0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

Na zdjęciu: Samotny przechodzień obok wypalonego bloku mieszkalnego w Mariupolu, 29 kwietnia 2022 roku. Foto: Andrey BORODULIN / AFP

W czasie wojny w Ukrainie ponad 11 milionów ludzi stało się uchodźcami. W tym samym czasie setki tysięcy z nich znalazły się na terytorium Rosji. Wielu przeszło przez obozy filtracyjne. Ale są też tacy, którym później udało się uciec z Rosji do Unii Europejskiej.

Farida Kurbangalejeva opisała historię mieszkańców Mariupola, którzy wraz z liczną rodziną zostali zmuszeni do ewakuacji rosyjskim korytarzem humanitarnym, a następnie z pomocą rosyjskich wolontariuszy udało im się uciec do Finlandii. Ich historię uzupełnia opowieść rosyjskiej wolontariuszki, która im pomagała.

Farida Kurbangalejeva mieszka w Pradze czeskiej, do 2014 pracowała w głównych kanałach rosyjskiej telewizji państwowej, odeszła z powodu polityki władz wobec Ukrainy. Obecnie pracuje dla "Nastojaszczeje Wremia" - rosyjskojęzycznego kanału stworzonego przez Radio Svoboda / Głos Ameryki. Redakcja tego kanału znajduje się w Pradze.

Tekst o ucieczce z Mariupola opublikowała na platformie republic.ru.

Wszędzie było pełno trupów

Aleksandr i Artem (imiona zmienione), uchodźcy z Mariupola

- Mariupol był pod ostrzałem od pierwszego dnia wojny. Najpierw na obrzeżach, potem strzelanina dotarła także do naszej dzielnicy. Ludzie spędzali coraz więcej czasu w piwnicach. Zostaliśmy w domu do ostatniej chwili, aż pocisk wylądował bezpośrednio na naszej klatce schodowej, tyle że z drugiej strony. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że nie możemy dłużej zostać w mieszkaniu.

Nasz dom był stary, zbudowany w 1946 roku, więc miał schron. Zgromadziło się tam około 200 osób - w tym dzieci i osoby starsze, które miały kłopoty z chodzeniem. Przyszli ludzie z sąsiednich domów, które już wtedy były zniszczone. W tym schronie spędziliśmy około miesiąca. Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Bardzo szybko zabrakło sygnału telefonicznego, wody, gazu.

Mieliśmy trochę jedzenia, które przynieśliśmy z domu. Potem braliśmy żywność ze zniszczonych sklepów, i spuszczaliśmy tam wodę z bojlerów. Ale coraz częściej musieliśmy chodzić przez dzielnicę Czajka nad morze – tam w prywatnych domach były studnie z wodą pitną. Ale do tego trzeba było przejść przez Aleję Komsomolską, a to bardzo niebezpieczna droga: półtora kilometra pod ciągłym ostrzałem.

Kiedyś podbiegł do nas mężczyzna z pustymi butlami na wodę, krzycząc: nie idźcie tam, właśnie zabito kobietę i raniono chłopca.

Po wodę wychodziliśmy więc tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne. Jedzenie gotowaliśmy na ogniskach w pobliżu otworów drzwiowych. Wszystko trzeba było zrobić bardzo szybko: dolać wody, postawić na ogniu, wsypać kaszę i pobiec z powrotem do piwnicy. Potem wybiegało się i sprawdzało. Staraliśmy się gotować rzadziej, ale jak najwięcej. Do rozpałki używaliśmy drewnianych palet z targu. Gdy ich zabrakło, szukaliśmy na ulicach gałęzi i trawy.

Wszędzie było pełno trupów, nikt ich nie zbierał.

Dopóki był internet, staraliśmy się monitorować sytuację. Czytaliśmy, że wojska ukraińskie ponoć odpierają ataki wroga. Potem nie było sygnału. Mniej więcej dwa tygodnie później poszliśmy szukać desek, żeby zakryć wybite okna. Znaleźliśmy je w jakimś budynku, zaczęliśmy brać płyty wiórowe, a tu nagle w oknie pojawiły się karabiny maszynowe: Kto idzie? Powiedzieliśmy: Ludzie. A oni na to: wychodzić pojedynczo z rękami do góry.

Przeczytaj także:

Szukali siniaków od kolb, odcisków na palcach

To byli Rosjanie. Dokładnie nas zrewidowali. Szukali siniaków na ramionach od kolb karabinów, tatuaży wskazujących na przynależność do Azowa lub innych jednostek wojskowych, odcisków na palcach, śladów po pasach.

