0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.plFot. Kuba Atys / Age...

10 medali reprezentacji Polski na igrzyskach w Paryżu, w tym tylko jedno złoto, stanowi niewątpliwie wynik grubo poniżej aspiracji polskich kibiców. Nawet jeżeli miejsce w klasyfikacji medalowej fałszuje realny obraz polskiego sportu, to w klasyfikacji punktowej (gdzie przyznaje się punkty za miejsca 1-8) również odnotowujemy najmniejszą liczbę punktów od igrzysk z 1956 roku w Melbourne i spadek o ponad 20 proc. w porównaniu do pandemicznych igrzysk w Tokio w 2021 roku.

Czy jednak nasze zdobycze w Paryżu są również wynikiem poniżej oczekiwań i potencjału? A jeśli tak, to jak sprawić, żeby polski sport olimpijski był w stanie wyniki na poziomie potencjału osiągać?

Realne szanse na złote medale były tylko trzy

Co do oczekiwań. Przed igrzyskami działacze, politycy i dziennikarze uwielbiają snuć ultraoptymistyczne prognozy, dmuchać w balonik i przedstawiać szanse, jakby już były pewnymi (czy wielce prawdopodobnymi) medalami. Tymczasem było jasne, że – w związku z kryzysem w lekkiej atletyce i brakiem wyraźnego postępu w innych sportach – powtórka z Tokio jest mało realna.

Według mojego modelu probablistycznego wartość oczekiwana liczby medali wynosiła 11,4.

Rzeczywisty wynik jest więc zbliżony, a odchylenie wynikało z katastrofy kajakarek, której nikt inny nie był w stanie zrekompensować.

W tym miejscu trzeba podjąć polemikę z Piotrem Pacewiczem, który pisze, że Polska wysłała na igrzyska zbyt dużo sportowców i sugeruje zarozumiałość i rozrzutność. Mam wrażenie, że redaktor Pacewicz po prostu nie jest świadom, jak wygląda proces kwalifikacji na igrzyska. To nie związki same decydują o wysłaniu sportowców na olimpiadę, ci sportowcy muszą wcześniej przejść długotrwały proces trudnych eliminacji, które wyłaniają najlepszą dwudziestkę czy trzydziestkę na świecie (w niektórych konkurencjach jeszcze mniej) – i tylko ci zakwalifikowani mają prawo występu na igrzyskach.

Oczywiście można wprowadzać ostrzejsze wewnętrzne kryteria, ale trudno znaleźć uzasadnienie dla takiego podejścia – naprawdę koszt samego wyjazdu na igrzyska jest pomijalny w porównaniu z kosztem całego cyklu przygotowań. A raz na jakiś czas sportowiec, którego Pacewicz zostawiłby w domu, zdobywa sensacyjny medal – jak chodziarz Dawid Tomala w Tokio.

Tym niemniej faktem jest, że tylko niewielu polskich sportowców mogło w Paryżu realnie myśleć o medalu.

A realne szanse na złote medale były tylko trzy: Aleksandra Mirosław, Iga Świątek i siatkarze. Brak realizacji którejkolwiek z tych szans oznaczał natychmiastowe obsunięcie w klasyfikacji medalowej.

Tak więc wynik w Paryżu nie odbiegał w istotny sposób od oczekiwań. A czy odbiegał od potencjału? Czy „powinniśmy” zdobywać więcej medali, biorąc pod uwagę choćby liczbę ludności czy poziom bogactwa?

Przeczytaj także:

Igrzyska. Jaki mamy potencjał?

Sprawdziliśmy. Za podstawę wzięliśmy nominalne PKB (jako że miernik ten zawiera w sobie zarówno poziom bogactwa jak i potencjał ludnościowy). Ze względu na duże zróżnicowanie regionalne (Azja Południowo-Wschodnia, obejmująca 1/3 ludności świata, w znikomym stopniu uczestniczy w olimpijskiej rywalizacji – zdobyła tylko 2 proc. medali) zestawienie ograniczyliśmy do stanowiącej nasz naturalny punkt odniesienia Europy (unijnej dwudziestki siódemki powiększonej o Wielką Brytanię, Norwegię i Szwajcarię).

*) Medale teoretyczne policzone regresją liniową do nominalnego PKB (za Bankiem Światowym), przy założeniu stałej liczby medali dla europejskiej trzydziestki.

