W tym momencie powiedziałbym: nie. Najważniejsza jest budowa silnego społeczeństwa obywatelskiego. Większą korzyścią od wszystkich nauczonych jakoś tam strzelać będą ludzie umiejący właściwie zareagować w sytuacji kryzysowej – mówi dr Michał Piekarski
„Mimo wszystko rosyjskie czołgi nie stoją na granicy i nie grzeją silników. Owszem, Rosja jest przeciwnikiem, który próbuje wywołać różne kryzysy i problemy. Jednak efektem ubocznym wojny w Ukrainie jest to, że Rosjanie przestali być tacy straszni, jakimi się wydawali. Jeżeli jednak wojna w Ukrainie zostanie zamrożona na nieokreślony czas, a na światowym szczeblu politycznym dojdzie do przetasowania – mam tutaj na myśli wybory prezydenckie w USA – to zagrożenie ze strony Rosji na pewno wzrośnie” – mówi dr Michał Piekarski.
Dr Piekarski jest pisarzem, dziennikarzem i adiunktem w Instytucie Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego, ekspertem w problematyce zagrożeń hybrydowych, militarnych oraz kultury strategicznej Polski. Opublikował w OKO.press kilka obszernych analiz o stanie wojny w Ukrainie i stanie polskie armii. Wszystkie możecie znaleźć pod tym linkiem.
W tej rozmowie odpowiada na pytania, czy zasadne jest przywrócenie obowiązkowej służby wojskowej w naszym kraju. Jakie są związane z tym wyzwaniami logistyczno-techniczne. I czy w perspektywie gróźb Rosji jest to nieuniknione.
Damian Nowicki: Czy czas pokoju w Europie się skończył?
Michał Piekarski: To zależy, jak definiujemy czas pokoju i wojny. Te pojęcia były typowe dla rzeczywistości, która skończyła się około 80 lat temu, kiedy stosowało się akty wypowiedzenia wojny. W 1939 roku Wielka Brytania i Francja wypowiedziała wojnę Niemcom, w 1941 Japonia Ameryce itd.
Trudno jest dzisiaj o jednoznaczną definicję wojny. Możemy natomiast mówić o czasie, w którym toczy się wojna hybrydowa z użyciem różnych środków, niekoniecznie otwartej siły militarnej. Najlepszym określeniem wydaje mi się, po prostu, czas kryzysu.
Czy wobec tego, co się dzieje w Ukrainie, Izraelu i Palestynie, napięć między Koreą Północną i Południową oraz na linii Chiny – Tajwan – USA, rośnie w Panu niepokój?
To jest dobre słowo. Oczywiście rośnie we mnie niepokój, ponieważ kryzys, z jakim mamy do czynienia, nie tylko nabiera globalnego zasięgu, ale dotyczy wielu różnych kwestii.
Nie odważę się jednak na postawienie tezy, że rozwinie się to do wojny światowych rozmiarów. Być może kiedyś historycy spojrzą zupełnie inaczej na nasz czas, tak jak my patrzymy dzisiaj na przykład na lata 1938/39 w Europie i dostrzegamy oraz rozumiemy tamte procesy.
Zjawiska, które dzisiaj nas martwią, jak ceny gazu i ropy oraz lęk wynikający ze świadomości, że tej energii może zabraknąć, gdyby ktoś wysadził np. Baltic Pipe czy gazoport, z szerszej perspektywy mogą wyglądać jak łatwy do przewidzenia ciąg przyczynowo-skutkowy. A my tego nie widzieliśmy.
Czy Polska jest w stanie się obronić w przypadku ataku, nieważne czy ze wschodu, czy z zachodu?
Zależy, jaki byłby to atak. Gdyby na przykład rosyjska grupa dywersyjna zaminowała podejścia do portów w Świnoujściu, to jesteśmy bezpieczni, ponieważ mamy okręty do działań przeciwminowych.
Warto podkreślić, że próbowali już dokonać takich aktów, chociażby w marcu 2023 roku Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego zatrzymała na Podkarpaciu dziewięć osób podejrzanych o przygotowywanie aktów dywersji we współpracy z rosyjskimi służbami specjalnymi.
Celem miała być infrastruktura kolejowa na trasach pociągów zmierzających w kierunku przejść granicznych z Ukrainą, którędy przesyłano zarówno sprzęt wojskowy, jak i pomoc humanitarną. Wszystko w ramach „zemsty” za pomoc udzielaną Ukrainie.