Ogólnie rzecz biorąc, takie kontrole zawsze były przeprowadzane. Jeśli wychodzisz z piwnicy po wodę, to przygotuj się na to, że będziesz przeszukiwany w ten sposób cztery lub pięć razy po drodze. Mówisz do żołnierza: "Już mnie przeszukano w poprzedniej bramie", a on mówi: "Gówno mnie to obchodzi, że przeszukano, przeszukam jeszcze raz". A kiedy wracasz z wodą, to on bierze sobie butelkę wody, bo też jej potrzebuje.

Okupanci często mówili nam, że przyszli nas ratować. Mówili, że jesteśmy tu uciskani, że nie pozwala się nam żyć w spokoju, że Azow gwałci dzieci. Zupełne bzdury. Nikt nigdy w życiu nie naruszył naszych praw. Mariupol zawsze był miastem wielonarodowym. Byli u nas Grecy, Tatarzy, Rosjanie i Ukraińcy i nigdy nie było żadnej niezgody. Mariupol był miastem rosyjskojęzycznym, nikt nigdy nie zabraniał nam mówić po rosyjsku. Doskonale znamy oba języki.

Strzelali ze wszystkiego, co mieli

W połowie marca na nasze podwórko wjechały rosyjskie transportery opancerzone. Okazało się, że na rogu domu byli ukraińscy snajperzy, a Rosjanie strzelali do nich z bliska ze wszystkiego, co mieli. W końcu zapaliło się jedno skrzydło naszego domu. Miał drewniane stropy, więc wiedzieliśmy, że spali się całkowicie.

Mężczyźni pobiegli rozbierać dach, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się ognia na ocalałą część. Przez cały czas trwała bitwa, świstały pociski, przelatując dosłownie 10 metrów od nas, ale mimo to udało nam się oddzielić płonącą konstrukcję, a nawet zbudować metalowe przegrody, żeby zapobiec dalszemu rozprzestrzenianiu się ognia.

Na ogół Rosjanie bardzo bali się naszych snajperów, nie wiedzieli, skąd strzelają. Niszczyli więc domy mieszkalne, kwadratami, po 2-3 domy na raz.

Walili przez 30 minut z rzędu ze wszystkiego, co mieli. W końcu po prostu zrównali miasto z ziemią. Kiedy gasiliśmy dach, zobaczyliśmy nasz lewy brzeg: wszystko się paliło, każdy budynek był rozwalony.

Niektóre kobiety mówiły do okupantów: co wy robicie? A oni odpowiadali: to nie my zbombardowaliśmy. Ale my przecież widzieliśmy, skąd to się wzięło, kto strzelał do naszych domów.

Jeszcze 26 marca Rosjanie mówili o zakładach Azowstal: zajmiemy je w ciągu 5-6 dni. Ale do dziś nie udało im się zająć. Bo to ogromne zakłady, a nasi chłopcy znają je na wylot.

Wielu facetów z DNR-LNR [pseudopaństewka separatystów - Doniecka Republika Ludowa i Ługańska Republika Ludowa] pierwszy raz w życiu trzymało w rękach karabiny maszynowe. A jak ruszyli do boju, to wrócili przestraszeni. Panował tam totalny chaos, dowódca krzyczał na bojowników: "Gdzie jest twój magazynek, zgubiłeś magazynek!".

DNR-owców bardzo straszyli, żeby nie poddawali się Azowowi, ponieważ rzekomo odcięto by im nosy. Widać było, że ci dwudziestoletni chłopcy są całkowicie zdemoralizowani.

Czeczeni grozili obcięciem głowy

Na naszym podwórku rozlokowali się Rosjanie i Czeczeni. Mieliśmy chyba szczęście, że zachowywali się mniej lub bardziej fair wobec ludności cywilnej. Czeczeni ostrzegli nas: jeśli się okaże, że ktoś tu jest z wojskowych, obetniemy mu głowę i zabijemy na miejscu. DNR-wcy mogli wyważyć drzwi i wejść do mieszkania.

Raz weszliśmy do naszego mieszkania, a oni już stali w drzwiach z karabinami maszynowymi. Jeden bojownik zabrał nam całą naszą kaszę, drugi poszedł do toalety. Mówimy do niego: przecież wiecie, że nie ma wody, nie ma jak spuścić. A on odpowiada: no to co - mam wyjść na dwór? Mówimy: my wychodzimy już od miesiąca!

