Argument, że Putin użył w zamachu smoleńskim bomb termobarycznych, jakimi teraz morduje ludzi w Ukrainie, ma zamknąć usta krytykom. "Zatrważające brednie" - mówi dr Maciej Lasek. Razem z ekspertem oceniamy referat Macierewicza. Przedstawiamy też objaśnienie w 6 punktach, dlaczego doszło do katastrofy
Jak się panu słuchało konferencji Antoniego Macierewicza? - zapytaliśmy dr. Macieja Laska, szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych (2012-2016, wcześniej był wiceszefem), inżyniera specjalizującego się w mechanice lotu.
Dr Maciej Lasek: Ciężko. Jako ekspert powiem, że usłyszałem masę bredni, w dodatku zatrważających. Teza, że polscy piloci nie popełnili 10 kwietnia 2010 roku żadnych błędów, jest po prostu niebezpieczna na przyszłość, bo może zachęcać do łamania przepisów i np. lądowania poniżej minimalnych warunków, gdy polityk na to naciska. W wystąpieniu Macierewicza nie było zresztą niczego nowego, ustalenia podkomisji były gotowe od roku czy dwóch, ale prezes PiS czekał na sprzyjającą okoliczność. I doczekał się - wojny w Ukrainie.
Gniew na Putina jest powszechny w Polsce i w całym świecie, i Kaczyński sądzi, że łatwiej będzie przeforsować tezę, że rosyjski dyktator zabił także naszego prezydenta. Cała moja wiedza o wypadku w Smoleńsku i doświadczenie zawodowe wskazują jednak, że tej zbrodni Putin nie popełnił. W 2022 roku pokazał, jakim jest zbrodniarzem, ale to nie znaczy, że w 2010 dokonał zbrodni smoleńskiej.
Jeśli coś było nowego, to kategoryczne stwierdzenie w odpowiedzi na pytanie Radia Zet, że piloci słusznie nie zareagowali na system ostrzegawczy TAWS, który alarmował hasłem "PULL UP" (poderwij). Lotnisko w Smoleńsku nie ma odpowiednich sygnalizatorów i zdaniem Macierewicza "system TAWS mógł wydawać różne dźwięki bez związku z przelotem".
To kolejna potencjalnie niebezpieczna w skutkach wypowiedź laika. Nie wolno było ignorować systemu TAWS, bo nawet jeśli lotnisko nie jest wpisane w bazie danych systemu, algorytm ostrzegawczy działa, bo system czyta m.in. wysokość nad terenem, szybkość opadania itd. Jeśli pilot słyszy "pull up" i nie widzi ziemi (a nad Smoleńskiem piloci jej nie widzieli), musi natychmiast odejść na II krąg i czekać, aż sygnał ucichnie. Tak mówi instrukcja. Katastrofa wojskowej CASY w 2008 roku też była związana z ignorowaniem sygnału TAWS. Pilot ma prawo się zagonić, stracić zdrowy rozsądek, może znaleźć się pod presją decydentów, by lądować... Po to właśnie są procedury, takie jak TAWS, których trzeba przestrzegać - żeby unikać tragedii.
Niestety za pierwszego rządu PiS minister Aleksander Szczygło zdecydował, że piloci nie będą się szkolić na rosyjskich symulatorach, bo są rosyjskie i od tego czasu szkoleń na TU-154 nie ma. Symulatory służą do tego, by doświadczyć sytuacji trudnych i nawet "rozbić samolot". Po to, żeby nie zrobić tego naprawdę.
W referacie Macierewicz mówił, że do pierwszego wybuchu na lewym skrzydle doszło 100 metrów przed smoleńską brzozą, ale nie powiedział jasno, w jaki sposób samolot uderzył w brzozę, skoro nie miał już skrzydła. Dopiero w odpowiedzi dziennikarzowi RMF, przy okazji atakując TVN, sprecyzował: "Samolot nie uderzył w brzozę. To, że TVN mówi o brzozie, nie ma nic wspólnego z prawdą".
To nie jest nowe, choć bodaj najbardziej karkołomne. Przecież wszyscy mamy w oczach to złamane drzewo. Części samolotu wbiły się w pień brzozy i odwrotnie na skrzydle znaleziono ślady drzewa. Nie starcza mi wyobraźni, jak można inaczej zinterpretować te fakty. Zastanawiam się też, czy gdyby samolot zawadził o brzozę prawym skrzydłem, to by znaczyło, że "pasek wybuchowy" został umieszczony w prawym skrzydle.
