0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: A pregnant woman lies on her bed with monitoring devices placed on her belly as she gets ready before delivering her child at the maternity ward of a hospital in Paris on June 29, 2022. (Photo by Christophe ARCHAMBAULT / AFP)A pregnant woman lie...

Letnie, czerwcowe popołudnie. Dzień publikacji mojego reportażu śledczego „Leż, nie ruszaj się, przyj. Jak się rodzi z warszawską »położną gwiazd«”. Dzyń! – telefon informuje o nowym komentarzu. „Napisałaś o jednej położnej, a zmieszałaś z gównem wszystkie inne – w tym mnie – które pacjentkom serce oddają. I teraz taki przekaz poszedł w świat” – pisze Anna, położna pracująca w warszawskim Szpitalu im. Świętej Rodziny.

Kilka godzin później sprawdzam skrzynkę mailową. „Moja oprawczyni dalej widnieje w oficjalnym składzie zespołu. Stosowała wobec mnie przemoc psychiczną przed i podczas porodu. [...] W tym szpitalu działa więcej niż jedna położna, która nie powinna wykonywać tego zawodu”. Upewniam się, że wiadomość nie dotyczy Hanny*, antybohaterki pierwszego reportażu. Mowa o innej położnej. Nazwę ją Klarą*.

Przez kolejne tygodnie spędzam dziesiątki godzin na rozmowach. Słucham historii Natalii, Łucji, Agaty, Kingi*, Izabeli*, Magdy, Eweliny i Patrycji. Ani jedna z nich nie znała wcześniej żadnej z pozostałych. Wszystkie rodziły w ostatnich pięciu latach w warszawskim szpitalu przy Madalińskiego, który zasadniczo cieszy się dobrą opinią. Zgodnie mówią: to, co je spotkało, nie powinno się wydarzyć.

Publikujemy autoryzowane opowieści ośmiu kobiet, które doświadczyły przemocy położniczej ze strony opisanej w czerwcowym reportażu Hanny, a także innej położnej ze Szpitala im. Świętej Rodziny – Klary.

Już jutro ciąg dalszy. Przedstawimy odpowiedzi na zarzuty obu położnych oraz stanowisko kierownictwa szpitala przy Madalińskiego i przychodni Grupy Zdrowie. Wrócimy również do Ewy i Eweliny – bohaterek pierwszego tekstu, od których wszystko się zaczęło.

Przeczytaj także:

Nie udawaj [OPOWIEŚĆ NATALII]

Natalia: „Na Klarę trafiłam z polecenia i zaufałam temu poleceniu na sto procent. Nie wchodziłam do internetu; nie czytałam żadnych opinii na jej temat. Wychodziłam trochę z założenia, że skoro zapłacę za jej opiekę, to po prostu musi się udać, no nie?

Zaczęłam rodzić kilka dni po planowanym terminie. Około 23:00 zorientowałam się, że trochę krwawię, więc zadzwoniłam do położnej i zapytałam, co robić. Odparła, że ma właśnie inny poród i żebym poszła się wykąpać. Ona teraz nie ma czasu. Gdy po dłuższej chwili spędzonej w łazience sytuacja była bez zmian, zadzwoniłam jeszcze raz. Powiedziałam, że nie wiem, co się dzieje i że nie czuję się bezpiecznie. Z wielką łaską odparła, żebym przyjechała.

Jak weszliśmy z mężem do szpitala, przyjęła nas położna, która akurat była na izbie. Podczas badania powiedziała, że wody jeszcze nie odpłynęły, ale gdy wstanę, może się to stać. I rzeczywiście – ledwo wstałam, zaczęło mi ciec po nogach. Kiedy to zobaczyła, stwierdziła, że przeniosą mnie na salę porodową.

Gdy dotarliśmy na miejsce, po chwili przyszła Klara. Spojrzała na mojego męża i odesłała go do domu, rzucając, że nic tu się prędko nie wydarzy i nie ma sensu, żeby czekał. Jak tylko wyszedł, zaczęła mówić, że ja nigdy nie urodzę. Że ona nie ma pojęcia, po co tu przyjeżdżałam, skoro wiedziałam, że ona jest zmęczona. Wściekła się, jak usłyszała, że po badaniu zaczęły odpływać mi wody. Odwróciła się na pięcie, wyszła i trzasnęła drzwiami. Po jakimś czasie wróciła, ale tylko po to, żeby założyć mi wenflon i rzucić, że mam iść spać.

