0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Agnieszka Sadowska/ Agencja Wyborcza.plFot. Agnieszka Sadow...

Jesteśmy w ważnym momencie. Po raz pierwszy w historii mamy do czynienia z tak dużą liczbą regulacji Unii Europejskiej dotyczących sfery informacyjnej i medialnej. Za wdrażanie tych zmian odpowiadają różne ministerstwa.

Ministerstwo Kultury pracuje nad Europejskim Aktem o Wolności Mediów, Ministerstwo Sprawiedliwości zajmuje się dyrektywą przeciwdziałającą SLAPP, a Urząd Komunikacji Elektronicznej odpowiada za Akt o Usługach Cyfrowych, który reguluje funkcjonowanie platform internetowych.

Widać jednak pewien brak koordynacji i całościowego podejścia do kształtowania systemu medialnego, który w dużej mierze przeniósł się dziś do internetu – zauważa prawniczka dr Dominika Bychawska-Siniarska, ekspertka prawa wolności mediów.

Tekst został opracowany na podstawie rozmowy w podcaście Drugi rzut OKA, opublikowanym 14 kwietnia 2025 roku.

Przeczytaj także:

Anna Wójcik, OKO.press: Wolność słowa w Europie jest oparta na modelu, który bardzo różni się od amerykańskiego. Amerykańskie władze i oligarchia krytykują europejski model. Na monachijskiej konferencji bezpieczeństwa wiceprezydent Stanów Zjednoczonych JD Vance powiedział, że dla Unii Europejskiej cenzura jest większym zagrożeniem niż Rosja czy Chiny.

Dominika Bychawska-Siniarska: Wolność słowa w Europie wiąże się z pewnymi obowiązkami. Nie możemy mówić wszystkiego. Musimy uważać na to, co mówimy, w tym w stosunku do różnego rodzaju mniejszości. Nie powinniśmy używać mowy nienawiści.

W Europie zakreślamy te granice ze względu na naszą przeszłość historyczną, na doświadczenia drugiej wojny światowej. W Stanach Zjednoczonych jest inaczej. Tam przemarsz neofaszystów w obecności osób, które przeżyły Holokaust, jest czymś absolutnie akceptowalnym. Mowa nienawiści nie jest tak jak w Europie penalizowana. Pierwsza poprawka do amerykańskiej konstytucji gwarantująca wolność słowa jest interpretowana bardzo szeroko, wolność słowa jest stawiana na piedestale.

Powoduje to, że w Stanach Zjednoczonych, w porównaniu do Europy, jest bardzo mało regulacji dotyczących funkcjonowania mediów, a w szczególności platform internetowych. Dlatego europejski model ochrony wolności słowa nagle budzi takie oburzenie w Stanach Zjednoczonych. Unia Europejska jako jedyna reguluje tak kompleksowo kwestie platform i operatorów internetowych.

Oczywiście, nie podoba się to właścicielom tych platform. Przykładem jest gniewne styczniowe wystąpienie Marka Zuckerberga, właściciela firmy Meta [Facebooka i Instagrama]. Prezydent Donald Trump od dawna jest związany z oligarchami Doliny Krzemowej, do których należy większość najważniejszych platform.

Unia Europejska jako pierwsza nałożyła obowiązki na platformy, żeby prowadziły swoje działania transparentnie, miały mechanizmy odwołania od decyzji o usunięciu treści. Takie wymagania generują koszty. Wypowiedź wiceprezydenta Vance'a odczytuję w duchu oburzenia w stosunku do Europy, która próbuje regulować, wyznaczać ograniczenia działalności Big Techu. Choć na pozór mówił o kwestiach światopoglądowych.

Właściciele wielkich firm technologicznych boją się „efektu brukselskiego", czyli rozlania unijnych standardów po świecie.

Eliminowanie mowy nienawiści

W Polsce oczywiście obowiązuje europejski model wolności słowa, który zakłada pewne proporcjonalne ograniczenia tej wolności. Sejm uchwalił nowelizację przepisów karnych, które rozszerzają zakres ochrony przed wypowiedziami motywowanymi uprzedzeniami. Prezydent Duda skierował ją do kontroli w Trybunale Konstytucyjnym. Jak ocenia pani zaskarżoną ustawę?