Generalnie nie usłyszeliśmy niczego nowego. Podkomisja jest gronem dyletantów z punktu widzenia wypadków lotniczych. Przedstawiciele komisji Millera byli 9-10 razy na miejscu katastrofy, patrzyliśmy też Rosjanom na ręce. Oni nie byli ani razu na miejscu, a Macierewicz tuż po wypadku ruszył pociągiem do domu.
Także oskarżenia pod naszym adresem były takie same jak zawsze. Dwa lata temu pozwałem Macierewicza za naruszenie dóbr osobistych za to, co mówił na komisji obrony: że ukrywałem prawdę czy manipulowałem.
Macierewicz przedstawił sześć argumentów, które składają się razem na domknięty system alternatywnej rzeczywistości. Puścił parę razy nagranie dźwiękowe, na którym podobno słychać wybuch na "100 metrów przed brzozą". Wsłuchiwałem się i jakoś nie słyszałem.
Nikt nie słyszał wybuchu, także świadkowie na miejscu. Żeby ocenić to, co przedstawił Macierewicz, musiałbym mieć dostęp do nagrania. Na zapisach dźwiękowych z kokpitu słychać głuche odgłosy uderzeń samolotu w brzózki i topole (odpadły pojedyncze kawałki poszycia — red. - patrz niżej fragmenty Raportu Millera), a zaraz potem głośny huk, gdy skrzydło uderzyło w brzozę i samolot obrócił się w powietrzu.
Gdyby wcześniej doszło do wybuchu, szczątki samolotu zostałyby rozrzucone na większej przestrzeni, tymczasem one mieszczą się w obszarze o szerokości ok. 60 m i długości ok. 160 m, bo samolot zarył w miękki grunt pod małym kątem.
Zamachowiec — którego Macierewicz nie opisuje w szczegółach — musiałby mieć niesamowity refleks, żeby odpalić pierwszy ładunek tuż przed brzozą, która miała być alibi i "udawać" przyczynę katastrofy, w samolocie lecącym z szybkością 75 m na sekundę (270 km na godzinę). Zapisy czarnych skrzynek analizowane przez wielu specjalistów nie wskazują na żaden wybuch - ani przed uderzeniem w brzozę, ani potem.
Eksperci, którzy opuścili podkomisję Macierewicza, wskazywali na manipulacje danymi.
Dowodem na zastosowanie bomby termobarycznej ma być — według Macierewicza — fakt, że taką broń stosują wojska Putina w Ukrainie. Jak to w ogóle skomentować?
Drugi dowód to "ślady materiałów wybuchowych" (tu pada kilkanaście nazw substancji) na częściach samolotu, fotelach, ciałach ofiar, a nawet na ziemi.
Raport komisji Millera nie stwierdził obecności materiałów wybuchowych. Jakieś śladowe ilości różnych substancji mogły występować. Podczas badania na lotnisku na obecność substancji wybuchowych czujniki wykryły mi niedawno ich ślady na rękach po tym, jak byłem na strzelnicy.
Następne dwa argumenty dotyczą tego, jak rozpadł się kadłub i jak oderwał ogon samolotu i silniki. Macierewicz pokazywał płatki i loki powybuchowe... Pytał, dlaczego ciężki ogon nie poleciał dalej. I odpowiadał: fala uderzeniowa drugiego wybuchu popchnęła go w kierunku odwrotnym do lotu.
Ogon zaczepił o ziemię, usterzenie pionowe wbiło się w podmokły teren.
Makabryczny był opis zniszczenia ciał pasażerów i pasażerek samolotu. Miały dowodzić wybuchu.
Powtórzę raz jeszcze. Wszystko to było przedmiotem rzetelnych badań prowadzonych zgodnie z międzynarodowymi standardami. Nie znaleziono żadnych dowodów, żeby doszło do zamachu. Także powołany przez Prokuraturę Krajową zespół biegłych - opierając się na zebranych przez śledczych dowodach - wykluczył wybuchy i zamach.
