0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Patryk Ogorzalek / Agencja Wyborcza.plFot. Patryk Ogorzale...

W 2020 roku naukowcy i eksperci z Reuters Institute i uniwersytetu w Oxfordzie badający kształtujące się w sieci narracje dezinformacyjne dotyczące pandemii COVID-19, doszli do bardzo ciekawego wniosku (powracającego zresztą w większości badań dotyczących zjawiska dezinformacji).

Stwierdzili mianowicie, że internauci są z reguły dość sceptyczni wobec całkowicie wyssanych z palca informacji dotyczących pandemii, choćby brzmiały one najbardziej sensacyjnie. O wiele większe od całkowicie zmyślonych wierutnych bzdur zasięgi - i znacznie większą liczbę udostępnień – uzyskiwały natomiast informacje określone mianem „zrekonfigurowanych” – zawierające przysłowiowe „ziarno prawdy”.

Jednak tak przetworzone, by mogły stać się znakomitym argumentem dla zwolenników teorii spiskowych dotyczących pandemii. Pod względem siły oddziaływania i tempa rozprzestrzeniania biły one na głowę informacje będące kompletnymi humbugami bez żadnego związku z rzeczywistością.

Było to kolejne naukowe potwierdzenie dość znanej prawdy, że od zupełnego kłamstwa znacznie lepiej sprzedaje się manipulacja. Od tego zresztą zaczyna się elementarz funkcjonariusza każdej względnie nowoczesnej machiny propagandowej.

Półprawda, czyli dezinformacja

Półprawda, która przez pominięcia, niedopowiedzenia lub za sprawą odpowiedniej interpretacji staje się dezinformacją. Dokładnie tak właśnie jest z uruchomioną przez polityków Zjednoczonej Prawicy i Konfedaracji - a wspieraną przez TVP oraz pozostałe media kontrolowane przez obóz rządzący lub mu sprzyjające - kampanią dezinformacyjną na temat „zakazu jedzenia mięsa” – jaki rzekomo mają zamiar nałożyć na Polaków Rafał Trzaskowski pospołu z Platformą Obywatelską i bliżej nieokreślonym „lewactwem”.

Rolę dostarczyciela „zrekonfigurowanej” informacji dającej politykom i mediom obozu rządzącego asumpt do uruchomienia tej kampanii, odegrał – nieoczekiwanie i najprawdopodobniej nieintencjonalnie - "Dziennik Gazeta Prawna". A więc jedna z najpoważniejszych i na co dzień najbardziej wiarygodnych krajowych papierowych gazet.

To właśnie tam ukazał się tekst na temat raportu „Przyszłość miejskiej konsumpcji w świecie »półtora stopnia«” opracowanego i opublikowanego w 2019 roku przez organizację miast Cites40, firmę projektową Arup i Uniwersytet z Leeds.

W materiale nie znalazły się informacje ani o dacie powstania raportu, ani o jego autorstwie, ani tym bardziej o jego diagnostyczno-rekomendacyjnym charakterze. Domyślnie można było więc łatwo uznać, że raport jest publikacją nową – i zarazem stanowi rodzaj programu polityczno-społecznego autoryzowanego przez włodarzy 100 światowych miast i skierowanego do wdrażania.

Więcej na temat raportu i tego, czym on z całą pewnością nie jest – w niedawnym obszernym fact-checkingowym materiale Marcela Wandasa z OKO.press. Nie bez pewnej złośliwości zaznaczmy tutaj, że Marcel Wandas po raz pierwszy o raporcie pisał wtedy, gdy był to aktualny temat – czyli 4 lata temu.

DGP publikuje...

Nie wiemy, dlaczego dwaj szanowani – z wielu słusznych powodów – dziennikarze „DGP” tym razem oddali do druku ten wyprowadzający czytelnika na odległe manowce tekst. Nie wiemy, jak powstały kompletnie wprowadzające w błąd tytuł i lead – o treści „Klimatyczne zaciskanie pasa w stolicy. Trzeba jeść mniej mięsa i pozbyć się aut – uznali przywódcy prawie 100 miast na świecie. Wśród nich jest Warszawa”.

Nie wiemy również, dlaczego już od drugiego akapitu materiał sprawia wrażenie dość niefortunnie skracanego – nagle pojawiają się w nim na przykład „naukowcy z Leeds”, nie dowiadujemy się już jednak, jaka jest ich rola w omawianej sprawie. Redakcja „DGP” nam w tym nijak nie pomaga – internetowa wersja materiału nie została zaktualizowana, zaś cała komunikacja w tej sprawie ogranicza się do twitterowych heheszków niektórych osób z kierownictwa gazety.