Jakoś nad ranem, około szóstej, przenieśli mnie do kolejnej sali. Niedługo później przyszło parę osób, które zbadały mnie bez słowa i zawyrokowały: oksytocyna. Nikt nie wytłumaczył, dlaczego, po co, ani co właściwie się zaraz wydarzy. Po chwili pojawiła się Klara i podłączyła mi wlew.

Wtedy zaczęła się jazda bez trzymanki. Chyba każda kobieta, która rodziła albo chociaż czytała co nieco o porodach, wie, że skurcze przy syntetycznej oksytocynie są zazwyczaj o wiele bardziej bolesne. Nie minęło wiele czasu, a czułam, że jestem na granicy wytrzymałości. Zawołałam Klarę. Zerknęła na mnie, na zapis KTG i na pompę, po czym rzuciła: »Ciebie coś boli? Nawet nie żartuj. To niemożliwe. Nie udawaj. Zobacz, jak to wolno leci. Ciebie nie ma prawa w tym momencie cokolwiek boleć«”.

Byłam jak zlęknione zwierzę

Natalia: „Jedyna pozytywna rzecz, którą wspominam z porodu, to obecność studentki. Pamiętałam ze szkoły rodzenia, że położne sugerowały skorzystanie z tej możliwości i ja rzeczywiście wyraziłam taką chęć. Ta studentka to była jedyna osoba, która w jakikolwiek sposób przez te wszystkie godziny się mną interesowała. W pewnym momencie poprosiłam ją o piłkę. Miałam nadzieję, że to choć trochę ulży mi w bólu, a tu nic z tego – bolało jeszcze bardziej. Zeszłam z piłki jeszcze szybciej, niż na nią weszłam. Wtedy w sali pojawiła się Klara. Powiedziała, że mam wracać na piłkę, bo inaczej to już na pewno nie urodzę. Zaczęłam błagać o znieczulenie. Ja o nie nie prosiłam. Ja błagałam.

Tak naprawdę wszystko, czego chciałam od tego porodu, to było poczucie bezpieczeństwa i znieczulenie, bo całą resztę mogłam sobie zapewnić sama. W sytuacji, w której musiałam o to bezpieczeństwo i ulgę błagać, czułam się odczłowieczona. Byłam jak zlęknione zwierzę.

W pewnym momencie Klara kazała mi się położyć i stwierdziła, że musi mnie zbadać.

Pochyliła się, spojrzała mi najpierw między nogi, a potem prosto w oczy i wypaliła z obrzydzeniem: »No, widzę, że seksu z mężem to ty chyba w ciąży nie uprawiałaś«, po czym zaczęła badać tak boleśnie, że ja się z tego bólu darłam.

Widząc i słysząc, co się dzieje, położna rzuciła tylko »Już nie przesadzaj, przecież to nie boli«. Zaraz potem wyszła.

Gdy jakiś czas później znów przyszła do mnie studentka, zebrałam się w sobie, żeby sklecić jakieś normalne zdanie i powiedziałam »Błagam, idź po Klarę. Muszę dostać to znieczulenie. Ja sobie tego dłużej nie wyobrażam«.

Chwilę później Klara wparowała do sali, przyszpiliła mnie całą sobą do ściany, zbliżyła swoją twarz do mojej i wycedziła przez zęby »Ty sobie tego nie wyobrażasz? Ty? To ja nie wyobrażam sobie współpracy z tobą«. I znowu zniknęła za drzwiami.

Przez cały ten czas byłam sama. Nie pozwoliła mi zadzwonić po męża. Najpierw powtarzała, że jeszcze za wcześnie, a później już nawet nie byłam w stanie tego zrobić.