Przypominamy rekonstrukcję katastrofy smoleńskiej opartą na raporcie Millera i zapisach nagrań z kokpitu. W 2015 roku do ich pełnego stenogramu dotarli reporterzy RMF FM (zapis można przeczytać tu). Rok później oczyszczoną kopię nagrania zaprezentował we fragmentach TVN. Korzystając z obu źródeł, cytujemy wypowiedzi uczestników katastrofy, które układają się w spójną całość. Proces podejmowania decyzji zwłaszcza w ostatnim kwadransie lotu (od 08:25 do 08:41) był niezgodny z procedurami i coraz mniej racjonalny.
"Nie no, ziemię widać, coś tam widać, może nie będzie tragedii"
- te słowa wypowiedziane przez jednego z pilotów pół godziny przed katastrofą brzmią dziś jak wyjątkowo ponury żart. Krótko potem w radiu zgłosił się rosyjski nawigator z lotniska w Mińsku: "Polski 101... Dla informacji: ...Smoleńsk. Widzialność 400 metrów mgła".
"Kurwa, to nasze meteo to naprawdę!" - skomentował drugi pilot, mjr Robert Grzywna. "Nasze meteo jest naprawdę zajebiste" - zżymał się dowódca, kpt. Arkadiusz Protasiuk. W Polsce przed wylotem podano im bardziej optymistyczną prognozę.
Ale kursu na lotnisko w Smoleńsku nie zmienili.
Jakieś dziesięć minut później drugi pilot w słuchawkach usłyszał załogę Jaka-40, którym na uroczystość smoleńską przylecieli dziennikarze: "No witamy ciebie serdecznie.
Wiesz co? Ogólnie rzecz biorąc, to pizda tutaj jest. Widać jakieś czterysta metrów około i na nasz gust podstawy [chmur - red.] są poniżej pięćdziesięciu metrów grubo!".
Padło pytanie, jak lądował Jak-40. "No nam się udało tak w ostatniej chwili wylądować" - odpowiedział kapitan Jaka. "No natomiast powiem szczerze, że możecie spróbować jak najbardziej. [...]
Także możecie spróbować ale, jeżeli wam się nie uda za drugim razem to proponuję wam lecieć na przykład do Moskwy albo gdzieś".
Ale cztery minuty przed katastrofą Tupolewa, kapitan Jaka poinformował pilotów zmartwiałym głosem: "Arek, teraz widać 200". Czyli że widoczność nad smoleńskim lotniskiem wynosiła tylko 200 m. Zgodnie z przepisami, lądować można było przy widoczności 1500 metrów i większej.
A jednak zdecydowano się na podejście. Dlaczego?
O godz. 08:26 - ok. 15 minut przed katastrofą - dowódca Tupolewa poinformował szefa protokołu dyplomatycznego Mariusza Kazanę: "Panie dyrektorze wyszła mgła, w tej chwili. I przy tych warunkach, które są obecnie - nie damy rady usiąść. Spróbujemy podejść, zrobimy jedno zajście, ale prawdopodobnie nic z tego nie będzie.
Także proszę już myśleć nad decyzją, co będziemy robili".
Piloci mieli więc świadomość, że lądowanie się nie uda. Planowali spróbować tylko raz. A w przypadku niepowodzenia - udać się na lotnisko zapasowe. Do Mińska albo Witebska.
Ale szef protokołu dyplomatycznego był nieugięty: "Będziemy próbować do skutku".
Dowódca próbował oponować: "Yy paliwa nam tak dużo nie starczy, żeby do skutku". "To tu mamy problem!" - oświadczył szef protokołu dyplomatycznego. I wyszedł, by po chwili wrócić.
"Na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej robimy".
Piloci zostali więc z problemem sami. Jasne było dla nich tylko jedno: oczekuje się, że wylądują w Smoleńsku. Lądowanie gdzie indziej oznaczało bowiem rozerwanie napiętego harmonogramu wizyty.
Krótko przed katastrofą w kabinie zaczął się ruch. Mikrofony zarejestrowały głosy nienależące do członków załogi. Zamieszanie powstało też w innej części samolotu (anonimowy głos: "Dlaczego pasażerowie nie siedzą na swoich miejscach?").
"Zmieścisz się śmiało" - powiedział do pilota ktoś, być może gen. Andrzej Błasik, niecałą minutę przed katastrofą.