Gdyby jednak nie zdołano takich działań wykryć i powstrzymać na etapie przygotowań i doszło do jakichś uszkodzeń lub zniszczeń w naszej infrastrukturze krytycznej, to nadal byłbym w miarę spokojny. Jesteśmy względnie silni i mamy zdolności działania w zakresie sił policyjnych oraz kontrterrorystycznych.
Gdyby jednak doszło do ostrzału takich obiektów jak rafinerie czy zakłady chemiczne z użyciem pocisków manewrujących, moglibyśmy mieć problem. Obronę przeciwlotniczą mamy raczej w słabym stanie, a tak naprawdę dopiero budujemy te zdolności.
Z kolei lotnictwo, także ze wsparciem sojuszników, też ma ograniczone możliwości, więc jakąś część tego ataku moglibyśmy przechwycić, a część nie. W ogóle nasze siły ciężkie są w tej chwili na etapie przebudowy.
Od początku inwazji Rosji na Ukrainę w 2022 roku Litwa, Szwecja i Łotwa przywróciły obowiązkową służbę wojskową, natomiast w Danii, Norwegii, Austrii, Szwajcarii i Grecji wojsko przeprowadza wśród poborowych casting, wybierając jedynie najlepszych kandydatów. Czy Pana zdaniem i my powinniśmy w Polsce przywrócić służbę zasadniczą (ZSW)?
W tym momencie powiedziałbym: nie. Przede wszystkim mamy aktualnie dosyć ambitne plany budowy armii zawodowej do 200 tys. żołnierzy oraz wyposażenia jej w nowoczesny sprzęt, którego zakup opiewa na kwotę 520 mld zł z budżetu państwa do 2035 roku. Do tego mamy komponenty ochotnicze w postaci Wojsk Obrony Terytorialnej (WOT) oraz planuje się wzmocnienie w postaci aktywnej rezerwy, która też jest formacją służby ochotniczej.
Tak z ciekawości: z którego Pan jest rocznika?
Jako urodzony w 1990 roku, jestem pierwszym rocznikiem po zniesieniu obowiązkowej służby. Pamiętam, że podczas przygotowań do matury wezwano mnie przed komisję wojskową. Całe spotkanie trwało może 5 minut, łącznie z mierzeniem, ważeniem i wręczeniem mi małej zielonej książeczki.
No właśnie. Gdybyśmy nagle odwiesili obowiązkową zasadniczą służbę wojskową, to pojawiłaby się lista strukturalnych wyzwań i pytań, np. o kryteria czy przydział kategorii.
Kopiowanie rozwiązań, które mieliśmy w latach 90. i 00. byłoby co najmniej nieadekwatne. W ogóle początek XXI wieku skrajnie różnił się od końcówki PRL-u, ponieważ bardzo łatwo było tej służby uniknąć, najczęściej idąc na jakiekolwiek studia wyższe czy nawet do studium policealnego. Inni z kolei udawali jakieś schorzenia lub pozorowali różne choroby psychiczne.
Teraz moim zdaniem zdarzyłoby się prawdopodobnie to samo. A mamy jeszcze opcję, która kiedyś była praktycznie niemożliwa, czyli wyjazd za granicę.
Przede wszystkim nie mamy infrastruktury, żeby przyjąć potencjalnych poborowych. Znaczna część ośrodków i jednostek, z których korzystano kilkanaście lat temu, została zlikwidowana albo przekazana na inne cele. Kiedy zaczęło się tworzenie WOT i DZSW (Dobrowolna Zasadnicza Służba Wojskowa) okazało się, że tak naprawdę miejsca dla tych żołnierzy po prostu nie ma. Jednocześnie zadaniami szkoleniowymi obciążano jednostki, które ich pełnić nie powinny.
Siłą rzeczy możliwości szkolenia nowych ludzi będą po prostu ograniczone.
Na końcu pojawia się pytanie niemalże egzystencjalne: do jakich stanowisk i jakiego rodzaju służby ci poborowi mieliby być przygotowani? Wcześniej sprawa była jasna, zawodowi żołnierze służyli np. w kompanii piechoty. Czy powinniśmy szkolić żołnierzy także do zadań w artylerii albo w składy załóg okrętów marynarki wojennej? Co ten pobór właściwie ma nam dać?