Wolność słowa nie jest prawem absolutnym. Istnieją okoliczności, które pozwalają na jej ograniczanie. Jedną z nich jest ochrona reputacji, czy prywatności innych osób. Inną są szeroko pojęte kwestie publiczne, w tym ochrona różnego rodzaju mniejszości, ich godności.

„Mowa nienawiści" to określenie na rozbudzanie nienawiści i dyskryminacji przeciwko członkom pewnych grup, ze względu na uprzedzenia wobec nich. To są na przykład grupy narodowe, etniczne, religijne, seksualne.

W Polsce od kilkudziesięciu lat obowiązują przepisy zakazujące znieważania, pomawiania, grożenia czy nawoływania do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość. Ten katolog jest z perspektywy dzisiejszych standardów ochrony praw człowieka wąski.

Uchwalona nowelizacja rozszerza ten katalog o wiek, płeć i orientację seksualną, co jest zgodne z wyrokami Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.

Według nowych przepisów kara, nawet pozbawienia wolności, groziłaby komuś, kto sieje nienawiść wobec na przykład kobiet, mężczyzn, osób starszych, dzieci, czy mniejszości seksualnych.

Przepisy zakazujące mowy nienawiści mamy w prawie od lat, a ich zakres stosowania przez państwo nie był duży. Czy teraz to się zmieni?

Dość trudno jest zainteresować prokuraturę tym, że dochodzi do mowy nienawiści. Jeśli nowe przepisy wejdą w życie, to w przypadku nienawiści kierowanej do grup wyróżnianych na podstawie cech takich jak płeć, wiek, czy orientacja seksualna będzie to dopiero możliwe.

Obecnie osoby, których dotyka na przykład homofobiczna mowa nienawiści, muszą powoływać się na inne przepisy, żeby bronić swojej godności. Gdyby te nowe przepisy weszły w życie, te osoby mogłyby prosić o wszczęcie postępowania, składając zawiadomienie, że mowa nienawiści wobec nich występuje na forach internetowych, czy w „realnej" przestrzeni publicznej.

Czyli nowelizacja ma uspokajać debatę publiczną?

Ma też chronić godność osób, wobec których sieje się nienawiść. W ostatnich latach w debacie publicznej bardzo często uderzano w godność różnych mniejszości. A za słowo też powinniśmy być odpowiedzialni. Orzecznictwo Europejskiego Trybunału Praw Człowieka wskazuje, że granicą wolności wypowiedzi jest między godność między innymi różnego rodzaju mniejszości.

Nie będzie katalogu słów zakazanych. Ocena wypowiedzi jest zawsze kontekstowa, zależy od intencji.

Oczywiście. I to musi w każdym przypadku zbadać prokuratura. Dlatego zawiadamiający o mowie nienawiści powinni uwzględniać szeroki kontekst wypowiedzi, którą uważają za zakazaną prawem mowę nienawiści.

Co z art. 212?

Organizacje zajmujące się ochroną praw człowieka od lat apelują do władz o zniesienie karnego zniesławienia. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar rok temu ogłosił, że artykuł 212 ma zniknąć z kodeksu karnego. Czy na to się zapowiada?

Zniesławienie jest jednym z przepisów, który jest bardzo często wykorzystywany w celu tłumienia debaty publicznej, wywołania efektu mrożącego. Ten przepis przewiduje karę do roku pozbawienia wolności. Stosuje się go w sytuacji, gdy ktoś kogoś pomawia, przypisuje zachowanie, które ma tej osobie umniejszać.

W praktyce artykuł 212 kodeksu karnego jest wykorzystywany dość instrumentalnie, zwłaszcza przez lokalnych włodarzy, do tłumienia krytyki.

Osoba oskarżona musi stawiać się na rozprawach, pokazać, że mówiła prawdę. Sądy często oceniają, czy chodziło o wypowiedź co do faktów, czy opinię i nie zawsze radzą sobie z tym rozróżnieniem. Nad osobą oskarżoną cały czas wisi ewentualna kara pozbawienia wolności, czy wpisanie do krajowego rejestru skazanych, co jest dość dużą sankcją, która często uniemożliwia wzięcie kredytu, czy znalezienie zatrudnienia w sferze publicznej.

Artykuł 212 kodeksu karnego istnieje od dawna. Większość wyroków w Polsce przeciwko swobodzie wypowiedzi dotyczy właśnie skazania z tego artykułu.