Wtedy już system TAWS nadawał alarmującym tonem "TERRAIN AHEAD! PULL UP!", co znaczyło, że samolot jest na kursie kolizyjnym z ziemią.
Dodatkowym wyjaśnieniem zachowania pilotów w kwietniu 2010 może być wydarzenie z sierpnia 2008 roku.
Piloci Protasiuk i Grzywna lecieli wtedy z Lechem Kaczyńskim do zagrożonej rosyjską agresją Gruzji. Na pokładzie doszło do incydentu.
Prezydentowi zależało na lądowaniu w Tbilisi, gdzie chciał ogłosić Gruzinom swoje poparcie, ale dowodzący lotem kpt. Grzegorz Pietruczuk odmówił ze względu na zagrożenie wojenne.
Rozkaz lądowania wydawał sam Kaczyński. Pietruczuka politycy PiS nazwali potem tchórzem, choć wykazał się raczej cywilną odwagą, przestrzegając procedur bezpieczeństwa pomimo presji samego prezydenta.
Wychodząc z samolotu, który wylądował ostatecznie w Azerbejdżanie Lech Kaczyński - w relacji Pietruczuka - powiedział pilotowi: "Jeszcze się policzymy". Pietruczuk: "Po jakimś czasie pan poseł Karski złożył na mnie doniesienie do prokuratury, że nie wykonałem rozkazu" (prokuratura uznała, że bezpodstawnie).
I kpt. Protasiuk, i mjr Grzywna z pewnością dobrze pamiętali o tamtym zdarzeniu. Nie chcieli, by ktoś im wyrzucał brak odwagi.
Zignorowanie alarmu systemu TAWS — nakazującego natychmiastowe poderwanie maszyny do góry — było błędem. Komenda "TERRAIN AHEAD! PULL UP!" została po raz pierwszy podana przez komputer siedem sekund po godz. 08:40. Tymczasem pilot zdecydował się poderwać maszynę do góry dopiero o godz. 08:40:50 - 43 sekundy po pierwszym ostrzeżeniu. Urządzenia mówiły, że samolot był wtedy 80 metrów nad ziemią. Jeszcze był czas.
"W przypadku nieudanego podejścia odchodzimy w automacie" - zadecydował kapitan Protasiuk kilkanaście minut wcześniej (08:32). I to było najtragiczniejszym w skutkach błędem pilotów.
O 08:40:07 pilot wcisnął przycisk "odejście" na wolancie, ale ten nie zadziałał. Na takim lotnisku jak Smoleńsk odejście za pomocą autopilota nie było możliwe ze względów technicznych (brak systemu ILS), o czym załoga nie wiedziała.
W ten sposób załoga straciła cenne (i ostatnie) chwile, zanim ręcznie, odciągając wolant, poderwała maszynę do góry. Opóźnienie wyniosło pięć sekund. W tym czasie samolot przeleciał blisko 400 m.
„Piloci wciąż próbowali odejść na drugi krąg, samolot już się wznosił i prawdopodobnie – gdyby nie zderzenie z brzozą – zdołałby odlecieć” - mówił OKO.press dr Maciej Lasek.
Brzoza, która w relacji Macierewicza ma udawać prawdziwą przyczynę katastrofy, odegrała kluczową rolę. Gdyby stała parę metrów dalej w lewo, spóźniony manewr poderwania maszyny mógł się udać.
Nie zabrakło wiele, wystarczyłaby może nawet sekunda, dwie.
Czasu było tak mało także dlatego, że pilotów uspokajały błędne informacje o wysokości lotu. Załoga niewłaściwie oceniała wysokość: zamiast korzystać z wysokościomierza barycznego (który powinien zostać wyzerowany na poziomie lotniska), posługiwała się wysokościomierzem radiolokacyjnym, który mierzy wysokość nad powierzchnią ziemi.
Rzecz w tym, że przed lądowiskiem w Smoleńsku jest zagłębienie terenu, jar głęboki nawet na 60 metrów.
Gdy nawigator podawał kolejne parametry: „100, 90, 80, 60, 50, 40, 30 i – już krzycząc – 20” cały czas posługiwał się wysokościomierzem radiolokacyjnym. Samolot tracił wysokość nie dlatego, że opadał, ale dlatego, że wznosiło się zbocze jaru, niewidoczne we mgle.