No właśnie, co?
Gdybyśmy zdecydowali się na odwieszenie poboru, należałoby zrestrukturyzować zasady odbywania służby wojskowej. W pierwszej kolejności miejscem docelowym, gdzie trafiają osoby do służby nieochotniczej, powinien być WOT, ponieważ tam uzyskamy największą relację koszt-efekt.
WOT nie ma jakiegoś szczególnie zaawansowanego sprzętu jak czołgi, samoloty, wozy opancerzone. W najlepszym razie mają drony, a mimo to udało się wytworzyć wokół tej jednostki pewien etos obrony i ochrony lokalnych społeczności.
Co więcej, skoro w tym momencie nie obsługuje się tam zaawansowanego sprzętu, to będzie można ich względnie łatwo przeszkolić i będą przydatni do prostszych zadań, które wymagają dużej liczby ludzi. Np. zadań patrolowych czy ochronnych, dotyczących chociażby obiektów infrastruktury krytycznej i prawdopodobnie wykonywanych we współpracy z policją czy żandarmerią wojskową. Albo ratowniczych.
Pocisk rakietowy spada na obiekt przemysłowy lub uderza w budynek mieszkalny: wiadomo, że pierwszym zasobem ratowniczym będą zawodowi strażacy i ratownicy, ale do pomocy będzie im można przydzielić właśnie żołnierzy WOT-u, żeby ich odciążyć. Pomagaliby na przykład przy ewakuacji ludzi, zabezpieczaniu niezbędnego mienia czy innych, mniej skomplikowanych czynnościach. Tak to się przecież działo wielokrotnie podczas różnych katastrof, chociażby przy powodzi z 1997 roku czy zawalonej hali na Śląsku w 2006 roku.
Pouprawiajmy przez chwilę czarnowidztwo. Donald Trump wygrywa listopadowe wybory, przestaje wspierać Ukrainę i ogranicza działalność USA w NATO albo w ogóle je z niego wyprowadza, co będzie symbolicznym zielonym światłem dla Putina do dalszej agresji. Nasi rządzący mimo braków logistyczno-infrastrukturalnych przywracają obowiązkową zasadniczą służbę wojskową. Czy dzisiejsi młodzi ludzie, którzy cenią sobie bezpieczeństwo czy psychiczny dobrostan, odnajdą się w koszarowej rzeczywistości, gdzie jest ciężko, trzeba kopać dziurę w zmrożonej ziemi, a jakiś kapral na nich się drze?
Wie pan, z takimi rzeczami i tak się wojsko teraz mierzy. Ludzie, którzy wstępują do niego w tej chwili, to w dużej mierze przedstawiciele tego pokolenia. Na razie przychodzą dobrowolnie, ale motywacje każdy ma inne. Jedni robią to z patriotycznych pobudek, ale są też tacy, którzy chcą ograć system i wstępując do wojska dobrowolnie, liczą, że przejdą służbę łatwiej, niż jakby musieli to zrobić po wznowieniu służby zasadniczej.
Tego nie da się uniknąć, ale ponieważ nie będziemy w stanie przyjąć całego rocznika, siłą rzeczy trzeba będzie dokonać jakiegoś wyboru między kandydatami.
Przez ostatnie trzy dekady zdążyliśmy uwierzyć, że wojna dzieje się gdzieś tam daleko, o bombach w Syrii, Iraku czy Afganistanie dowiadujemy się z pasków na TVN, czy TVP. Tymczasem 24 lutego 2022 roku okazało się, że wojna dosłownie wybuchła u naszego sąsiada. Czy Polacy i w jakimś szerszym rozumieniu Europejczycy, zbrojnie nie zgnuśnieli?
Nie lubię tego określenia, ale faktem jest, że żyliśmy przez te ostatnie trzy dekady w trochę życzeniowym świecie. Nie powiedziałbym, że zgnuśnieliśmy, ale zgadzam się z opinią, że zaklinaliśmy rzeczywistość, wierząc, że wojna – jeśli w Europie – to wybuchnie raczej na Bałkanach, ewentualnie na Bliskim Wschodzie czy gdzieś w północnej Afryce.