Udało się przekonać ministra Bodnara, że ten artykuł powinien zniknąć z prawa karnego. Natomiast powołana przez ministra sprawiedliwości komisja kodyfikacyjna prawa karnego proponuje, by przepis został. Tyle że miałby mniejsze zastosowanie.

Postępowań z tego artykułu nie mógłby wszczynać ktoś, kto pełni funkcje publiczne.

Dotyczyłoby to głównie polityków, którzy nie mogliby używać artykułu 212 przeciwko krytykom. Zniesławienie byłoby kryminalizowane tylko, gdyby doszło do niego publicznie. Karą nie byłoby już pozbawienie wolności, ale ograniczenie wolności lub grzywna, co jest zgodne z orzecznictwem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.

Według proponowanego brzmienia artykułu 212 kodeksu karnego sankcja ma być bardziej proporcjonalna do czynu.

Takie jest założenie. Widzę tu jednak pewną sprzeczność. Jeśli wiemy, jakie ten artykuł rodzi konsekwencje i decydujemy się na wybijanie mu zębów, czyli ograniczenie jego stosowania, dlaczego w ogóle go utrzymujemy?

Należałoby z niego zrezygnować, jak postulował Adam Bodnar jako rzecznik praw obywatelskich. Może, zamiast tego artykułu karnie należałoby zakazać oszczerstwa, czyli uporczywego, skoordynowanego mówienia nieprawdy o danej osobie.

Jakie instrumenty cywilne są dostępne do ochrony dobrego imienia?

Postępowanie o ochronę dóbr osobistych. Europejski Trybunał Praw Człowieka wielokrotnie wskazywał, że mechanizmy cywilne są proporcjonalne do tego celu. Osoba, która uważa, że jej dobra osobiste, jak reputacja, czy wizerunek, zostały naruszone przez daną wypowiedź, może wystąpić z powództwem cywilnym.

Jest to dla niej nieco bardziej uciążliwe, bo przy złożeniu powództwa musi wpłacić odpowiednią kwotę, podczas gdy postępowanie karne jest bezkosztowe. Ale taki instrument istnieje i można z niego korzystać. Należałoby go trochę przyspieszyć i poprawić procedurę cywilną, żeby była bardziej efektywna.

Dzisiaj osoby, które chcą bronić swojej reputacji naruszanej przez wpisy w internecie, często wskazują na artykuł 212 kodeksu karnego, żeby zaangażować policję do ustalenia adresu IP autora wpisu. Korzystając ze ścieżki cywilnej, musimy w powództwie wskazać konkretną osobę, która naruszyła nasze dobra osobiste.

Jednym z postulatów, o którym mówił Adam Bodnar jeszcze jako RPO, jest wprowadzenie instytucji ślepego pozwu. Osoba dotknięta anonimowym wpisem mogłaby złożyć powództwo na konkretny wpis. Sąd miałby wyjść z inicjatywą ustalenia autora wpisu. Dzięki temu ścieżka cywilna byłaby bardziej efektywna.

Przeciw SLAPP-om

Polska, jako jeden z pierwszych krajów Unii Europejskiej, przedstawiła założenia wdrożenia unijnej dyrektywy przeciwko strategicznym pozwom ograniczającym debatę publiczną, tak zwanym SLAPP-om. Czy to dobry projekt?

Plusem projektu jest to, że idzie dalej niż unijna dyrektywa, która wyznacza minimalny standard w państwach UE. Ze względu na ograniczenia kompetencyjne UE, dyrektywa przeciwko SLAPP-om dotyczy wyłącznie spraw cywilnych, które mają wymiar transgraniczny. Czyli sytuacji, w której ktoś z Polski pozywa kogoś, kto jest na przykład na Malcie. W praktyce w Polsce takich spraw jest bardzo niewiele.

Komisja kodyfikacyjna prawa cywilnego uznała, że polskimi przepisami przeciwko SLAPP-om należy objąć wszelkiego rodzaju powództwa, również krajowe. Proponowane przepisy umożliwiają wczesne oddalenie powództwa jako oczywiście bezzasadne w momencie, kiedy sąd albo osoba pozwana o to wnioskuje i wskazuje, że powództwo ma na celu stłumienie debaty publicznej.