Intuicyjne przekonanie się potwierdza – kraj o wielkości i bogactwie Polski „powinien” zdobywać więcej medali. Jesteśmy wśród największych olimpijskich underperformerów, obok Niemiec (!), Hiszpanii, Finlandii, Szwajcarii, czy Austrii (większość z tych krajów, inaczej niż my, letnie niepowodzenia rekompensuje sobie na igrzyskach zimowych). Ale jest też grono krajów, które zdobywa więcej medali niż „powinno” i powtarzają to na kolejnych igrzyskach: Wielka Brytania, Holandia, Węgry, Chorwacja, także Rumunia czy Bułgaria, które odbudowały się po kryzysie z poprzedniej dekady.

Dla polskiego kibica punktem odniesienia jest nie tyle intuicyjnie czy statystycznie pojmowany potencjał, ile historyczne osiągnięcia – w latach 60. i 70. Polska regularnie zdobywała ponad 20 medali, jeszcze w 1996 w Atlancie zdobyła ich 17, w tym 7 złotych (w tabeli poniżej pokazujemy medale dla Polski wg dyscyplin – dla wszystkich igrzysk od Atlanty i dla porównania dla dwóch najbardziej udanych igrzysk w historii: Tokio 1964 i Montreal 1976):

Siła polskiego sportu za PRL i później jeszcze w latach 90. opierała się, oprócz lekkiej atletyki, głównie na sportach walki i podnoszeniu ciężarów. Zmiany geograficzne (zwiększona rywalizacja w związku z rozpadem ZSRR), jak również zmiany społeczne w Polsce, spowodowały, że w ostatnim ćwierćwieczu zdobywamy w tych dyscyplinach tylko pojedyncze medale.

Natomiast – mimo rozlicznych planów – żadna inna dyscyplina nie zastąpiła sportów walki jako źródła medali dla Polski.

Można powiedzieć, że polski sport olimpijski stoi w podwójnym rozkroku: klasowym i regionalnym. W „sportach klasy ludowej”, czyli boksie, zapasach, podnoszeniu ciężarów, przestaliśmy się w XXI wieku na większą skalę liczyć, ustępując krajom b. ZSRR i Azji. W zamian chcieliśmy budować swoją pozycję w „sportach klasy średniej”, takich jak wioślarstwo, żeglarstwo, kolarstwo, pływanie – ale w nich nie potrafimy zbudować trwałej pozycji i ustępujemy sportowym potęgom Zachodu.

Ustępujemy rywalom w know-how na każdym etapie rywalizacji

Wiele się obecnie mówi o patologiach w polskich związkach sportowych. Patologie te są realne i z pewnością wpływają na wyniki polskich sportowców, obawiam się jednak, że przyczyny niepowodzeń są głębsze niż VIP-owskie loty prezesa Piesiewicza i noclegi w hotelu Hyatt.

Ustępujemy rywalom w know-how na każdym etapie rywalizacji: od wyszukiwania talentów, poprzez ich rozwój i dochodzenie do sportowego mistrzostwa, po samo przygotowanie do olimpijskiego startu. Jest na przykład stałym wzorcem, że na igrzyskach polscy sportowcy w takich dyscyplinach jak kajakarstwo, kolarstwo czy pływanie zajmują gorsze miejsca niż na poprzedzających je mistrzostwach świata – właśnie dlatego, że inni są w stanie na igrzyska przygotować „coś specjalnego”, gdy my nie.

Po igrzyskach w Londynie (2012) pomysłem na rozwój polskiego sportu, promowanym przez ówczesną ministrę Joannę Muchę, miała być specjalizacja, czyli koncentracja zasobów na kilku dyscyplinach, w których jesteśmy w stanie osiągać przewagę konkurencyjną i zdobywać wiele medali. Takimi dyscyplinami miały być m.in. lekka atletyka (zwłaszcza rzuty), wioślarstwo i kajakarstwo klasyczne.

Okazało się jednak, że ta przewaga nie była trwała. Mistrzowie rzutów się zestarzeli, następców zabrakło i w Paryżu w tej specjalności zostaliśmy bez medalu. W wioślarstwie wprowadziliśmy zaledwie jedną osadę do finału (dobrze, że udało jej się zdobyć medal), a sztandarowa dla polskiego sportu i bardzo utytułowana ekipa „Atomówek” trenera Kryka w kajakarstwie całkowicie położyła olimpijski start, przegrywając z rywalkami, które w całym cyklu olimpijskim regularnie pokonywała.