Pod tym kątem kreowaliśmy znaczną część naszej polityki zagranicznej, zwłaszcza po ataku na World Trade Center w 2001 roku i z tej perspektywy budowaliśmy siły zbrojne oraz ich zdolności.
Zamiast mówić „zgnuśnieliśmy” wolałbym powiedzieć, że zaniechaliśmy rozwoju w materii militarnej. Po prostu stwierdziliśmy, że wojna kinetyczna, a więc taka gdzie głównym narzędziem walki są siły fizyczne, broń palna, artyleria, lotnictwo itp. jest skrajnie mało prawdopodobna i nie zwracaliśmy uwagi na zjawiska do niej prowadzące.
Moim zdaniem wracamy do norm i wzorców zachowań, które znamy z zimnej wojny, gdy regularnie miały miejsce działania wywiadowcze i dywersyjne, takie jak pojawienie się śmigłowców nad Białowieżą, czy incydent z udziałem polskiego samolotu, który był nękany nad Morzem Czarnym przez samoloty rosyjskie.
Wracamy do nich również na poziomie indywidualnym. Przez długi czas wyjazdów do Rosji, choćby turystycznych, nie postrzegało się negatywnie. Nagle i w dość brutalny sposób przypomnieliśmy sobie, że Rosja to państwo nieprzyjazne i opresyjne.
Wspomniał pan o Dobrowolnej Zasadniczej Służbie Wojskowej. Ministerstwo Obrony Narodowej bardzo promuje ten format i tylko na 2024 rok zaplanowało 11 turnusów, na które każdy statystyczny Kowalski albo Kowalska może się zgłosić. Co pan sądzi o tym formacie?
Nie jestem entuzjastą DZSW w formie, jaka została wypromowana przez ministerstwo jeszcze za poprzedniej kadencji. Moim zdaniem to fragment gry w liczby, dążenia do tego, żeby statystyki się zgadzały.
W jej efekcie mieliśmy takie desperackie kroki, że namawiano osoby, które są pracownikami cywilnymi wojska, żeby założyły mundur. Co jest bezsensem, bo jeżeli ta osoba jest na etacie cywilnym w wojsku, to ona już jakieś zadanie wykonuje, nawet jeżeli są tylko pomocnicze.
Bardziej niż z “naturalnym” rozrostem armii, mamy do czynienia z upychaniem kolanem i bardzo dużą presją, żeby przyjmować wszystkich do służby, byle tylko rosły statystyki. Służy to propagandzie, temu, by pokazać, że trzystutysięczna armia jest do osiągnięcia. Byłem sceptyczny wtedy i jestem dzisiaj, gdy obecny rząd i minister Kosiniak-Kamysz również mówi o 300 tysiącach żołnierzy.
Z drugiej strony różne formy przeszkolenia wojskowego spotkały się z dużym zainteresowaniem. Kilkadziesiąt tysięcy osób wstąpiło do WOT, a teraz mamy kolejne tysiące ludzi, którzy przechodzą przez DZSW.
Tylko w jaki sposób mamy mierzyć efektywność tego rozwiązania? Kluczowe jest to, ile z nich związało się z armią na dłużej. Wyszkolenie np. operatorów wozów bojowych, czołgów, systemów przeciwlotniczych wymaga minimum roku i nierzadko pewnych predyspozycji. Natomiast szkolenie mnóstwa ludzi, byle szybko i pobieżnie, jest po prostu bez sensu.
Podczas 28-dniowego szkolenia w ramach DZSW ochotnicy uczą się m.in. trzymania broni, strzelania, kamuflażu czy kopania okopów. Może taki turnus powinien być obowiązkowy dla każdego dorosłego Polaka i Polki?
Ale jaka będzie długotrwała korzyść z tego szkolenia? Jeśli kogoś nauczy się strzelać, a potem nie będzie praktykował, to po jakimś czasie zwyczajnie zapomni, jak to robić.
Jeżeli już powinniśmy mieć jakiś element szkolenia obowiązkowego, to moim zdaniem najlepiej na etapie edukacji. Przede wszystkim powinno się kłaść nacisk na mnóstwo umiejętności miękkich np. wiedzę z zakresu udzielania pierwszej pomocy czy radzenia sobie w sytuacji kryzysowej, gdzie zagrożone jest zdrowie lub życie. Na przykład nie mamy prądu przez kilka dni, jest przerwa w dostawie wody, albo władze zarządziły ewakuację i musimy się do niej przygotować.