Tu jednak zaczynają się schody. Po pierwsze, w projekcie nie mamy dokładnej definicji, czym jest SLAPP. Pomocne są rekomendacje Rady Europy, które wymieniają katalog cech SLAPP-u, jak np. nierównowaga sił, żądanie nieproporcjonalnego zadośćuczynienia, ewidentna próba tłumienia jakiejś wypowiedzi. To gotowa instrukcja dla sędziego. Szkoda, że tego katalogu nie odzwierciedlono w polskim projekcie. Byłoby to pomocne dla sędziego.

Sędzia może skorzystać z rekomendacji Rady Europy.

Oczywiście, ale jest to prawo miękkie. Sędzia już dziś może zajrzeć do rekomendacji Rady Europy i orzec, że pozew jest oczywiście bezzasadny. W praktyce sędziowie niechętnie korzystają z instrumentu, który pozwala oddalać powództwo na wczesnym etapie. Należałoby wprowadzić definicję SLAPP-u i doprecyzować, kiedy sędziowie mogą to zrobić. Żeby nie bali się korzystać z tego środka.

Projekt przewiduje też dodatkową ścieżkę umożliwiającą odrzucenie pozwu, jeśli będzie uznany za nadużycie prawa procesowego. Ale tylko wtedy, kiedy sąd dojdzie do wniosku, że wyłącznym celem wytoczenia powództwa jest stłumienie, ograniczenie lub zakłócenie debaty publicznej. Stwierdzenie, że musi to być „głównym celem wytoczenia powództwa" może budzić wątpliwości. Sędzia dostaje duże pole interpretacyjnego manewru. Sędziowie mogą nie chcieć korzystać z tej możliwości.

Projekt przewiduje, że osoba, wobec której próbowano wnieść SLAPP, będzie mogła żądać odszkodowania w oddzielnym postępowaniu. Sąd będzie mógł też podać do publicznej wiadomości, że ktoś wniósł SLAPP.

Te zmiany podniosą koszty pieniężne i symboliczne tłumienia debaty publicznej za pomocą SLAPP-ów. Mogą zniechęcić osoby, które rozważałyby zaatakowanie kogoś za pomocą instrumentów prawnych, czy faktycznie warto to robić.

Tak, ma to na celu zniwelowanie nierówności sił stron, która charakteryzuje SLAPP-y. W Polsce są to z reguły pozwy wytaczane przez polityków albo instytucje państwowe, wykorzystujące ogromne zasoby publiczne. SLAPP-erami są też przedsiębiorcy, na przykład deweloperzy. Próbują uciszyć krytykę mieszkańców wobec planowanych inwestycji. Koszty finansowe i wizerunkowe, gdy sąd uzna, że powództwo to SLAPP, mają zniechęcać do tłumienia debaty publicznej.

Warto by się zastanowić, czy równolegle ze zmianami cywilnymi nie powinno się zmienić prawa karnego. Jeżeli uchwalimy przepisy przeciwko SLAPPom cywilnym, a zostawimy karne zniesławienie, artykuł 212, to może to być częściej wybierana przez SLAPPerów ścieżka. Ponieważ sąd nie będzie miał podstawy do stwierdzenia, że coś jest SLAPP-em w procedurze karnej.

A prawo karne jest nieproporcjonalnym środkiem ingerencji w wolność wypowiedzi, co wiemy z wyroków Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.

Co z ustawą o mediach publicznych?

Obecny rząd obiecał reformę systemu medialnego, którą przygotowuje ministerstwo kultury. Na razie pojawiły się jej założenia, a projekt ustawy ma być ogłoszony w tym roku. Co powinno być w tej ustawie?

Jesteśmy w bardzo istotnym momencie. Po raz pierwszy w historii mamy do czynienia z tak dużą liczbą regulacji Unii Europejskiej dotyczących sfery informacyjnej i medialnej.

Za wdrażanie tych zmian odpowiadają różne ministerstwa. Ministerstwo Kultury pracuje nad Europejskim Aktem o Wolności Mediów, Ministerstwo Sprawiedliwości zajmuje się dyrektywą przeciwdziałającą SLAPP, a Urząd Komunikacji Elektronicznej odpowiada za Akt o Usługach Cyfrowych, który reguluje funkcjonowanie platform internetowych. Widać jednak pewien brak koordynacji i całościowego podejścia do kształtowania systemu medialnego, który w dużej mierze przeniósł się dziś do internetu.

