepłe skarpety, folia NRC, konserwy, rodzynki, latarka, chusteczki nawilżające, telefon komórkowy, opatrunki, czekolada, powerbank. Eliza na dzisiejsze poszukiwania pojechała z podobnym plecakiem.

– Jest okropnie niewygodny – westchnie później. Ale jest ważny. – Jeśli będzie trzeba, mogę go zostawić w lesie. Może komuś uratuje życie.

Kalosz w lesie, przy kałuży, należał do migranta, zmarł w lesie
Kalosze znalezione w lesie należały do uchodźcy, który zmarł w puszczy. Fot. Eliza Kowalczyk.

Patrzę na kości

Rozmawiam z Rafałem już dwie godziny. W końcu dzwoni Eliza.

– Nie znalazłam go – bardzo się tym martwi. Ale natychmiast pyta męża: – Odebrałeś Lidkę ze szkoły?

Ich codzienność to ciągłe łączenie światów: tego zwykłego – dzieci, szkoła, praca, dom. I tego kryzysowego – ratowanie ludzi w lesie lub szukanie ich ciał. Nienormalna sytuacja, w której żyją już drugi rok.

Kiedy Eliza wraca do domu, jest pochłonięta poszukiwaniami. Opowiada, gdzie dotarła, z Rafałem pochylają się nad mapą. Przecież to prosty las, niedaleko droga. Co się mogło stać z człowiekiem, który prosił o pomoc?

– Przestać pomagać? Ale jak przestać? – Elizę dziwi moje pytanie. – Ci ludzie wciąż tu są, wciąż potrzebują pomocy. To, co robię, wynika z niezgody na taki sposób traktowania ich przez polskie władze.

To mój bunt. Dopóki będzie tak, jak teraz, będę wychodzić do lasu i ich szukać.

Następny dzień zapowiada się wyjątkowo ciężki – poszukiwanie zaginionej osoby, po raz pierwszy przy udziale policji. Wszyscy wiedzą, że to szukanie zwłok, a nie żywego człowieka. Wieczorem po akcji Eliza udostępnia na Facebooku wpis Agaty Kluczewskiej, koleżanki, aktywistki, która też uczestniczyła w poszukiwaniach:

„Oto, Człowieku, jesteś. Zauważony. Dostrzeżony. Z Twoją historią. Rozszarpaną kurtką. Rozwłóczoną odzieżą. Ciało!

(…) I zderzenie z rzeczywistością. Nie ma ciała. NIE MA CIAŁA. Dokładnie to, czego, prócz życia, brakuje temu człowiekowi, to ciało. Patrzę na kości. Miednica, mam wrażenie, że zmieściłaby się w dwóch dłoniach. A to kiedyś były czyjeś biodra. Wtedy pełne. Teraz krucha miseczka. Czaszka też taka mała. Chyba wciąż jest na niej skóra. Człowiek taki jest drobny i kruchy”.

Sukienka, cappuccino

Kilka tygodni później Eliza dzieli się na Facebooku: „Folia NRC, batony energetyczne, powerbank, wełniane skarpety, kompas i czołówka zajęły na stałe miejsce w moim plecaku. Nie pamiętam, kiedy miałam na sobie sukienkę. A tak bardzo lubię je nosić. Noszę spodnie terenowe i kalosze. Kiedy ostatnio siedziałam gdzieś beztrosko w kawiarni, popijając cappuccino? Nie pamiętam. Wypijam herbatę z termosu, którą miał dostać człowiek, który już nie żyje”.

– O czym marzycie? – pytam Elizę i Rafała.

– O spokoju. I żeby móc znowu cieszyć się lasem – odpowiada Rafał.

Lidka bawi się z kotem. Zaraz będzie obiad.

Ekran telefonu Elizy co chwilę się rozjaśnia. Wciąż przychodzą nowe wiadomości.

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.

;

Udostępnij:

Anna Mierzyńska

Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press

Komentarze