Zmiany w sądach wdrożone przez Ziobrę i PiS sprawiły, że zwykłe sądowe sprawy załatwiane są dłużej. A wyroki mogą okazać się nie-wyrokami, bo wydają je nie-sędziowie. To oznacza dla ludzi komplikacje, przy których zmagania premiera Morawieckiego z odblokowaniem KPO to drobiazg
Sądy potrzebne są po prostu do rozstrzygania sporów między ludźmi. Potrzebujemy sprawiedliwych (a więc zrozumiałych) i wydanych w sensownym terminie rozstrzygnięć, co do których można mieć pewność, że da się na nich budować dalej życie.
Siedem lat reform ministra Ziobry w wymiarze sprawiedliwości doprowadziło do tego, że sprawy w sądach się przewlekają i nawet nie wiadomo, czy wyroki wydają prawdziwi sędziowie.
Ale „reforma” Ziobry i Kaczyńskiego nie była robiona po to, by ludziom było lepiej, tylko by władzy było wygodniej rządzić.
Chodziło o to, żeby sądy – od Sądu Najwyższego i Trybunału Konstytucyjnego, przez sądy powszechne i administracyjne – wydawały takie wyroki, jakie się władzy podobają. By mogła załatwić swoich przeciwników (np. masowo protestujących obywateli, który sprawy wykroczeniowe zalewają teraz sądy), by pozbawić siły działania niezależne instytucje, które mogłyby patrzeć władzy na ręce (jak TK czy RPO). By ludzie władzy nie musieli się przejmować prawem na zasadzie „dla moich przyjaciół wszystko, dla moich wrogów prawo”.
Przekonał się o tym Sebastian Kościelniak, w którego auto uderzyła w 2017 roku limuzyna premierki Szydło.
Wymiar sprawiedliwości zajął się tą sprawą po myśli władzy. Nie dziwi więc, że byłej premierce takie reformy sie podobają:
„Uważam, że pan minister Zbigniew Ziobro zrobił bardzo dużo dla zmian w systemie wymiaru sprawiedliwości w Polsce. Oczywiście te zmiany muszą być kontynuowane i, tak jak wcześniej mówiłam, reformy nie zostały dokończone, ze względu na to, że wymiar sprawiedliwości w Polsce musi być poprawiony, zmieniony dla ludzi, dla obywateli, to jest przede wszystkim najważniejsze" – powiedziała Beata Szydło w „Gościu Radia Zet” 15 grudnia 2022.
O to szła ta zabawa, naście nowelizacji ustawy o SN, zmiany ustaw o sądach powszechnych, słynna „ustawa kagańcowa”, nowelizacja ustawy Krajowej Radzie Sądownictwa, konkurs do KRS, w którym kandydaci nie mieli wymaganej liczby głosów poparcia środowiska itd., itp.
A stawką tej zabawy była i jest obecność Polski w Unii, uznawanie polskich wyroków (a także Europejskich Nakazów Aresztowania) w innych krajach. No i dostęp do unijnych funduszy, w tym KPO.
Wszystko – tylko nie jakość sądownictwa.
Oczywiście. Prawo do sądu nigdy w III RP nie było realizowane w taki sposób, że wyrok zapadał bez nieuzasadnionej zwłoki, a człowiek rozumiał go i rozumiał racje, które za nim stały.
Polskie sądownictwo statystycznie być może nie odstawało tak bardzo od europejskiej średniej, ale postrzegane było jako niesprawne i nieludzkie. Problemem był już sam język, którym się posługiwały sądy – niezrozumiały dla osób dochodzących sprawiedliwości. Uzasadnień ustnych strony nie rozumiały (stąd powtarzana wciąż anegdota o klientach, pytających adwokata po wyjściu z sądu „Wygraliśmy czy przegraliśmy?”). Wyroków w głośnych a skomplikowanych sprawach sądy nie tłumaczyły, „bo nie wypada”. Tak powstał obraz sądu, który pozostaje „w zmowie z lokalnym układem”, a ukrywa to poprzez niezrozumiały język komunikatów.