Mimo to Ministerstwo Kultury przy okazji wdrażania Europejskiego Aktu o Wolności Mediów stara się zaproponować w swoich założeniach szereg mechanizmów mających na celu odpolitycznienie mediów publicznych. Chodzi m.in. o wzmocnienie roli Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji poprzez mniej upolityczniony sposób jej powoływania. Resort planuje również zmienić sposób powoływania głównych organów zarządzających mediami publicznymi.

Nie chcę wchodzić w szczegóły, bo sam projekt ustawy nie jest jeszcze gotowy, ale z dostępnych założeń wynika, że planowane jest zwiększenie roli społeczeństwa obywatelskiego – na przykład poprzez udział w powoływaniu rad programowych. Te z kolei mogłyby wybierać redaktora naczelnego mediów publicznych, który działałby niezależnie, równolegle do osoby pełniącej funkcje administracyjne i nadzorcze, jak prezes danego medium.

Czy celem tych zmian jest zapobieżenie sytuacji, jaka miała miejsce za rządów PiS, kiedy media publiczne były narzędziem partyjnej propagandy?

Myślę, że to zjawisko trwa cały czas, niezależnie od tego, która opcja polityczna jest u władzy.

Obecne przepisy pozwalają politykom na ingerencję w funkcjonowanie mediów publicznych.

Dlatego naszym kluczowym postulatem – jako środowiska organizacji pozarządowych – jest to, by media publiczne zostały rzeczywiście oddane obywatelom. Chcemy, aby w proces powoływania organów zarządzających byli włączani przedstawiciele społeczeństwa, czy to poprzez organizacje pozarządowe, czy środowiska akademickie. Tylko wtedy media publiczne będą mogły pełnić swoją właściwą funkcję: informacyjną, edukacyjną i kontrolną. Niezależnie od tego, kto akurat sprawuje władzę.

Jak miałoby to wyglądać w praktyce? Społeczeństwo obywatelskie w Polsce jest bardzo zróżnicowane – odzwierciedla spektrum poglądów politycznych, wartości i zainteresowań. Czy można sobie wyobrazić, że w taką debatę i proces współdecydowania byłyby również włączone organizacje o profilu konserwatywnym, katolickim, prawicowym czy tradycjonalistycznym?

Uważam, że wszyscy powinni być zaangażowani. Każda organizacja społeczna powinna mieć możliwość zgłoszenia swojego kandydata. Taki kandydat powinien następnie wziąć udział w otwartym konkursie, którego przebieg byłby transmitowany na żywo i w którym przesłuchanie przeprowadzałaby Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Tak przynajmniej rozumiem założenia tego procesu. Ostateczna decyzja należałaby do KRRiT, ale opierałaby się na kompetencjach merytorycznych kandydata.

Co ważne, każda decyzja musiałaby być publicznie uzasadniona, co zwiększałoby przejrzystość całego procesu. Liczymy na to, że to właśnie kwalifikacje, a nie względy polityczne, będą miały decydujące znaczenie. Społeczeństwo obywatelskie, choć jego wpływ może być ograniczony, zyskałoby realny udział w zgłaszaniu kandydatów i współkształtowaniu mediów publicznych.

Mamy nie tylko Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, której przewodniczący Maciej Świrski po zmianie władzy wciąż broni interesów PiS. Ale mamy też drugą instytucję, powołaną przez PiS Radę Mediów Narodowych. Co powinno się z nią stać?

Projekt ma na celu przywrócenie ładu konstytucyjnego – czyli likwidację Rady Mediów Narodowych i przekazanie kompetencji w zakresie powoływania władz mediów publicznych z powrotem Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. Takie założenia pojawiły się w dotychczas dostępnych materiałach.

Odnosząc się do pani pytania o przewodniczącego Świrskiego – na razie nie wiemy, czy i w jakim stopniu finalny projekt ustawy zmieni zakres kompetencji przewodniczącego KRRiT, m.in. w zakresie wszczynania postępowań wobec nadawców.

Dziś przewodniczący KRRiT może to robić samodzielnie, jeśli uzna, że dana audycja narusza na przykład wartości chrześcijańskie czy interes narodowy. A wiemy z praktyki ostatnich lat, że jednoosobowa decyzja przewodniczącego KRRiT mogła prowadzić do postępowań wobec krytycznych nadawców i kończyć się wysokimi karami finansowymi.