Kiedy zapytaliśmy, dlaczego zabierają nam jedzenie, odpowiedzieli, że dowódca wydał im rozkaz: „przejdźcie się po mieszkaniach i pozbierajcie wszystko, co jest”.

Rosjanie zaczęli strzelać do swoich

W końcu nasz dom i tak spłonął. Na początku chcieliśmy go gasić, ale potem zdaliśmy sobie sprawę, że to nie ma sensu. Spłonął, bo Rosjanie zaczęli strzelać sami do siebie. Żołnierze, którzy stacjonowali na naszym podwórku, sami nie rozumieli, dlaczego tak się stało. Wyjaśnili nam, że na rosyjskich mapach nie było widać, że te pozycje zostały już zajęte przez swoich. Ponadto DNR-wcy ciągle chodzili na bani, oni z reguły dużo piją, a ich artyleria niezbyt działała.

Rosjanie powtarzali nam: ewakuujcie się. Ale my do ostatniej chwili nie chcieliśmy wyjeżdżać, bo nie wiedzieliśmy, dokąd iść.

Po drugiej stronie ulicy znajdował się budynek dawnej Szkoły Podstawowej nr 12, który został przekształcony w Dom Sztuki. Tam do wojny były różne kółka zainteresowań dla dzieci. A kiedy wybuchła wojna, zrobiono tam schron, w którym schroniło się wielu ludzi.

Po raz ostatni pobiegłem tam około 20 marca. Ukrywało się tam dwóch moich przyjaciół, którzy dali mi trochę jedzenia. Dwa dni po naszym wyjeździe bomba lotnicza spadła na Dom Sztuki i wszyscy ci ludzie siedzący w piwnicach zostali pogrzebani żywcem, nie mogli się wydostać.

Kiedy stało się jasne, że nie ma dokąd pójść, spakowaliśmy trochę rzeczy, wzięliśmy koty pod pachy i poszliśmy na blok-post, punkt kontrolny. Szliśmy jakieś pięć lub siedem kilometrów. Nie chcieliśmy jechać do Rosji, ale nie mieliśmy innego wyboru. Korytarze humanitarne na Ukrainę były stale ostrzeliwane - jak rozumiemy, przez wojska rosyjskie [rosyjskie Ministerstwo Obrony oskarża stronę ukraińską o ostrzeliwanie korytarzy humanitarnych - dopisek redakcji Republik.ru].

Z tego powodu zakłócone były zarówno dostawy towarów do miasta, jak i ewakuacja mieszkańców. To prawda: ci, którzy mieli własne samochody, mogli wyjechać w kierunku Zaporoża. Ale my nie mieliśmy samochodu. Poza tym mieszkaliśmy daleko na lewym brzegu. Stamtąd do korytarza ewakuacyjnego na Ukrainę było bardzo daleko, nawet samochodem, a dojście na piechotę było w ogóle wykluczone.

Z blok-postu przewieziono nas autobusem do Nowoazowska, które jest terytorium tzw. DNR. Zostaliśmy zakwaterowani w szkole muzycznej. Dobrze, że było tam ciepło i że karmiono nas trzy razy dziennie, często podawali makaron typu Doshirak [błyskawiczny].

Było dużo ludzi z Mariupola, codziennie przyjeżdżały autobusy z różnych dzielnic. Jednocześnie z nami było tam prawdopodobnie do tysiąca osób. Oprócz sali muzycznej wypełnionych było kilka zwykłych szkół i dom kultury. Wśród uchodźców spotkaliśmy wielu przyjaciół i znajomych, choć nie wychodziliśmy zbyt często na ulicę.

Obóz filtracyjny

W Nowoazowsku spędziliśmy tydzień. Powiedziano nam, że uchodźcy zostaną wkrótce zabrani do filtracji. Ale nie wszyscy, tylko kobiety, osoby starsze i dzieci. Nie chciano wypuszczać mężczyzn w wieku od 15 do 50 lat. Nie rozumieliśmy dlaczego. Istniały podejrzenia, że mężczyźni będą wysyłani na wojnę. Kobiety nie zgodziły się jednak pojechać bez swoich mężów. Kiedy wysłano po nie autobusy, nikt do nich nie wsiadał, stały puste.