Nie mówiło się (też „nie wypadało”) o sprawach dyscyplinarnych sędziów, o tym, że odpowiadają za błędy (tak jak słynny sędzia od “kiełbasy”). Ziobro mógł więc nam wmówić, że dopiero on rozwiąże problem odpowiedzialności dyscyplinarnej w sądownictwie. Sędziowie trzymali się swojej wyjątkowości – nie zarabiali może najlepiej, ale wiedzieli, że są szczególni. Nie uważali za stosowne wyjaśniać, że immunitet i specjalne prawa chronią ich niezależność po to, by człowiek nie musiał się bać nacisków na sędziego. Do czasu. Bo zaatakowani przez władzę wykonawczą zaczęli o tym mówić.
Kryzys konstytucyjny z 2015 roku uświadomił, że nie ma praworządności bez łączącego wszystkich niedyskryminującego języka. Czyli takiego, który łączy nie tylko ludzi z wykształceniem prawniczym. Obecną wyraźną zmianę zawdzięczamy – bądźmy sprawiedliwi – w dużej mierze ministrowi Ziobrze i jego kolegom. Naciskając i demontując wymiar sprawiedliwości uruchomili oddolny opór sędziów i innych prawników. A elementem walki o niezależność sądownictwa stała się zmiana języka. Teraz już wypada powiedzieć jasno i zrozumiale, jaki jest wyrok i dlaczego.
I to jest pierwszy sukces. Obywatelski.
To oczywiście nie wszystko. Z perspektywy czasu widać też, że problemy sądownictwa wynikały nie tylko z luk i niejasności prawa, z błędów w jego stosowaniu i ze złej praktyki sądowej. Sądy w Polsce pracowały – i pracują – w gwałtownie zmieniającej się przestrzeni społecznej. A to rodzi dodatkowe problemy – państwo powinno być więc czujne, ale tej czujności mu zabrakło.
Paradoksalnie problemy te – zwykłe i ludzkie – zostały ujawnione dzięki PiS-owskiej skardze nadzwyczajnej, wprowadzonej do systemu prawnego w 2018 roku. To jest jedno z tych narzędzi, które mogłoby pomóc, gdyby PiS i Ziobro nie używał go do ataków na przeciwników politycznych, tylko do rozwiązywania realnych problemów. Ale dla Ziobry skarga to narzędzie do atakowania sędziego Żurka w jego prywatnej sprawie rodzinnej (o czym wielokrotnie pisał Mariusz Jałoszewski).
Skargi nadzwyczajne to narzędzie rzeczywiście problematyczne. Pozwalają wzruszyć prawomocne orzeczenia sądowe z ostatnich 20 lat, gdy nie ma już prawa do kasacji czy skargi nadzwyczajnej. Jak udowodnił Rzecznik Praw Obywatelskich, skarga nadzwyczajna stosowana w dobrej wierze odsłania rzeczywistość społeczną, o jakiej nie mieliśmy pojęcia.
Starsza rolniczka w latach 90. zapisywała całe swoje gospodarstwo opiekującej się nią córce. Nikt z rodziny tego nie kwestionował – po co komu chałupa na końcu Polski. Ludzie, którzy mają rodzinę na wsi, pamiętają z tamtych czasów, że ostatnie wpisy w księgach wieczystych gospodarstw po dziadkach pochodziły często z czasów „sprzed wojny”. Za komunizmu nikt sobie nie zawracał tym głowy.
Ale 10 lat później, po roku 2004, był to dom z ziemią w Unii Europejskiej. I zdarzało się – i to nie raz – że rodzina ponownie szła do sądu z wnioskiem o podział spadku. Być może nie w złej wierze. Po prostu miała nadzieję na zmianę niesprawiedliwej w ich odczuciu decyzji. Sądowi jednak to nawet nie przychodziło to do głowy. Przecież każdy prawnik wie, że prawomocnie zakończona sprawa spadkowa jest nie do ruszenia.