Najważniejsza wydaje mi się budowa silnego społeczeństwa obywatelskiego i wiedzy społecznej.
Czyli zamiast szkolenia wojskowego lepiej rozwijać przysposobienie obronne w szkole?
Tak, ponieważ w tym momencie większą korzyścią od wszystkich nauczonych jakoś tam strzelać będą ludzie umiejący właściwie zareagować w sytuacji kryzysowej, którzy nie wpadną w panikę i nie zaczną zagrażać innym. Będą się orientowały, skąd zdobyć prąd, wodę, jedzenie, opatrunki, jak zatroszczyć się o sąsiadów. To są bardzo proste rzeczy, które paradoksalnie w sytuacji zagrożenia zawodzą najczęściej.
Jeszcze raz podkreślam obywatelski aspekt takich przygotowań: warto wiedzieć np., kto z sąsiadów potrzebuje pomocy, bo ma ograniczoną mobilność. Ważna jest też umiejętność wychwytywania i przeciwdziałania dezinformacji, z czym mamy przecież ogromny problem.
Jeżeli ludzie będą w stanie zadbać o siebie i swoich najbliższych, to nie będą np. obciążać numerów alarmowych jakimiś błahostkami.
W PAP przeczytałem reportaż o uczestnikach DZSW, wśród których była m.in. 40-letnia sprzedawczyni sklepowa oraz inne osoby, które nie miały żadnej styczności z militariami. Wysłałem go moim znajomym, którzy są zawodowymi żołnierzami i zapytałem, co o tym sądzą. Powiedzieli, że to jest owszem bardzo patriotyczne, ale taki pluton, cytuję, składający się ze sprzedawczyń z Żabek, nie pomoże obronności kraju.
Ludzie zaczynają się interesować wojskiem z najróżniejszych powodów. Jedni po prostu czują się niepewnie i uważają, że przeszkolenie wojskowe sprawi, że zyskają pewność siebie czy spokój w niespokojnych czasach. Inni rozważają związanie się z wojskiem na dłużej. Jeszcze inni szukają po prostu przygody, adrenaliny.
Mechanizm pierwszego kontaktu ludzi z armią, nawet ograniczony do podstawowego przeszkolenia, powinien sprawić, że na każdą osobę, która powie „to nie do końca dla mnie” przypadnie też uczestnik, który stwierdzi „fajnie, podoba mi się, wchodzę w to”.
Z kolei osoby, które mają jakieś umiejętności, wiedzę, doświadczenie czy wykształcenie z różnych dziedzin życia, które mogą się przydać w armii, mogłyby być szkolone na przykład przez kilka dni co kwartał.
Na przykład osobom znającym rosyjski, ukraiński czy białoruski można by proponować stanowiska tłumaczy. To samo dotyczy osób z kwalifikacjami medycznymi, nawet jeżeli chodzi o chirurga plastycznego. Przecież cały czas jest lekarzem, a tamuje się krwawienie czy zakłada opatrunek w taki sam sposób w szpitalu zwykłym i polowym.
Wyobraziłem sobie chirurga plastycznego, który w wygodnych i sterylnych warunkach zarabia 50 tys. miesięcznie, po czym zostaje skoszarowany albo wysłany gdzieś pod granicę białoruską.
Jeżeli do motywacji finansowej dodamy niematerialną, czyli na przykład prestiż służby, to wówczas sens tej pracy wygląda inaczej. W Stanach Zjednoczonych działają takie mechanizmy budowania prestiżu wojska. Często można spotkać tam sytuacje, w których ktoś ma dobrą pracę cywilną, a raz na jakiś czas zakłada mundur.
Na przykład piloci linii lotniczych wykonują dobrze płatną robotę, a jednocześnie pełnią służbę czy to w lotniczej gwardii narodowej, czy w rezerwie federalnej. W niektórych środowiskach należy to wręcz do dobrego tonu.
I znowu wracamy do kwestii społeczeństwa obywatelskiego. Jak spojrzymy na to z perspektywy skrajnie neoliberalnej, w której nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo, to taki hipotetyczny chirurg plastyczny, pilot, właściciel firmy, czy prawnik nie ma w tym żadnego interesu. Dni w służbie wojskowej będą dla niego oznaczały utratę zarobku.