Trudno. „Dziennik Gazeta Prawna” nie chce nam tego wyjaśnić, musimy więc z tym żyć. Prawda jest zresztą taka, że niedługie materiały z 6. strony (a o takowym właśnie mówimy) jakiejkolwiek gazety zdecydowanie częściej niż zasługują, przechodzą kompletnie niezauważone. Tym razem było jednak zupełnie inaczej.

...prawica podchwytuje

Natychmiast po publikacji „DGP” politycy PiS i Solidarnej Polski na potęgę zaczęli o niej tweetować, nagrywać tiktokowe video oraz publikować swe zdjęcia nad drogimi stekami. W usłużnych mediach narodowych zatroskane dziennikarki i dziennikarze zadawały im na ten temat bardzo pomocne pytania.

Katarzyna Gójska w Polskim Radiu wyrażała obawę, że nastąpi „przymusowa weganizacja” narodu polskiego, zaś Magdalena Ogórek w TVP zarysowała wizję masowej, również przymusowej, eutanazji domowych psów i kotów – których dieta opiera się wszak na mięsie.

Politycy Zjednoczonej Prawicy chórem opowiadali natomiast o opozycyjnych zamiarach zamiany Polski w „drugą Koreę Północną” i powtarzali – łącznie z Jarosławem Kaczyńskim - że w stanie wojennym Polacy mogli dostać więcej mięsa na kartki, niż mieliby dostać w złowrogiej antyutopii zbudowanej przez Rafała Trzaskowskiego.

Brzmi to mocno groteskowo – i takie właśnie jest. O wiele szerzej i zabawniej opisał to zresztą Michał Danielewski z OKO.press w ostatnim odcinku cyklu PRZEKAZY TYGODNIA.

Opowieść o Trzaskowskim i spółce zakazujących Polakom jedzenia mięsa, kupowania ubrań i jeżdżenia samochodami nie trzyma się kupy i nie ma najmniejszego oparcia w faktach. Ale jej powtarzanie się długo jeszcze nie skończy. Politycy Zjednoczonej prawicy doskonale bowiem wiedzą, co robią, a kwestia „zakazu jedzenia mięsa” jest dla nich politycznie całkiem obiecująca.

Przypadek Filipiaka

Siłę emocji, jakie budzi w polskich internautach hasło „zakazu jedzenia mięsa”, można było bardzo dobrze poznać całkiem niedawno - bo latem zeszłego roku. Pod koniec czerwca w prowadzonym przez Agatę Kołodziej podcaście Forum IBRiS wystąpił Janusz Filipiak, multimilioner i szef Comarchu.

Dziennikarka pytała go o społeczne obowiązki klas uprzywilejowanych w kontekście kryzysu klimatycznego. Filipiak do takowych się generalnie nie poczuwał – sumienie uspokajał mu fakt, że zbudował farmę słoneczną do zasilania swej posiadłości, zaś prywatny samolot - tłumaczył - to jego narzędzie pracy. „Trzeba uświadomić ludziom, że nie muszą tyle żreć” – taką refleksją dotyczącą spożywania mięsa podzielił się za to ze słuchaczami, dorzucając jeszcze kilka uwag w rodzaju „Jak ja idę do sklepu w swojej okolicy pod Krakowem, to przecież ludzie wynoszą takie siaty tego mięsa, że ja nie wiem, co oni z nim robią”.

Polski internet po tych słowach dosłownie eksplodował na kilka długich dni. Filipiak opanował trendy Twittera, omówienia podcastu publikowała większość wielkich mediów, używanie mieli też publicyści. A Polacy w sieci albo wyrażali oburzenie z powodu słów Filipiaka, albo też toczyli zażarte spory na temat wyższości poszczególnych rodzajów diety nad pozostałymi. Przeważało jednak oburzenie – pod wieloma względami zresztą zrozumiałe.

Dzięki Januszowi Filipiakowi – z którym latem zeszłego roku politycy PiS raczej bezskutecznie konkurowali o uwagę internautów – obóz rządzący miał okazję zapoznać się z nieeksploatowanym dotąd politycznym potencjałem kwestii diety mięsnej i bezmięsnej. Oraz z ciekawym i politycznie kuszącym kodem Filipiakowej wizerunkowej katastrofy. Oto milioner (czyli przedstawiciel oderwanych elit) chciał zakazać (czyli rościł sobie prawo do decydowania o wzorcach ludzkich postaw) Polakom (tu komentarza nie trzeba) „żarcia” (pogarda dla maluczkich) mięsa (czyli składnika diety będącego dla części społeczeństwa bez mała elementem narodowej tożsamości). To po prostu musiało się skończyć wywiezieniem Filipiaka z internetu na taczkach.