Sąd myślał więc logicznie: skoro rodzina występuje o podział spadku, to wcześniej tego nie robiła (sąd nie miał nawet tego jak sprawdzić). Zapadało więc kolejne, inne – ale prawomocne! – postanowienie. Po 20 latach mamy już spadkobierców tych spadkobierców – i nie wiadomo, kto co dziedziczy. Oba postanowienia wskazują na pełnoprawnych spadkobierców, a ich prawa się wzajemnie wykluczają.
Jak sprzedać taką ziemię?
Rodzina 20 lat temu dostała w spadku dom ewidentnie wynajmowany na pokoje turystom. Rodzina była zgodna i przekonała sąd do podziału domu: każdy dostał swój pokój jako osobną nieruchomość, z drogą konieczną przez kuchnię (stawialiśmy wtedy pierwsze kroki w formalnym załatwianiu spraw majątkowych).
Dopiero w kolejnym pokoleniu do rodziny dotarł absurd tej sytuacji: jak podzielić między kolejne pokolenie pokój z drogą konieczną przez kuchnię? Ale prawo powiedziało: nie da się tego odkręcić. Nie da się – jeśli nie ma skargi nadzwyczajnej.
Dziecko miało już nową, adopcyjną rodzinę, gdy biologiczny ojciec zmarł. Nie tylko nie wywiązywał się z obowiązków rodzicielskich. Miał też ogromne długi. Nowa rodzina na wszelki wypadek chciała się zrzec spadku po zmarłym w imieniu dziecka. Ale urzędnik sądowy powiedział, że nie trzeba. „Przecież zmarły nie jest już formalnie rodzicem”.
Niestety, do tego brakowało jeszcze jednej formalności, czego sąd nie sprawdził. Ojciec biologiczny zmarł więc w momencie, gdy jeszcze miał prawa rodzicielskie, choć rodzicami dziecka byli już inni ludzie. Sąd zajmujący się spadkiem po zmarłym nie miał wyjścia: przekazał spadek (czyli dług) dziecku.
Nowa rodzina nie wiedziała o problemie, dopóki nie pojawił się komornik – a wtedy na wszystko było za późno. Zwłaszcza że nie złożyli żadnego pisma. Bo sąd się pomylił i powiedział, że nie trzeba. Sprawy nie ułatwiło, że oba sądy – ten od adopcji i ten od spadku – dzieliło 300 kilometrów. Nie miały więc nieformalnej wiedzy o sytuacji dziecka.
Nic nie mogło już pomóc – z wyjątkiem skargi nadzwyczajnej.
Uczące się życia w Unii Europejskiej, sądy nie opanowały dobrze jej prawa konsumenckiego. Od lat 80. panowało u nas przekonanie, że każdy odpowiada za siebie. Skoro więc obywatel podpisał umowę kredytową denominowaną lub indeksowaną w walucie obcej, to ma jej dotrzymać. „Wiedziały gały, co brały”. I co z tego, że klient banku nie rozumiał tego, co podpisywał, bo umowa „frankowa” oparta jest na skomplikowanym instrumencie finansowym?
Ludzie zaczęli się w te umowy wczytywać i zauważać, że coś w nich jest nie tak. Szli z nimi do sądów. Dla sądów sprawy „frankowe” były tak samo nowe jak i dla klientów banków. Nie zauważyły, że prawo europejskie (a więc obowiązujące w Polsce) mówi wyraźnie: spór między instytucją finansową a klientem jest ze swej natury nierówny. Nie można wymagać od człowieka wiedzy finansisty, nawet jeśli jest on profesorem fizyki kwantowej. Zadaniem sądu jest tę nierówność usunąć przy pomocy konkretnych działań. Sądy w Polsce tego jednak długo nie robiły, wydawały wyroki wyłącznie w oparciu o prawo krajowe – na korzyść banków.
Dopiero wielka kampania RPO wśród prawników i użycie skargi nadzwyczajnej pozwoliło odkręcić te wyroki.
Niestety. Reformy ministra Ziobry i prezesa Kaczyńskiego doprowadziły do tego, że skargi nadzwyczajne rozpatruje neo-izba przy Sądzie Najwyższym (Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych). Jej status jako sądu jest wątpliwy, bo w jej skład wchodzą neo-sędziowie.