Natomiast z perspektywy obywatelskiej służba jest formą budowania więzi społecznych. Ludzie są gotowi ponosić obciążenia niezależnie od tego, czy pracują w fabryce, są kierowcami ciężarówek, czy wziętymi chirurgami plastycznymi.
Jak więc możemy odbudować prestiż Wojska Polskiego i pozycję społeczną zawodowego żołnierza? Przez ostatnie 30 lat przyjęło się myślenie, że wojsko jest dla „przegrywów”, każdy może zostać tym „trepem”, o którym śpiewał Kazik Staszewski.
W latach 90. nasze wojsko było po prostu biedne. Uciekali od niego masowo ludzie, którzy mieli jakiś kapitał kulturowy, społeczny albo finansowy. Jak pan zajrzy do starych publikacji wojskowych, „Polski Zbrojnej” czy „Żołnierza Polskiego”, to znajdzie pan tam informacje, że w latach 90. do służby trafiali ludzie z przeszłością kryminalną. A potem taka osoba miała dostęp do broni.
Na YouTube można znaleźć stare odcinki serialu „Kawaleria Powietrzna”. Pamiętam skandal, jaki wybuchł wokół tego programu, bo cały polski establishment, na czele z arcybiskupem Głódziem byli oburzeni, że jak to, żołnierz polski... klnie (śmiech). A potem rozgorzała dyskusja i pojawiły się pytania, kto i dlaczego do wojska trafia. A trafiali ludzie najczęściej z klasy ludowej, których kapitał kulturowy czy społeczny był mały, co siłą rzeczy przekładało się na relacje międzyludzkie i sposób dowodzenia.
Rzadkością w służbie zasadniczej byli rekruci po maturze. Do tego dochodziły jeszcze zjawiska patologiczne jak fala. Czasami kadry sobie z tym radziły, ale najbardziej spektakularne niestety były porażki.
Entuzjazm wzbudziło dopiero pojawienie się jednostki GROM. Pamiętam pierwszą publikację prasową na jej temat: zachwyt, że w tym naszym zafajdanym kraju powstała jednostka, której żołnierze wyglądają tak samo, jak amerykańscy, mają równie profesjonalny sprzęt i się z nimi szkolą. Zaczęliśmy też mieć kadry, które były przeszkolone na zachodnich uczelniach, dzięki czemu zaczęły wchłaniać pewne kody kulturowe.
To już nie było tak jak w „Piosence trepa” Kazika – że żołnierze zawodowi są tępi, wiecznie pijani, obowiązkowo wąsaci i z wielkim brzuchem. Przez ostatnie 20 lat przynajmniej część armii zawodowej nabrała ogłady i wytworzyły się pewne wzorce.
Ostatnie 30 lat było czasami soft power i rozwoju umiejętności miękkich. Czy dla dzisiejszych nastolatków twarde umiejętności staną się kluczowe i chętniej poszukiwane np. na rynku pracy przyszłości?
Kluczowe to bym nie powiedział. Mimo wszystko rosyjskie czołgi nie stoją na granicy i nie grzeją silników. Owszem, Rosja jest przeciwnikiem, który próbuje wywołać różne kryzysy i problemy. Jednak efektem ubocznym wojny w Ukrainie jest to, że Rosjanie przestali być tacy straszni, jakimi się wydawali. Oczywiście dalej są brutalni i popełniają zbrodnie wojenne, ale jednocześnie jest to armia, która jako pierwsza w historii wojen straciła dwa samoloty wczesnego ostrzegania niewykluczone, że od własnego ognia. Nie jesteśmy także w takiej sytuacji jak np. Izrael.
Dla części osób, które wybierają takie kierunki studiów jak bezpieczeństwo wewnętrzne czy narodowe, niejako naturalną konsekwencją jest służba, czy to wojskowa, czy policyjna. Jednocześnie, mam wrażenie, rośnie grono młodzieży, które wybiera klasy mundurowe, ponieważ chcą się nauczyć strzelać, podstaw taktyki, pierwszej pomocy na polu walki, zasad kamuflażu i tego typu rzeczy, ponieważ są dla nich ciekawe i atrakcyjne jako dodatkowy zestaw umiejętności.