Takie kraje jak Holandia czy Węgry rzeczywiście mają specjalizację – grupę dyscyplin, w których są bardzo dobrzy i zdobywają worki medali.

W przypadku Holandii są to wioślarstwo, kolarstwo i lekka atletyka, w przypadku Węgier kajakarstwo klasyczne, pływanie i szermierka. Ale nie ograniczają się do nich – Holandia w Paryżu zdobywała medale w ośmiu dyscyplinach, w Tokio w dziesięciu. Węgry podobnie. Polska w XXI wieku nigdy, poza jednorazowym wystrzałem lekkiej atletyki w Tokio, nie była w stanie w żadnej dyscyplinie zbliżyć się do osiągnięć Holandii czy Węgier w ich sztandarowych dyscyplinach. A bez tego, bez wyraźnej przewagi konkurencyjnej w dyscyplinach, w których się mamy specjalizować, specjalizacja jest drogą donikąd.

Czy da się zbudować lub odtworzyć sportowe know-how?

W Paryżu ze szczególnym zainteresowaniem śledziłem wyniki Rumunii i Bułgarii – dawnych sportowych potęg, które w poprzedniej dekadzie wpadły w ciężki kryzys i którym udało się z niego wyjść.

Rumunii udało się przy pomocy włoskiego trenera odbudować potęgę swojego wioślarstwa (pięć medali, w tym dwa złote), zdobyła też pierwszy od 12 lat medal w innej swojej niegdyś sztandarowej dyscyplinie – gimnastyce. Bułgaria również zanotowała najlepszy wynik od 20 lat.

Oddzielną kwestią jest utrwalający się w polskim sporcie olimpijskim odwrócony gender gap. Nie jest niczym zaskakującym, że z dziesięciu medali w Paryżu kobiety zdobyły osiem, a mężczyźni tylko dwa, bo taka tendencja ma miejsce już na trzecich kolejnych igrzyskach. W Rio i Tokio panie wywalczyły również po osiem medali, a panowie dołożyli odpowiednio trzy i pięć (jeden medal w Tokio zdobyliśmy w konkurencji mieszanej).

Co więcej: podobną dysproporcję odnotowujemy na innych imprezach mistrzowskich. W zdecydowanej większości dyscyplin, od biegów przez kajakarstwo i sporty walki po wspinaczkę i tenis, pozycja Polski jest znacząco silniejsza w sporcie kobiecym niż męskim. I oczywiście to świetnie, że mamy tyle liczących się zawodniczek, ale mężczyźni zostali tak daleko w tyle, że cały polski sport olimpijski stoi na jednej nodze – kobiety nie są w stanie zrekompensować słabszych wyników mężczyzn.

Oczywiście, nie jest powiedziane, że Polska w ogóle musi osiągać sukcesy w sporcie olimpijskim – Finlandia w Paryżu nie zdobyła żadnego medalu, a i tak uważa się za najszczęśliwszy kraj na świecie.

Jeżeli jednak chcemy to robić, potrzebujemy zmian. Potrzebujemy identyfikować talenty, ponieważ przy obecnej demografii będzie ich mniej niż jeszcze dwadzieścia lat temu. Potrzebujemy rozwijać talenty zawodników na mistrzowskim poziomie i potrzebujemy umieć tych zawodników na mistrzowskim poziomie przygotowywać do kluczowych startów. Potrzebujemy przynajmniej w kilku dyscyplinach zbudować trwałą przewagę konkurencyjną, tak aby systematycznie przywozić w nich z igrzysk po kilka medali.

Czy takie zmiany jest w stanie przeprowadzić ministerstwo sportu wraz ze związkami sportowymi? Na razie po igrzyskach w Paryżu minister Nitras zapowiada igrzyska rozliczeń. Rozliczenia nadużyć w PKOl i związkach są potrzebne, ale nie zastąpią poważnych reform w polskim sporcie – a bez nich w przyszłości nawet powtórzenie tych dziesięciu medali z Paryża może być marzeniem ściętej głowy.

;
Leszek Kraszyna

Ekonomista i analityk, autor modelu przeliczania głosów na mandaty, z którego korzysta OKO.press

Komentarze