Zbawienie nadeszło wraz z popołudniową zmianą. Na sali pojawiła się lekarka. Nagle okazało się, że mogę dostać znieczulenie. Klara kazała mi iść pod prysznic i czekać tam, zanim przyjdzie anestezjolog. Gdy byłam w łazience, weszła na chwilę i zapytała mimochodem, czy ma zadzwonić po mojego męża. Odparłam, że tak, jasne, przecież prosiłam o to od kilku godzin. Mąż później powiedział mi, że podczas tego telefonu kazała mu się nie spieszyć i stwierdziła, że na spokojnie zdąży jeszcze wyprowadzić nasze psy. A jak przyszło co do czego, to się okazało, że zdążył tak naprawdę rzutem na taśmę, bo po znieczuleniu urodziłam w kilka minut”.

Spytała, czy jej wybaczę

Natalia: „Jak już było po wszystkim i razem z dzieckiem i mężem zostaliśmy przeniesieni na oddział położniczy, pojawiła się Klara. Podeszła do mnie i przeprosiła za swoje zachowanie. Spytała, czy jej wybaczę, a ja, głupia, wiesz, co zrobiłam? Ze łzami w oczach zapytałam ją, czy to ona mi wybaczy. Dopiero później połączyłam kropki i zorientowałam się, że jej słowa nie były szczere. Przyszła wtedy po pieniądze [za indywidualną opiekę okołoporodową – przyp. aut.] – to było dla niej motywacją do przeprosin.

Cały czas miałam wrażenie, że to była moja wina. Że może to ja się zachowywałam nie tak, jak trzeba, że to ja powinnam przeprosić. My, skrzywdzone przy porodach, często czujemy się po prostu winne temu wszystkiemu. Wiele osób nie wierzy w nasze historie i macha na nie ręką. Człowiek wtedy zaczyna myśleć, że nie ma sensu składać skarg, działać, protestować. Przecież i tak nikt nam nie da wiary.

Przez kilka tygodni po porodzie miałam ataki paniki. Dopiero gdy spotkałam się z terapeutą i opowiedziałam mu ten poród, usłyszałam »Pani Natalio, przecież pani przeżyła traumę«. On był pierwszą osobą, która uwierzyła w to, co mówię. Jako pierwszy mnie nie wyśmiał; nie powiedział, że najwyraźniej tak musiało być. Pierwszy nie negował tego koszmaru, który mnie spotkał”.

Słoneczko [OPOWIEŚĆ ŁUCJI]

Niedzielnego wieczora dostaję wiadomość: „Cześć, podsyłam kontakt do Łucji. Też chętnie opowie swoją historię”.

Kilka godzin później biorę do ręki telefon. Po chwili słyszę w słuchawce: „Mogę rozmawiać choćby dzisiaj. Opowiem, co tylko trzeba, żeby ta osoba wreszcie przestała krzywdzić kobiety”.

Tego samego dnia umawiamy się na rozmowę.

Łucja: „To był mój drugi poród. Chciałam rodzić gdzieś indziej, ale na izbie przyjęć [innego szpitala – przyp. aut.] okazało się, że nie ma miejsc i musiałam wskazać placówkę, do której mam zostać przekierowana. No i stanęło na Madalińskiego, bo już ten szpital znałam, a tam przecież nikogo nie odsyłają.

Byłam już zmęczona byciem w ciąży. Robiłam, co tylko mogłam, żeby wreszcie urodzić, ale nic nie działało. To, że trafiłam do szpitala, wydawało mi się niemalże zbawieniem. Myślałam, że nie może mnie w tamtym momencie spotkać nic gorszego niż bycie w ciąży choćby dzień dłużej.

Zależało mi na tym, żeby wszystko odbyło się możliwie najbardziej naturalnie – to znaczy na tyle, na ile to możliwe w przypadku porodu w szpitalu; ich procedur i jakichś moich powikłań. Świadomie przygotowywałam się do porodu, dokładnie spisałam w planie, jak go sobie wyobrażam. Uczyłam się pozycji wertykalnych; mąż wiedział, jak mnie masować i tak dalej.

Miałam dobre doświadczenie z pierwszego porodu [na Madalińskiego – przyp. aut.], po którym myślałam, że jestem tak przygotowana, że dam radę urodzić na swoich zasadach niezależnie od tego, na kogo trafię na porodówce.