W końcu kobiety zrobiły awanturę; powiedziały, że nigdzie nie pójdą bez swoich mężów, i następnego dnia powiedziano nam, że rodziny mogą wyjechać razem na filtrację. Mężczyźni bez rodzin zostali w Nowoazowsku, nie wolno im było wyjeżdżać.

Filtracja odbyła się we wsi Starobeszewo, na miejscowym posterunku policji. Zabierano nas tam w grupach po 50 osób. Zostaliśmy dokładnie przeszukani, zmuszeni do wypełnienia kwestionariuszy, pobrano od nas odciski palców i zrobiono nam zdjęcia.

Szczególnie ostro traktowali mężczyzn, pytając o poglądy polityczne, o to, czy ma się coś wspólnego z wojskiem. Jeśli odpowiedziałeś "nie", mówili: "To niemożliwe, musisz mieć przyjaciół, którzy służyli lub służą w siłach zbrojnych". Byłem świadkiem zatrzymania chłopaka, który służył w pułku Azow. Został otoczony przez czterech żołnierzy, spoliczkowany, a następnie gdzieś wywieziony. Jego dziewczynie powiedziano, żeby na niego nie czekała.

Potem zabrali nas na granicę z Rosją. Mogliśmy zostać w DNR, ale od razu zdecydowaliśmy, że pojedziemy do Rosji, bo stamtąd łatwiej było się wydostać do Europy. Nowy blok-post był we wsi Uspenka. Tam już działali funkcjonariusze FSB. Znowu wszystko przeszukali, ale bardziej rygorystycznie. Przeglądali nasze telefony w poszukiwaniu osobistych zdjęć, korespondencji, przeglądali SMS-y i mesendżery. My oczywiście wcześniej wszystko wykasowaliśmy.

Potem przywieziono nas do Taganrogu, prosto na dworzec kolejowy, żeby nas odprawić do obozu dla uchodźców w Czeboksarach. Autobus podjechał pod sam peron. Nawet pociągu nie było jeszcze na torach, a my już czekaliśmy w kabinie, aż rozpocznie się wsiadanie. To było zrobione celowo - tak, aby ludzie nie mieli czasu na zastanawianie się, gdzie dalej iść.

Od razu podjęliśmy decyzję, że nie jedziemy do obozu. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje w tych obozach, ale zakładaliśmy, że nic dobrego.

Sieć znajomych boksera

Przez cały ten czas byliśmy w kontakcie z dobrym znajomym z Ukrainy. Powiedział nam, żebyśmy starali się jak najszybciej wyjechać, nie składali o status uchodźcy ani migranta i nikomu nie oddawali naszych dokumentów. Powiedzieliśmy więc, że nie pojedziemy dalej, że mamy krewnych w Moskwie, którzy nas przyjmą.

Przed nami do pociągu wsiadali inni uchodźcy. Było nas tak dużo, że ludzie po prostu nie mieli gdzie się podziać. Wielu z nich miało przy sobie hrywny, które w Rosji można wymienić tylko na ulicy i to po kursie jeden do jednego, mimo że realny kurs wymiany wynosi jeden do trzech i pół. W efekcie uchodźcy nie mają żadnych środków do życia.

Moja rodzina i ja pojechaliśmy pociągiem do Rostowa nad Donem. Tam zatrzymaliśmy się w hostelu i zaczęliśmy szukać możliwości wydostania się z Rosji. Na Ukrainie jest jeden popularny bokser, który bardzo pomaga ludziom w takich kłopotach. Napisaliśmy do niego, a on opublikował naszą wiadomość na swoich portalach społecznościowych. Wielu jego znajomych z sieci zaczęło nam podpowiadać, co powinniśmy zrobić.

W końcu odezwała się do nas grupa wolontariuszy. Nie wiemy, co by się z nami stało, gdyby nie ich pomoc.

Wolontariusze kupili nam bilety na pociąg do Moskwy. Była to niezła suma, bo nasza rodzina to siedem osób. Podróżowała z nami typowa fanka Sołowiowa [telewizyjny propagandysta Putina] i innych rosyjskich propagandystów.

W czasie podróży dowiedzieliśmy się, że Zełenski to narkoman, że Putin wspaniały, że trzeba przywrócić Związek Radziecki, że na Ukrainie są laboratoria NATO i że koronawirus też został rozpuszczony przez Ukraińców. Kompletny bajzel w głowie.