Nawet jeśli neo-izba poprawi błędy sprzed lat, to nie wiadomo, czy to zostanie uznane.
Co zrobi np. duża firma albo obrotny spadkobierca, poszkodowany takim orzeczeniem?
Zatem ministrowi Ziobrze nie udało się naprawić błędów z przeszłości. Minister chwali się jednak, że dzięki jego reformom praca sądów w końcu przyspieszyła.
Czy rzeczywiście jest szybciej?
„Dane statystyczne wskazują, że praca sądów przyspieszyła. Było to możliwe dzięki wprowadzeniu nowoczesnych technologii do polskiego sądownictwa oraz zmian, które uprościły zwłaszcza sprawy cywilne” – powiedział minister sprawiedliwości prokurator generalny Zbigniew Ziobro na konferencji prasowej 13 maja 2022 roku. Dodał, że informacje te napawają optymizmem.
Dalej minister:
„Świetny efekt przyniosło wdrożenie nowoczesnych systemów: Elektronicznego Postępowania Upominawczego, Elektronicznych Ksiąg Wieczystych czy e-KRS (elektroniczny Krajowy Rejestr Sądowy). W rezultacie w 2021 roku aż 30,7 proc. spraw zostało załatwionych w sądach za pośrednictwem systemów teleinformatycznych. To wzrost w porównaniu z 2020 rokiem o 7,0 proc.
Sukcesem okazała się pełna informatyzacja Krajowego Rejestru Sądowego. Od 1 lipca 2021 wszystkie wnioski do rejestru przedsiębiorców KRS są składane elektronicznie.
Do usprawnienia postępowań przyczyniają się również e-doręczenia. Po wprowadzeniu na początku lipca 2020 roku nowego systemu, do profesjonalnych pełnomocników dotarło poprzez Portal Informacyjny sądów już 13,5 mln dokumentów, w tym ok. 3,4 mln doręczeń. W ciągu 24 godzin od zatwierdzenia dokumentu przez sąd, pełnomocnik prawny otrzymuje e-doręczenie, co znacząco przyśpiesza postępowanie. Dlatego coraz więcej prawników korzysta z tej możliwości. Tylko od listopada do końca grudnia 2021 roku liczba użytkowników Portalu Informatycznego będących profesjonalnymi pełnomocnikami wzrosła o ponad 17 proc. - do 50 350 osób”.
To w zasadzie prawda. Ale też nieprawda.
Rację musimy raczej przyznać premierowi Morawieckiemu, który w niedawnym wywiadzie dla „Sieci" mówił:
„Sądownictwo zostało doprowadzone do stanu półzapaści i myślę, że będzie wegetowało do momentu, gdy nastąpi jakaś poprawa, a może i szersza zgoda na zmiany. Dziś jest gorzej, niż było. Nie nastąpiła taka cyfryzacja, którą udało się wprowadzić choćby w bankowości. Albo o niebo bardziej skomplikowana cyfryzacja w służbie zdrowia – znakomicie wykonana” (cytat za DGP).
Manipulacja Ministerstwa Sprawiedliwości polega na porównywaniu statystyk z czasów pandemii ze stanem obecnym. Owszem, skoro sądy mogą teraz działać tak, jak przed pandemią, to jest ciut lepiej. Ale i tak gorzej niż w 2015 roku, kiedy Zbigniew Ziobro wziął się za reformowanie sądów - i to w imieniu zwykłych ludzi.
Średni czas rozpatrywania spraw w sądach rejonowych wydłużył się z ok. 4,1 miesiąca w 2011 roku do 5,5 w 2022 r. To są oficjalne dane, do których nie dotarł jednak zespół prasowy Ziobry
W 2011 roku spraw rozpatrywanych ponad rok było 4 proc., w 2015 – 6 proc., w 2017 – 7 proc., w 2020 – 11 proc., a w 2021 – 14 proc. Oczywiście zaległości się nakładają: o ile w 2011 roku sądy miały 4,9 mln spraw, to w 2020 – 5,9 mln.