Umożliwiają to przepisy ustawy medialnej, które prezes KRRiT może interpretować w taki szeroki sposób.

Właśnie tak. Ustawa daje przewodniczącemu KRRiT możliwość działania jednoosobowego, i to stwarza pole do nadużyć. Dlatego tak ważne jest – i mam nadzieję, że nowa ustawa to zagwarantuje – aby decyzje w takich sprawach były podejmowane kolegialnie, przez całą Radę, a nie tylko przez jej przewodniczącego.

Jako organizacje pozarządowe postulowaliśmy również doprecyzowanie przepisów – zwłaszcza katalogu przesłanek, na podstawie których można wszczynać postępowania. Bo obecne sformułowania, takie jak „wartości chrześcijańskie” czy „interes narodowy”, są bardzo ogólne i mogą być interpretowane w dowolny sposób. To tak naprawdę otwarta furtka do arbitralnych decyzji, co obserwowaliśmy w praktyce w ostatnich latach.

Bywało tak, że konkretne medium stawało się celem ataków ze strony przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji – zwłaszcza jeśli było niezależne i krytyczne wobec władzy. Wiemy, że niektóre stacje były regularnie obiektem takich działań i wobec nich wszczynano liczne postępowania. Część z nich wciąż się toczy – wiele spraw trafiło już na drogę sądową i nadal czeka na rozstrzygnięcie.

Państwo na rynku medialnym

Za rządów PiS obserwowaliśmy charakterystyczny sposób ingerencji państwa w rynek medialny. Spółka Skarbu Państwa, czyli PKN Orlen, przejęła wtedy grupę Polska Press, skupiającą regionalne dzienniki i portale internetowe. Teraz nowy prezes Orlenu zapowiada rewizję strategii i rozważa sprzedaż tego pakietu medialnego. Jak Pani ocenia ten ruch?

Z tego, co słyszałam, proces sprzedaży Polska Press ma się zakończyć w okolicach czerwca lub lipca tego roku. Oczywiście będzie to zależne od ofert i potencjalnych nabywców.

Wydaje mi się, że w tym przypadku Europejski Akt o Wolności Mediów powinien stanowić istotny punkt odniesienia. Sprzedając tak duży ośrodek medialny, należałoby uwzględniać kryteria pluralizmu. Tak, aby nowy właściciel gwarantował niezależność redakcyjną i różnorodność głosów.

Co jednak szczególnie ważne – i co również wynika z założeń do wdrożenia Europejskiego Aktu o Wolności Mediów – być może warto pójść o krok dalej i zastanowić się nad całkowitym zakazem nabywania mediów przez spółki Skarbu Państwa. Można wręcz rozważyć prawny zakaz wydawania prasy przez takie podmioty.

Europejski Akt o Wolności Mediów zakazuje wydawania prasy przez samorządy. A przecież to również ogromny problem, który zaburza lokalny rynek medialny.

Lokalne media czy biuletyny partyjne?

Bo te lokalne media wydawane przez samorządy to de facto nie są niezależne redakcje, tylko raczej coś w rodzaju biuletynów partyjnych – promujących obecne władze i lokalnych włodarzy, prawda?

Dokładnie tak się dzieje. Te samorządowe media bardzo często nie pełnią funkcji informacyjnej, tylko propagandową — promują lokalne władze. Mamy choćby przykład z Mszczonowa, 40 kilometrów od Warszawy, gdzie niedawno trwała kampania wyborcza po śmierci dotychczasowego burmistrza. Kandydat, który starał się o tę funkcję, a jednocześnie jest przewodniczącym rady miejskiej, regularnie pojawiał się na stronie internetowej oraz na Facebooku „Merkuriusza Mszczonowskiego", który jest wydawany przez Gminne Centrum Informacji — czyli finansowany z publicznych środków.

Z kolei przed wyborami samorządowymi w zeszłym roku ten sam „Merkuriusz" odmówił opublikowania zupełnie neutralnej informacji o niezależnym komitecie wyborczym, uznając to za agitację polityczną. Taka selektywność i brak równego dostępu do informacji pokazuje, jak pilnie potrzebna jest regulacja.

Dlatego nowe przepisy powinny przede wszystkim zakazać samorządom i podległym im jednostkom wydawania prasy.