Próbowaliśmy jej zaprzeczyć, ale ona nas nie słuchała. Zdaliśmy sobie sprawę, że wielu Rosjan, tak jak ona, wierzyło, że przynoszą nam wyzwolenie od nazistów. Naprzeciwko tej pasażerki siedziała kobieta, która wyraźnie miała odmienne poglądy, ale starała się nie wdawać w dyskusję.

Moskwa - Petersburg - Estonia

W Moskwie przyjęły nas dwie wspaniałe dziewczyny. Mówiły, że nie podzielają poglądów władz rosyjskich, że czują się winne i chcą jakoś pomóc. Nakarmiły nas, dały nam wszystko, czego potrzebowaliśmy, a nawet więcej. Kupiły nawet karmę dla kotów.

Następnego dnia rano mieliśmy kilka godzin wolnego czasu i ich przyjaciel oprowadził nas po Moskwie, zwiedziliśmy nawet Plac Czerwony. Inny ich znajomy dał nam trochę pieniędzy i zabrali nas do sklepu z używaną odzieżą, gdzie mogliśmy kupić trochę ubrań i butów. To, co mieliśmy na sobie przez te wszystkie dni, było już całkiem zniszczone. Następnie inny ich znajomy dał nam pieniądze na podróż.

Pojechaliśmy pociągiem do Petersburga. Ponieważ nasza rodzina była liczna, podzielono nas tam na dwa mieszkania. My we dwójkę zatrzymaliśmy się u kobiety z trójką dzieci. Bardzo dobrze nas nakarmiła i kupiła nam lekarstwa, bo trochę chorowaliśmy. Następnego dnia pojechaliśmy na granicę estońską.

Tam powtórzyła się standardowa rutyna FSB: długie przesłuchania, przeszukiwanie telefonów. „Siłowiki” próbowali wywierać na nas presję, mówiąc: "Słuchajcie i tak mamy bazę danych, i dowiemy się o was wszystkiego". Pytali, dlaczego nie chcemy zostać w Rosji. Mówili, że wielu Ukraińców w ten sam sposób wyjeżdża do Europy, a potem wraca.

Kiedy wyszliśmy na estońską stronę, odetchnęliśmy. Chciało mi się tańczyć ze szczęścia. Bardzo miło było móc teraz swobodnie mówić. Jak to wygląda w Rosji? Nie daj Boże, żebyś powiedział coś niewłaściwego, przyjedzie policja i FSB, a wtedy to koniec - twoja podróż się skończyła.

Hotel w Narwie

Estońscy strażnicy graniczni szybko sprawdzili nasze paszporty i natychmiast nas przepuścili. Ponownie spotkaliśmy się z wolontariuszami. Zabrali nas do pięknego hostelu w Narvie, udzielili nam różnych rad i szczegółowo wypytali o wszystko. Wiemy, że obecnie wielu Ukraińców chce się wyrwać z Rosji. Dlatego nasze informacje mogą być bardzo przydatne. Z własnego doświadczenia wiemy, czego należy się bać i chcemy, żeby wolontariusze mogli ostrzegać przed tym innych.

Wolontariusze zaproponowali, żebyśmy pojechali do Finlandii, nie ma tam jeszcze tylu uchodźców, co w Estonii i pozostałych krajach bałtyckich. Przyjechaliśmy promem. Umieścili nas w kompleksie hotelowym, dali nam dwa pokoje, a dziś zabrali nas na policję w celu wyrobienia papierów jako uchodźcy.

Chcemy jak najszybciej znaleźć pracę, żeby być użytecznymi. Jesteśmy pracownikami fabryki, pracowaliśmy w Azowstali i kiedy jeszcze siedzieliśmy w schronie, mówiliśmy, jak bardzo tęsknimy za naszą pracą.

Zrozumieliśmy, że wszędzie są dobrzy ludzie. W Rosji spotkaliśmy tych, którzy dali nam schronienie, jedzenie, lekarstwa. Będziemy im za to wdzięczni do końca życia.

Oczywiście, nadal chcemy wrócić do Mariupola - do naszego ukochanego rodzinnego miasta. Wierzymy, że pozostanie ono ukraińskie. Jeśli Rosja je przejmie, nie będziemy wracać. Ale jeśli uda się obronić Mariupol - jesteśmy gotowi pomóc w każdy możliwy sposób, odbudujemy miasto na nowo. Będziemy żyć.