A to wszystko oznacza, że nawet jeśli ministrowi Ziobrze udało się nieco poprawić sytuację w siódmym roku swojego urzędowania, to sytuacja ludzi, którzy czekali od lat na wyrok, nie poprawiła się. Nie da się skrócić czasu rozpatrywania sprawy wstecz. Jeśli była to sprawa o należność, której oczekujący zapłaty nie doczekał i upadł, to się tego nie zmieni. Jeśli była to sprawa o kontakt z dzieckiem, to dorastało bez kontaktu z jednym z rodziców.
„W sprawie cywilnej procesowej czas trwania postępowania sądowego wzrósł z 10,3 miesiąca w 2015 r. do 14,8 miesięcy w 2020 r. (o ok. 44 proc.), w sprawie cywilnej nieprocesowej z 5,5 miesiąca w 2015 r. do 10,5 miesięcy w 2020 r. (o ok. 91 proc.), w sprawie z prawa pracy z 8,4 miesiąca w 2015 r. do 10,7 miesięcy w 2020 r. (o ok. 28 proc.), w sprawie rodzinnej z 5,8 miesiąca w 2015 r. do 8,0 miesięcy w 2020 r. (o ok. 38 proc.), w sprawie gospodarczej z 13,5 miesiąca w 2015 r. do 17,6 miesięcy w 2020 r. (o ok. 30 proc.)” - podaje Iustitia w swoim raporcie z końca zeszłego roku.
Zaległości w sądach po przyjściu do władzy Zjednoczonej Prawicy nie wzięły się z niczego.
Jak wykazują statystyki, od co najmniej dekady do sądów wpływa coraz więcej spraw.
Ministerstwo Sprawiedliwości podaje, że w 2011 roku wpłynęło do sądów 13,5 mln spraw, zaś w 2019 – prawie 17 mln. Niewiele zrobiono, żeby sądy odciążyć.
Na przykład odciążając je od każdorazowego ustalania wysokości alimentów. Pomysł był. Polegał na wprowadzeniu natychmiastowych alimentów, ustalanych na podstawie średniej płacy. Tylko ci rodzice, którym by się takie rozwiązanie nie podobało, szliby do sądu. Nad pomysłem pracował obecny rzecznik praw dziecka – jeszcze jako urzędnik Ministerstwa Sprawiedliwości. Pomysł upadł jednak wraz z końcem kadencji poprzedniego Sejmu. I już nie wrócił.
Lepiej niech się ludzie ciągają po sądach, rozwalając do końca wszystkie więzi, które ich łączyły.
Od lat brakuje nam ustawy o biegłych sądowych. To na ich eksperckich opiniach muszą polegać sądy, zwłaszcza w skomplikowanych, technicznych, finansowych czy medycznych sprawach. Pierwsze pismo RPO wskazujące na problem pochodzi z 2008 roku (z czasów RPO Janusza Kochanowskiego). Od tego czasu kolejni rzecznicy wysłali do Ministerstwa Sprawiedliwości ponad 20 pism (ostatnia interwencja RPO Marcina Wiącka pochodzi sprzed miesiąca).
Ziobro był na to równie głuchy jak jego poprzednicy (z tym na pierwszych siedem lat dwutysięcznych przypadło siedmiu różnych ministrów sprawiedliwości, Ziobro zaś miał siedem pełnych lat na przeprowadzenie zmian).
Więc dlaczego nic z tym nie zrobiono? Bo były ważniejsze problemy?
Prawo nadal nie reguluje jasno, w jaki sposób biegli są powoływani, czy posiadają odpowiednie kwalifikacje oraz jak mają pracować. Stawki dla biegłych są za niskie, by można było zakładać, że oderwą się od innych prac po to, by rzetelnie i długo pochylić się nad pytaniem sądu. Nie ma jednego, centralnego rejestru biegłych sądowych, z którego mógłby skorzystać sędzia.
To jest kolejny ważny powód – a stworzyła go obecna władza. Sytuacja zaczęła się pogarszać w 2016 roku, kiedy minister sprawiedliwości blokował obsadzanie wakatów w sądach, czekając aż proces powoływania sędziów zostanie zmieniony po jego myśli. Czyli aż sędziów zacznie nominować obsadzona politycznie neo-KRS.