A jeśli ustawodawca jednak dopuści wydawanie biuletynów informacyjnych, to ich zakres musi być jasno określony, bez politycznej promocji, bez felietonów, zdjęć lokalnych włodarzy czy materiałów o charakterze agitacyjnym.

Tutaj pomocne mogą być również przepisy unijne. Mamy nowe regulacje dotyczące zakazu reklamy politycznej i definicję, czym taka reklama jest. Można by ją wykorzystać jako punkt odniesienia przy określaniu, czego nie wolno publikować w biuletynach samorządowych. Powinny one zawierać jedynie suche informacje dla mieszkańców: o planach inwestycyjnych, terminach spotkań, zmianach w organizacji ruchu itp.

Warto też zaznaczyć, że Ministerstwo Kultury, jak wynika z dotychczasowych założeń, nie planuje odebrać samorządom prawa do komunikacji z mieszkańcami. Te biuletyny będą nadal możliwe, ale wydawane rzadziej, co sześć tygodni, i w jasno określonym zakresie tematycznym.

Nie jest jednak jeszcze jasne, jak zostaną uregulowane treści publikowane w internecie. Nawet jeśli zakaz obejmie wersje drukowane, to nadal pozostają strony internetowe gmin czy profile w mediach społecznościowych. To również powinno być objęte przepisami.

No i ostatni, ale bardzo ważny element: zakaz komercyjnych reklam. Bo dziś te samorządowe gazetki często przyciągają reklamodawców, zabierając rynek niezależnej prasie lokalnej. To zaburza konkurencję i osłabia media, które nie są finansowane z budżetu publicznego.

Zwłaszcza za PiS, publiczne pieniądze były wykorzystywane do wspierania wybranych mediów, często sprzyjających władzy. Czasem bezpośrednio, a czasem poprzez reklamy czy zlecenia – bez żadnej przejrzystości. Afera z Funduszem Sprawiedliwości dobrze to pokazała.

Europejski Akt o Wolności Mediów wprowadza obowiązek transparentności takich wydatków: zarówno dotacji, jak i usług reklamowych.

Również jeśli chodzi o prasę samorządową, nigdy nie byliśmy w stanie oszacować, jak duże kwoty są na nią wydawane. Działo się to często przez domy kultury czy gminne centra informacji, więc bardzo trudno było śledzić publiczne pieniądze wykorzystywane do promocji politycznej.

Teraz jednak jednostki samorządu terytorialnego oraz spółki Skarbu Państwa będą musiały corocznie raportować swoje wydatki na promocję i działalność medialną. Dzięki temu odbiorcy będą mogli sprawdzić, gdzie trafiają publiczne środki i do jakich podmiotów. Rozumiem, że takie dane powinny być dostępne na stronach rządowych lub samorządowych.

Ochrona pluralizmu mediów

Czy pluralizm mediów w Polsce jest wystarczająco chroniony, czy jeszcze można podjąć jakieś działania?

Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, oceniając zmiany na rynku mediów, nie jest zobowiązany do brania pod uwagę pluralizmu mediów. Tymczasem Europejski Akt o Wolności Mediów nakłada taki obowiązek — by przy ocenie brać pod uwagę wolność wypowiedzi i ochronę pluralizmu.

Mam też poważne zastrzeżenia co do pluralizmu w mediach publicznych, gdzie politycy wciąż mają zbyt duży wpływ na prezentowane treści. Uważam, że to bardzo ważny obszar, który wymaga jasnych regulacji.

Dlatego mam nadzieję, że instytucja redaktora naczelnego, którą się proponuje wprowadzić, będzie skutecznie chronić dziennikarzy przed politycznymi naciskami.

PiS postulował ograniczenie własności mediów przez podmioty zagraniczne, tak zwaną repolonizację.

Myślę, że to wcale nie jest główny problem. To raczej wygodna narracja polityczna niż realne zagrożenie dla pluralizmu mediów. Przykład Polska Press pokazuje, że nie ma wielkiego zainteresowania ze strony inwestorów, zwłaszcza zagranicznych, więc lepiej zostawić to rynkowi.

Ważne jest, abyśmy mieli silne media publiczne, które promują naszą kulturę i tożsamość narodową — to odpowiada na postulaty repolonizacji.