Rosyjska sieć woluntariuszy

Anna (imię zostało zmienione), przeprowadziła przez granicę ponad 100 osób

Pracuję w grupie, w której mieszkańcy naszej dzielnicy dyskutują o codziennych problemach: jak wybrać szkołę, gdzie oddać zwierzaka do schroniska, gdzie trzeba uważać na niebezpieczne sople itp. W pierwszej połowie marca jedna z naszych członkiń opublikowała post z pytaniem: czy my, petersburżanie, możemy pomóc ukraińskim uchodźcom, którzy znaleźli się w Rosji, ale chcą wyjechać do Europy? Z tego, co rozumiem, znała ona ochotników z Taganrogu i Rostowa nad Donem i wiedziała, że są tam tacy Ukraińcy, i to liczni.

Napisałam jej osobistą wiadomość, a ona dodała mnie do innej grupy, grupy wolontariuszy. W owym czasie (na początku wojny) w tej grupie było już 200 osób. Teraz jest nas około półtora tysiąca.

Na czacie pojawiły się prośby od uchodźców z Ukrainy. Powiedzmy, że w takim a takim dniu przyjeżdża tyle osób - trzeba po nich wyjść i zapewnić nocleg. Jest oczywiste, że Ukraińcy przyjeżdżali i przyjeżdżają tutaj, aby dostać się do Iwangorodu, a stamtąd do Narwy (Estonia). W czasie mojej pracy jako wolontariuszki udało nam się przewieźć przez granicę ponad sto osób.

Kanały komunikacji

Istnieją dwa kanały, którymi uchodźcy mogą się z nami skontaktować. Po pierwsze, mogą oni anonimowo pisać do chatbota. Prośby te są przyjmowane przez administratorów, którzy następnie rozdzielają Ukraińców wśród wolontariuszy.

Po drugie, ludzie są przekazywani "z rąk do rąk". To znaczy, do administratorów zwracają się koledzy z innych miast, a oni bezpośrednio negocjują między sobą - kto, jak i gdzie może zająć się z Ukraińcami.

Czym w ogóle zajmują się wolontariusze? Mogą na przykład udzielać schronienia uchodźcom, tak jak ja to robiłam. Jednocześnie inna wolontariuszka przywiozła ich do mnie, a jeszcze inna znalazła samochód, który zawiózł ich do Iwangorodu.

Oczywiście najczęściej prośby mają formę "wikt i transport". Ale dziś na przykład zobaczyłam na czacie wiadomość, że uchodźcy potrzebują ostrzyc się. Wszyscy zareagowali błyskawicznie: natychmiast znaleźli fryzjera, który zgodził się obsłużyć ich ze zniżką. W międzyczasie inni wolontariusze włączyli się w akcję i zebrali pieniądze na tego fryzjera.

Sklepy z używaną odzieżą są bardzo pomocne. W Sankt Petersburgu mamy sklep, do którego można przynosić ubrania po wcześniejszym umówieniu się, a jego pracownicy rozdają je Ukraińcom za darmo. Są uchodźcy, którzy nie mają żadnych dokumentów - na przykład ich rzeczy zostały spalone podczas bombardowania. Nie mogą opuszczać Rosji, ale nasi wolontariusze wynajmują dla nich mieszkania na czas załatwiania dokumentów.

Mieszkało ze mną dwóch Ukraińców i trzy koty. To była tylko część rodziny, pięcioro krewnych mieszkało w mieszkaniu innej wolontariuszki. Najtrudniejsze są zwierzęta, ponieważ nie wszyscy są gotowi udzielić schronienia takim uchodźcom. Powiedziałam im, że mam wolny pokój i podwójne łóżko, i na koty też się zgodziłam. Pokochała je moja najmłodsza córka.

Chłopcy byli bardzo skromni i bardzo dobrze wychowani i od razu zaczęli mówić do mnie per "ciociu Aniu". Wzdrygałam się: "jaka ja tam ciocia", a oni powiedzieli: "U nas tak się przyjęło".

Od razu postanowiłam, że nie będę z nimi rozmawiać o wojnie, żeby nie wywołać u nich traumy. Uznałam to za niestosowną ciekawość. Ale sami zaczęli mówić o wojnie i rozmawiali o niej właściwie przez cały czas, kiedy ze mną mieszkali.