Iustitia: „Pod koniec 2020 r. liczba wakatów sędziowskich wynosiła ok. tysiąca, czyli prawie 10 proc. [etatów sędziowskich jest 10 tysięcy - red.]. Jest to spowodowane wadliwą polityką kadrową ministra sprawiedliwości (zamrożeniem od 2016 r. wolnych etatów sędziowskich, delegacjami do Ministerstwa Sprawiedliwości i Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury), zmianami legislacyjnymi dotyczących wymiaru sprawiedliwości (powoływaniami na stanowiska sędziowskie przez neo-KRS, ograniczeniem możliwości pracy przez sędziów po osiągnięciu stanu spoczynku) oraz zmniejszeniem prestiżu i zainteresowaniem studiami w KSSiP”.
Wskazane przez polityczną neo-KRS osoby mianuje sędziami prezydent Duda. Czy ich wyroki są ważne? Czy można powiedzieć, że to są prawdziwi, niezawiśli od władzy sędziowie? (jest tak zwłaszcza po wyroku TSUE z 19 listopada 2019 roku).
Duda mianował ich już około 3 tysięcy [!]. Idziesz do sądu w prostej sprawie. Sędzia wydaje wyrok, ale czy na takim rozstrzygnięciu można budować przyszłość? Co, jeśli strona, dla której wyrok jest nie po myśli, wskaże, że rozstrzygnięcia dokonała osoba, która naprawdę sędzią nie jest? Naruszone więc zostało prawo do sądu – a jest to prawo każdego obywatela UE.
Przy tym wszystkim perypetie spadkowe i „frankowe” naprawdę mogą okazać się drobiazgami.
Zegar zaś tyka, takich spraw jest coraz więcej. A historia ze skargami nadzwyczajnymi i z tym, że dawne błędy sądu trzeba naprawiać, pokazuje zaś, że jak nie teraz, to za kilka lat ktoś sprawą „nie-sędziów” się zajmie. Im później, tym gorzej dla wszystkich.
I w tym stanie rzeczy minister Ziobro z podległymi mu prawnikami koncentrował wysiłki na rozprawie z grupką niezawisłych i nieugiętych sędziów, którzy – tak chciał los – musieli osądzić sprawy władzy i osądzili je zgodnie z prawem a nie z oczekiwaniami władzy. KPO wisi na włosku, bo Ziobro nie chce odpuścić sędziom. Między innymi:
Stowarzyszenie sędziów Iustitia w raporcie „Wymiar sprawiedliwości pod presją. Lata 2015-2019” stwierdza: „W 2017 r. w Polsce w ramach pakietu zmian prawnych dotyczących sądownictwa stworzono system dyscyplinarny, który miał zapewnić podporządkowanie sędziów woli politycznej. Powołani przez Ministra Sprawiedliwości – Prokuratora Generalnego rzecznik dyscyplinarny sędziów sądów powszechnych Piotr Schab i jego zastępcy: Przemysław W. Radzik i Michał Lasota, niemal od momentu powołania wzięli na celownik sędziów, którzy sprzeciwiali się niekonstytucyjnym zmianom w wymiarze sprawiedliwości.
Pretekstów może być wiele: wypowiedź publiczna, założenie koszulki z napisem »Konstytucja«, zwrócenie się do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej z pytaniem prejudycjalnym, wydanie orzeczenia nie po myśli prokuratury lub polityków. Postępowania dyscyplinarne to zresztą nie jedyne represje, jakie dotykają sędziów, którzy domagają się przestrzegania zasad praworządności. Takim sędziom likwiduje się wydziały i stanowiska bądź zmienia zakres czynności, by musieli orzekać w sprawach, z którymi wcześniej nie mieli styczności. Wtedy łatwiej o potknięcie i pretekst do postępowania dyscyplinarnego”.
Tymczasem ludzie chodzili do sądów i wyglądali tam sprawiedliwości. Ale zaniedbywane i źle zorganizowane sądy są instytucjami nieprzyjaznymi – dla ludzi oznacza to, że czują się w nich intruzami. Prosty przykład z doświadczeń rzeczników konsumentów, którzy wspierają klientów w sporach o oszustwa i naciągnięcia: często sąd nie pozwalał, by starsze osoby były przesłuchiwane na siedząco.