Lewacko-liberalny atak z Brukseli

Tegoroczna historia z „zakazem jedzenia mięsa” szykowanym przez władze stolicy, Platformę oraz „lewactwo” to próba wpakowania w Filipiakowe buty Rafała Trzaskowskiego i sporej części opozycji. Przywiązany do tradycyjnych wzorców życia – a więc i spożywania mięsa – elektorat prawicy może stać się bardziej podatny na przedwyborczą mobilizację w obliczu tak daleko sięgających zakusów „totalnej opozycji”.

Zarazem jednak kampania dezinformacyjna dotycząca „zakazu jedzenia mięsa” wpisuje się w szerszy kontekst. Mniej więcej jesienią zeszłego roku polska prawica zaczęła eksploatować temat kosztów ekonomicznych i społecznych transformacji energetycznej „narzuconej Polsce przez Brukselę”. W wersji prezentowanej przez radykałów z Solidarnej Polski skutki miałyby być wręcz katastrofalne – tę pełną manipulacji i przeinaczeń opowieść analizował w OKO.press Jakub Szymczak.

Już w tym roku doszła do tego narracja dezinformacyjna o „nakazie jedzenia chrząszczy” – który również nałożony miał zostać przez Brukselę na Polaków i innych nieświadomych obywateli Unii Europejskiej. Tłumaczyliśmy już w OKO.press, na czym polega ta manipulacja – w telegraficznym skrócie chodzi o dopuszczenie do obrotu mączki z określonego gatunku w pełni jadalnych świerszczy. Powstałe w ten sposób produkty spożywcze będą musiały być odpowiednio oznaczane.

Równolegle zaczęła się na prawicy będąca kalką z anglosaskiego dyskursu eksploatacja tematu koncepcji „15 minutowych miast” – w wersji spiskowej mającej być tajnym planem eurokratów zmierzającym do gettoizacji mieszkańców miast i pozbawienia ich możliwości przemieszczania się własnymi pojazdami. Tę opowieść demitologizował już w OKO.press Michał Rolecki.

Te wszystkie kampanie dezinformacyjne – które łączy złowroga figura „progresywistów” z Unii Europejskiej i liberalno-lewicowej części opozycji – bardzo mocno przypominają narracje stosowane przez zwolenników opuszczenia przez Wielką Brytanię Unii Europejskiej. Probrexitowe media prześcigały się w snuciu dezinformacyjnych opowieści o „prostowaniu bananów” i innych biurokratycznych szykanach forsowanych rzekomo przez Brukselę. W znaczącym stopniu przyczyniło się to do zbudowania w okresie przed referendum atmosfery politycznej, która skutkowała brexitem.

Z łamaniem praworządności w tle

Nie, nie chcemy dowodzić tutaj, że Zjednoczona Prawica zamierza pójść w tym samym kierunku. Zarazem jednak fala narracji dezinformacyjnych z „progresywistami” i Unią Europejską w tle narasta dokładnie w czasie, w którym obóz rządzący w Polsce stoi przed coraz bardziej realną perspektywą długotrwałej blokady pieniędzy – zarówno jeśli chodzi o środki z KPO, jak i o miliardy z unijnych funduszy spójności.

Niedowiarków odsyłamy do analizy Pauliny Pacuły na ten temat. W obu kwestiach głównym problemem są polskie problemy z praworządnością, których ze względu na swe wewnętrzne wojny obóz rządzący nie jest w stanie przezwyciężyć – czego najnowszym przykładem są losy odesłanej przez Andrzeja Dudę do Trybunału Przyłębskiej nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym.

We wtorek 21 lutego nasza redakcyjna ekspertka w zakresie problematyki dezinformacji Anna Mierzyńska naliczyła już ponad 8 tysięcy publikacji dotyczących „zakazu jedzenia mięsa” – o łącznie 92-milionowym zasięgu w sieci. W momencie publikacji tego tekstu te liczby będą już większe.

W prekampanijnym okresie przed jesiennymi wyborami parlamentarnymi PiS i Zjednoczona Prawica testują polityczną nośność nieeksploatowanych dotąd tematów, które mogłyby stać się leitmotivami kampanii wyborczej. Kwestia „zakazu jedzenia mięsa” niewątpliwie właśnie do takich tematów należy. Być może więc nie zaszkodzi przypomnieć, że rolą niezależnych jakościowych mediów jest walka z dezinformacją, a nie jej – choćby nieintencjonalne – wspieranie.

;

Udostępnij:

Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.

Komentarze