W pewnym momencie samolot znalazł się pięć metrów poniżej poziomu lotniska Smoleńsk-Siewiernyj. Piloci nie wiedzieli o tym, bo wciąż byli nad powierzchnią jaru, trzykrotnie zahaczając o drzewa i krzewy.
Zemściły się więc braki w szkoleniu załogi. Prowadzący samolot kpt. Protasiuk nie odbył ćwiczeń lądowania na lotnisku takim jak smoleńskie, gdzie nie było systemu niezbędnego, by zadziałał autopilot. A w 2008 roku przeszedł tylko przyspieszony kurs pilotażu Tu-154M.
Pełnego szkolenia nie przeszedł też mjr Grzywna. A nawigator, por. Artur Ziętek, w ogóle nie miał uprawnień nawigacyjnych. Jedynym członkiem załogi, który spełniał wszelkie wymogi, by latać Tupolewem, był technik pokładowy Andrzej Michalak.
Feralnego 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku poważne błędy popełnili również kontrolerzy z lotniska wojskowego w Smoleńsku. Mieli świadomość, że – według rosyjskich przepisów – lotnisko powinno być zamknięte. Wiedzieli też, że używane przez nich radary dają nieprecyzyjne odczyty, co sprawiło, że samolot zszedł z właściwej ścieżki podejścia.
Ale nie przerwali podejścia samolotu.
Co prawda poinformowali polską załogę, by na wysokości 100 metrów była gotowa do rezygnacji z lądowania. Ale nie potrafili tego wyegzekwować. Na parę sekund przed katastrofą rosyjski kontroler mówi: „uchadzi na wtaroj krug” (odejście na drugi krąg), ale było już za późno.
Zachowanie kontrolerów krytycznie oceniali nawet rosyjscy piloci i nawigatorzy, którzy zapoznali się ze stenogramem rozmów z kokpitu Tupolewa.
"Zabrakło im bezczelności, by wydać komendę natychmiastowego odejścia na drugi krąg. Powinni byli zrobić to, gdy samolot był na 100 metrach"
- mówił potem jeden z rosyjskich wojskowych. "Widać było, że ludzie się zabiją" - dodał inny. Ale kontrolerzy ze Smoleńska byli w pewien sposób w podobnej sytuacji jak polscy piloci.
Na nich też wywierano presję. Moskwa oczekiwała, że sprowadzą samolot na ziemię, bo obawiano się skandalu dyplomatycznego.
Kilka sekund po 08:41 Tupolew zarył w ziemię. Zginęli wszyscy - 96 osób.
O katastrofie smoleńskiej pisaliśmy m.in. w tekstach:
Trzy sondaże OKO.press z serii "zamach czy wypadek?"
Władza
Jarosław Kaczyński
Antoni Macierewicz
Donald Tusk
katastrofa smoleńska
Michał Lasek
Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych
Założyciel i redaktor naczelny OKO.press (2016-2024), od czerwca 2024 redaktor i prezes zarządu Fundacji Ośrodek Kontroli Obywatelskiej OKO. Redaktor podziemnego „Tygodnika Mazowsze” (1982–1989), przy Okrągłym Stole sekretarz Bronisława Geremka. Współzakładał „Wyborczą”, jej wicenaczelny (1995–2010). Współtworzył akcje: „Rodzić po ludzku”, „Szkoła z klasą”, „Polska biega”. Autor książek "Psychologiczna analiza rewolucji społecznej", "Zakazane miłości. Seksualność i inne tabu" (z Martą Konarzewską); "Pociąg osobowy".
Założyciel i redaktor naczelny OKO.press (2016-2024), od czerwca 2024 redaktor i prezes zarządu Fundacji Ośrodek Kontroli Obywatelskiej OKO. Redaktor podziemnego „Tygodnika Mazowsze” (1982–1989), przy Okrągłym Stole sekretarz Bronisława Geremka. Współzakładał „Wyborczą”, jej wicenaczelny (1995–2010). Współtworzył akcje: „Rodzić po ludzku”, „Szkoła z klasą”, „Polska biega”. Autor książek "Psychologiczna analiza rewolucji społecznej", "Zakazane miłości. Seksualność i inne tabu" (z Martą Konarzewską); "Pociąg osobowy".
Komentarze