Mówili o tym, jak wielu ich przyjaciół i znajomych zostało pod gruzami i nic nie wiedzieli o ich losie. Czy oni jeszcze żyją? A nawet gdyby jeszcze żyli, co się z nimi stało? Było to ich najsilniejsze uczucie emocjonalne, ja też z nimi przeżywałam i to uczucie pozostaje ze mną do dziś.

Ukraińcy byli bardzo zaskoczeni, że Rosjanie odważyli się im pomóc. A ja nie umiałabym postąpić inaczej. Pamiętam, piekłam w domu ciasto i myślałam: ja je teraz zjem, a ludzie na Ukrainie nie mają nic.

Nie jestem aktywistą, nie chodzę na żadne protesty, ale bardzo chciałam zrobić coś pożytecznego dla tych ludzi. Wiem, że przede mną ci chłopcy byli goszczeni przez rodzinę wolontariuszy w Moskwie. I tamci mówili im to samo: że nie zajmują się aktywizmem, ale naprawdę chcą im w jakiś sposób pomóc.

Zresztą, niedawno mieliśmy ciekawą historię: pewien Ukrainiec mieszkał i pracował w Rosji przez około rok, a kiedy wybuchła wojna, zorientował się, że nie ma dokąd wracać - jego dom został zbombardowany. Chciał pojechać do Estonii, ale rosyjska straż graniczna nie pozwoliła mu wyjechać: nie miał paszportu.

W końcu wolontariusze zebrali dla niego jakieś dokumenty i dali mu trochę pieniędzy i jedzenia na drogę. Człowiek ten serdecznie nam podziękował i napisał w grupie wiadomość, że nie spodziewał się takiej pomocy i współczucia ze strony Rosjan. Widać było, że jest bardzo poruszony tą sytuacją.

Czy się boję? Nie

Mój najstarszy syn ma 21 lat. Martwi się o mnie, pyta: czy jesteś pewna, że to wszystko jest zgodne z prawem? Generalnie wiem, że jest to całkowicie legalne, ale mam świadomość, że w naszym kraju mogą ci zrobić wszystko. I w tym momencie uświadamiam sobie, że... nie obchodzi mnie to.

Mam wrażenie, że robię bardzo mało. A jeśli nagle zechcą mnie ukarać grzywną, to jestem gotowa ją zapłacić, byle tylko pomóc ludziom. Wokół są ludzie, którzy są gotowi zrobić więcej.

Na przykład moja przyjaciółka, która ma sześcioro dzieci. Regularnie chodzi na pikiety. Została nawet zatrzymana za napis na plecaku "Pokój światu". Wtedy do rodziców jej męża przyszli „siłowiki” - próbowali na nią w ten sposób wpłynąć. Ale wciąż chodzi na protesty i to podziwiam.

Z drugiej strony, rozumiem obawy organizatorów naszej grupy. Boją się rozgłosu i uwagi ze strony państwa. Ponieważ w Rosji zawsze jest bardzo nieprzyjemnie, gdy państwo zaczyna się tobie przyglądać. Może dlatego nasz administrator powtarza: robimy wszystko zgodnie z prawem Federacji Rosyjskiej.

Teraz patrzę na listę wniosków. Na przykład taki otwarty wniosek: rodzina składająca się z 17 osób. Trzy osoby dorosłe i 14 dzieci. Wydostali się z Mariupola i błąkają się gdzieś w Rosji. Teraz wszyscy nasi wolontariusze będą szukać sposobów, by im pomóc. I wiem, że na pewno znajdą się ludzie, którzy pojadą po tych uchodźców, nawet o piątej rano, aby przeprawić ich tam, gdzie muszą się udać. To jest nasz wkład w powstrzymanie tego szaleństwa.

(Tłum: Anna Husarska)

Tekst ukazał się 15 kwietnia 2022 na rosyjskim portalu Republic.ru z tak zwaną „płaszką”, czyli anonsem, że redakcja jest zdaniem władz rosyjskich „zagranicznym agentem”. W myśl rosyjskiej ustawy organizacje pozarządowe oraz m.in. środki masowego przekazu, które otrzymują wsparcie finansowe z zagranicy, zmuszone są do podawania we wszystkich dokumentach informacji o sobie jako „agentach zagranicznych”. Tego dnia na liście środków masowego przekazu lub indywidualnych dziennikarzy były 143 pozycje.

Podobną ustawę proponuje Michał Woś i Solidarna Polska: "o transparentności finansowania organizacji pozarządowych". (przyp. tłum.)

;

Komentarze