Przykładem środowisk, gdzie twarde umiejętności są rozwijane, są np. entuzjaści militarni, grupy paramilitarne czy nawet gracze ASG (Air Soft Gun). Do tego dochodzą posiadacze broni palnej, wszystkie koła i grupy strzeleckie. Jednocześnie takie osoby nie planują zawodowej służby. To działa bardziej na zasadzie, że ktoś pracuje, powiedzmy, w korporacji albo jest tym sławetnym programistą na samozatrudnieniu, ale równolegle rozwija dodatkowy „twardy” skillset, który jest dopełnieniem tych „miękkich”.
Wracając do armii: czy jesteśmy w stanie udźwignąć 300 tys. żołnierzy, gruntowną modernizację, zakupy sprzętu oraz minimum 3 proc. PKB na wojsko?
Widzę sporo czynników ryzyka. Czekają nas ogromne programy odbudowy obrony przeciwlotniczej czy zakupu kilkuset bojowych wozów piechoty, ponieważ część z tych, które jeszcze mamy, to sprzęt, który nie nadaje się na współczesne pole walki. Do tego dochodzi rozwój programów lotniczych i pancernych.
Problemem nie są wydatki, ale ogólny pomysł na trzystutysięczną armię oraz to czy utrzyma się on w perspektywie 10-15 lat. Możemy wdrożyć i zaprogramować ileś tam ludzi na iluś tam etatach, ale problemem będzie sensowne utrzymanie tych osób w służbie. Co konkretnie mieliby robić?
Tak samo sprzęt: problemem nie są duże zakupy, ale utrzymanie go w cyklu życia, czyli impregnacja. Właściwszą perspektywą od podawania liczby żołnierzy czy procentu PKB na obronność, jest mówienie o zdolnościach.
Jeżeli ktoś stwierdzi, że powinniśmy mieć sześć dywizji zmechanizowanych, to będzie wymagało określonej liczby żołnierzy, sprzętu, funduszu remontowego i rezerwy na czas wojenny. Wtedy będziemy mieli konkretne punkty odniesienia, a nie tylko parametry na bardzo wysokim szczeblu ogólności.
Tak naprawdę niewiele wiadomo. Minister Kosiniak-Kamysz wspomniał w mediach o sześciu dywizjach w wojskach lądowych i być może coś na szczeblu korpusu, ale nie ma żadnego konkretnego dokumentu. Możemy jedynie spekulować.
To dobrze, że rząd reaguje na potencjalne zagrożenia i dojdzie do modernizacji armii, ale czy nie mamy ważniejszych wydatków i bardziej palących kwestii jak choćby służba zdrowia, infrastruktura czy rolnictwo?
Zagrożenie jest bardzo widoczne. Rosja najpewniej dalej będzie agresywna wobec Zachodu, ale w ciągu najbliższych dwóch, trzech lat może się okazać, że to zagrożenie nie przerodzi się w wojnę, tylko będzie się utrzymywać stan napięcia. Mogą wtedy pojawiać się pytania, dlaczego tyle wydajemy na wojsko, a nie na służbę zdrowia czy edukację.
Jeżeli wojna w Ukrainie zostanie zamrożona na nieokreślony czas, a na światowym szczeblu politycznym dojdzie do przetasowania – mam tutaj na myśli wybory prezydenckie w USA – to zagrożenie ze strony Rosji na pewno wzrośnie.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Dziennikarz i reportażysta freelancer, najściślej związany z "Gazetą Wyborczą" oraz "Tygodnikiem Powszechnym". Absolwent filozofii i filmoznawstwa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz Polskiej Szkoły Reportażu w Warszawie. Nominowany do nagrody Grand Press 2022 w kategorii wywiad. Najbardziej poruszają go systemowe problemy, które krzywdzą bezbronnych ludzi. Pracuje nad debiutancką książką o nadużyciach w polskim środowisku akademickim, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.
Dziennikarz i reportażysta freelancer, najściślej związany z "Gazetą Wyborczą" oraz "Tygodnikiem Powszechnym". Absolwent filozofii i filmoznawstwa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz Polskiej Szkoły Reportażu w Warszawie. Nominowany do nagrody Grand Press 2022 w kategorii wywiad. Najbardziej poruszają go systemowe problemy, które krzywdzą bezbronnych ludzi. Pracuje nad debiutancką książką o nadużyciach w polskim środowisku akademickim, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.
Komentarze