Jednak większym wyzwaniem są dziś duże platformy internetowe. Jak pokazały wybory w Rumunii, np. TikTok może mieć ogromny wpływ na wyniki wyborów, promując określonych kandydatów.

Dlatego zamiast skupiać się na repolonizacji mediów, powinniśmy szybko wdrażać unijne regulacje dotyczące tych platform, zapewniać transparentność ich działań i możliwość odwołań od decyzji dotyczących treści. To bardzo ważne, bo obecnie użytkownicy są narażeni na manipulacje i nie zawsze mogą podejmować świadome decyzje.

Czy Unia Europejska wystarczająco wspiera media w państwach członkowskich?

W ostatnim czasie Unia Europejska podjęła istotne kroki regulacyjne dotyczące mediów, co jest dobrym sygnałem, zwłaszcza w kontekście sytuacji na Węgrzech i innych krajach, gdzie niezależność mediów jest systemowo zagrożona. Mam nadzieję, że te instrumenty będą skutecznie wdrażane w całej Europie, także u nas.

Jeśli chodzi o finansowanie, to przykład nagłego wycofania się Amerykanów pokazał słabość europejskiego wsparcia dla niezależnych mediów. Europa Środkowa, niestety, dostaje z UE znacznie mniej funduszy niż Europa Zachodnia. Trzeba temu zaradzić.

Z czego wynika ta dysproporcja? Czy chodzi o brak umiejętności w aplikowaniu, mniejszą liczbę dużych organizacji, czy może coś jeszcze?

Wynika to z obu tych czynników. Przez ponad dwa lata pracy przy grantach amerykańskich miałam okazję zobaczyć, jak duże są różnice nawet w obrębie Europy Środkowej, jeśli chodzi o jakość i sposób pisania wniosków o finansowanie projektów w mediach. Niestety, Polska na tym tle wypadała dość słabo.

Wciąż nie mamy ugruntowanej kultury sięgania po takie środki – wielu organizacjom brakuje doświadczenia, nie potrafimy dobrze przygotowywać aplikacji grantowych, a jeszcze rzadziej myślimy o tym, żeby zakładać konsorcja i występować jako liderzy większych projektów. Tymczasem kraje takie jak Włochy, Hiszpania czy Francja mają w tym dużą wprawę – są lepiej zorganizowane, potrafią sprawnie budować partnerstwa i dlatego znacznie łatwiej przyciągają fundusze.

Trzy najważniejsze postulaty

Jakie byłyby trzy najważniejsze postulaty, które chciałaby Pani, aby zostały zrealizowane w Polsce w najbliższych trzech latach, jeśli chodzi o ochronę wolności słowa i niezależności mediów?

Po pierwsze, zniesienie możliwości wydawania prasy przez samorządy oraz wyraźne ograniczenie treści, które mogą pojawiać się w biuletynach informacyjnych. Celem jest wyeliminowanie patologii, takich jak promowanie wizerunku lokalnych włodarzy czy prowadzenie kampanii politycznych za publiczne pieniądze.

Po drugie, likwidacja przepisów dotyczących zniesławienia – nie ich zaostrzenie, lecz całkowite usunięcie artykułu, który obecnie bywa nadużywany i wywołuje tzw. efekt mrożący. Równocześnie warto przyjrzeć się innym przepisom kodeksu karnego, jak chociażby artykułowi o obrazie uczuć religijnych, który również bywa wykorzystywany w sposób nieproporcjonalny. Potrzebujemy rozwiązań, które gwarantują wolność słowa, ale w sposób odpowiedzialny i adekwatny.

Po trzecie, uważam, że kluczowe są regulacje dotyczące platform cyfrowych, które dziś mają ogromny wpływ na debatę publiczną. Potrzebujemy większej przejrzystości w zakresie ich działania – tego, jak podejmują decyzje dotyczące treści, czy robią to ludzie czy algorytmy, i jak można się od tych decyzji odwołać. To ważne, by odbiorcy mieli realne narzędzia ochrony i kontroli w tej nowej rzeczywistości.

;
Na zdjęciu Anna Wójcik
Anna Wójcik

Pisze o praworządności, demokracji, prawie praw człowieka. Prowadzi podcast OKO.press "Drugi rzut OKA na prawo". Współzałożycielka Archiwum Osiatyńskiego i Rule of Law in Poland. Doktor nauk prawnych.

Komentarze