Drobnych błędów i krzywdy jest wiele. Od lat się powtarzają – podam tylko przykłady z praktyki RPO.
To się zdarza np. w sprawach o wykroczenia drogowe – kiedy policja przez pomyłkę kieruje sprawę do dwóch różnych sądów (w dwóch miejscowościach) i oba się tym zajmują. A że wyroki są nakazowe, bez rozprawy, to łatwo się uprawomocniają.
Pomysł był sensowny: jeśli wszystkie fakty są jasne, dokumenty rzetelnie przygotowane, sędzia może wydać wyrok szybko, bez rozprawy. Okazuje się jednak, że sądy często nie zauważają pewnych niuansów czy wątpliwości, bo policja i prokuratura ich nie odnotowuje – i tak zaocznie karane są nawet osoby z niepełnosprawnością intelektualną albo w kryzysie psychicznym.
Tak karani są także aktywiści, których policja spisała w czasie legalnych zgromadzeń antyrządowych (o tym więcej piszemy poniżej).
Sanepid wymierzał kary na podstawie notatek policyjnych. Choć notatka policyjna nie jest podstawą do działania w postępowaniu administracyjnym. Kary się oczywiście nie utrzymały, ale ktoś musiał to – sprawa za sprawą – poodkręcać w sądach administracyjnych.
Covidowy obowiązek noszenia maseczek w pandemii został wywiedziony z ustawy, która go nie przewidywała (takim obowiązkiem można było objąć chorych lub podejrzanych o zachorowanie – ale nie wszystkich!). To samo było z przepisami o zakazie wychodzenia z domu – nie miały podstaw ustawowych. Władza przyjęła przepisy pośpiesznie, o błędzie w sprawie maseczek wiedziała od maja 2020 roku, ale zmieniła ustawę dopiero w grudniu 2020.
W tym czasie mnóstwo osób miało sądowe sprawy o brak maseczek: w małych miejscowościach, w całej Polsce. Sądy mozolnie te postępowania umarzały jako bezpodstawne. A tam, gdzie przyznały rację władzy, interweniował RPO – więc w sprawie bezpodstawnej kary za brak maseczki wypowiadał się Sąd Najwyższy.
Najwyraźniej władzę na to stać. A minister sprawiedliwości ma ważniejsze sprawy na głowie.
Charakterystyczne zresztą, że cała fala tych spraw o ukaranie wpłynęła do sądów po Wielkanocy 2020 roku – wtedy, kiedy Jarosław Kaczyński pojechał sobie na zamknięty cmentarz, gdyż „jego ból był większy niż mój”.
Nie tylko tych wszystkich ustaw o SN, nie tylko zmian w Kodeksie karnym. W najzwyklejszych sprawach władza - w tym Ziobro – nie trzymali się minimalnych standardów legislacyjnych. Powstało w ten sposób prawo, które będzie teraz testowane na ludziach – choć można było je sprawdzić w procesie konsultacji i uzgodnień.
Prawo do sprawiedliwego sądu nie jest możliwe do zrealizowania, jeśli złamano prawa człowieka na etapie przygotowania sprawy – na policji i w prokuraturze. To też działka ministra Zbigniewa Ziobry. Jest w końcu także prokuratorem generalnym.
A w Polsce nadal możliwość obrony zależy od zasobności portfela i kapitału społecznego.
Bo prawo do obrony realizowane jest tylko wtedy, gdy człowiek ma natychmiastowy dostęp do pomocy adwokata, gdy może się z nim bez przeszkód i poufnie kontaktować.
Sprawę ludzkiej krzywdy spowodowanej brakiem właściwej obrony, PiS wziął nawet na sztandary. Natychmiastowego dostępu do adwokata nie miał przecież właśnie Tomasz Komenda. Oskarżony w 1997 roku o gwałt i morderstwo, został skazany w 2004 roku na 25 lat więzienia. Według mediów przyznał się do winy tylko raz – podczas przesłuchania na policji, gdzie – jak twierdził – został dotkliwie pobity. Gdyby miał od początku adwokata, nie mogłoby do tego dojść. Został uniewinniony po tym, jak spędził 18 lat w więzieniu.
To jest straszna nauczka dla państwa.
Tymczasem nadal pomoc obrońcy z urzędu tym, którzy nie mają pieniędzy, nie jest dostępna bez zbędnej zwłoki. Dotyczy to także osób z niepełnosprawnościami i cudzoziemców. Policjantom zdarza się namawiać takie osoby do niekorzystnych oświadczeń. Brak adwokata od momentu zatrzymania tworzy sytuacje niebezpieczne – dlatego mamy tyle przypadków tortur i znęcania się nad zatrzymanymi. Ze danych zebranych przez RPO wynika, że dotyczy to ludzi niezamożnych i niewykształconych.
W takiej sytuacji o prawo i sprawiedliwość jest naprawdę trudno – a wiadomo o tym od lat.
Sytuacje poprawiłoby wprowadzenie przestępstwa tortur do Kodeksu karnego – wtedy wyszukiwanie takich spraw nie byłoby mozolne i szybciej dałoby się ustalić przyczyny, z powodu których policja stosuje nielegalną przemoc. A potem temu zapobiec. Ale nie. Możemy naście razy zmieniać ustawę o Sądzie Najwyższym, zwoływać w tym celu, a potem odwoływać posiedzenia Sejmu. Można zaostrzać kary, ale czegoś, co pozwoliłoby chronić najsłabszych, nie wprowadzimy.
Jak to wyznał w przypływie szczerości premier Morawiecki (po posiedzeniu rządu 20 grudnia), „wymiar sprawiedliwości jest kulą u nogi gospodarki polskiej, jak również całego systemu społecznego. Niestety nie udało się zmienić go tak, żeby funkcjonował bardziej efektywnie i sprawiedliwie. Mocno ubolewam, że osoby odpowiedzialne za to, nie były w stanie zbudować takiego systemu, aby tak się stało”.
Akurat mijało 7 lat od początku reform Ziobry i PiS. 3 grudnia 2015 roku prezydent zaprzysiągł sędziów-dublerów do Trybunału Konstytucyjnego, pomijając tych prawidłowo wybranych. I tak się zaczęło.
Ten czarny obraz trzeba uzupełnić jednak o pozytywny przekaz: obecna władza uznała, gdzieś jesienią 2017 roku, że policyjne zatrzymania i postępowania wykroczeniowe (z wniosku policji do sądu) będą sposobem na powstrzymanie obywatelskich protestów. Takie sprawy należy liczyć w tysiącach (sama OBYpomoc odnotowała ich tysiąc w ciagu pięciu lat).
Efekt jest taki, że obywatele nauczyli się prawa i swoich praw. Przynajmniej grupa aktywistów – ludzi, którzy wcześniej nie mieli do czynienia z wymiarem sprawiedliwości i karzącą ręką państwa – zdobyła wiedzę wystarczającą do skutecznej obrony. Zrobili to dzięki solidarnemu wsparciu środowiska prawniczego. OKO.press opisywało to nie raz w serii „Na celowniku”.
Więc mamy drugi sukces.
Sądy (niektóre) starają się mówić bardziej po ludzku, a obywatele (niektórzy) lepiej poznali swoje prawa i umieją z nich korzystać (choć nie są prawnikami). Wiedzą też, że zostawianie reform sądów politykom nie kończy się dobrze. My też musimy zrozumieć, że na takim procederze tracą najsłabsi.
Sądownictwo
Mateusz Morawiecki
Zbigniew Ziobro
Iustitia
neo KRS
neo sędziowie
prawo
Prokurator Generalny
reforma sądownictwa
sędziowie
Wolne Sądy
Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022, nagrody Amnesty International, i Lodołamacza 2024 (za teksty o prawach osób z niepełnosprawnościami)
Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022, nagrody Amnesty International, i Lodołamacza 2024 (za teksty o prawach osób z niepełnosprawnościami)
Komentarze