I wtedy na salę weszła Hanna.

Od samego początku byłam dla niej słoneczkiem, kochaniem czy innym złotkiem. Spojrzeliśmy z mężem po sobie, ale stwierdziliśmy, że może to tylko taki sposób bycia i nie będzie najgorzej. A potem mnie zbadała.

Nie mam pojęcia, jak ona to zrobiła, ale to badanie było bardziej bolesne niż wszystkie skurcze parte razem wzięte. Zrobiła to, nie pytając, czy może; nie ostrzegając choćby słowem.

Zaczęłam się wyrywać. Gdy to zauważyła, rzuciła jedynie »No, słoneczko, nie przesadzaj«. Podczas tego badania bez mojej zgody przebiła worek owodniowy, mówiąc, że przecież tylko odepchnęła dziecko.

Później przez długi czas nie działo się nic. Hanna pojawiła się w sali może ze dwa razy, a właściwie nie tyle w sali, ile w drzwiach”.

Krzyczałam, że się nie zgadzam

Łucja: „Przez cały poród starałam się być aktywna. Wzięłam sobie piłkę, tańczyłam z mężem. Co za tym idzie – chciało mi się pić. Więc piłam sporo wody i w pewnym momencie zaczęłam chodzić do toalety. I, mimo że to jeszcze nie był nie wiadomo jak zaawansowany poród, Hanna za każdym razem wchodziła mi do tej ubikacji bez uprzedzenia, bez pukania czy czegokolwiek. Znam swoje ciało; doskonale wiedziałam, że to jeszcze nie teraz.

W pewnym momencie, gdy zrobiło się już naprawdę intensywnie, poprosiłam o możliwość skorzystania ze znieczulenia albo immersji wodnej. W odpowiedzi Hanna kazała mi się położyć i zbadała mnie jeszcze raz. Znowu koszmarnie boleśnie. Stwierdziła, że mam pełne rozwarcie i muszę rodzić. Nie liczyło się dla niej, że wcale nie czułam jeszcze skurczy partych”.

[Przypis autorki: Pełne rozwarcie szyjki macicy nie zawsze oznacza natychmiastowe przejście do drugiego okresu porodu, czyli fazy parcia. W wielu przypadkach po osiągnięciu pełnego rozwarcia następuje tzw. faza bierna, podczas której skurcze mogą się wyciszyć lub osłabnąć. To naturalny mechanizm organizmu, który pozwala kobiecie zregenerować siły przed intensywnym wysiłkiem związanym z wydaniem dziecka na świat].

Łucja: „Położna zaczęła mi wbijać moją jedną nogę w brzuch, każąc mężowi zrobić to samo po drugiej stronie. Krzyczałam, że się nie zgadzam; że nie chcę.

Gdy mąż to zauważył, odmówił. Ściskałam jego dłoń i powtarzałam, że nie, że jeszcze nie teraz. Widząc to, Hanna warknęła, że ona nie wie, jak urodziłam pierwsze dziecko, skoro nawet przeć nie potrafię.

Nie pozwoliła mi zmienić pozycji. Zakazała się ruszać. Musiałam leżeć na wznak.

Gdy już urodziłam i dostałam syna na klatkę piersiową, liczyło się dla mnie tylko to, żeby się nim nacieszyć; zapamiętać zapach, ciepło.

Ale to nie trwało długo. Po chwili przyszedł lekarz i położna zaczęła krzyczeć, że muszę urodzić łożysko. Nie za chwilę. Teraz. Powiedziałam, że nie chcę się spieszyć; że przecież mam czas. Nie słuchała. Odparła, że ona nie ma czasu i zaczęła ciągnąć za pępowinę.

Podważała zdanie lekarza, który chciał mi podać leki, żeby uniknąć krwotoku. Całe szczęście, że ją zignorował i robił swoje. Później, gdy poszedł po USG, żeby sprawdzić, czy żaden fragment łożyska nie został w środku, Hanna zadawała mi niepotrzebny ból, uciskając brzuch z całej siły mimo mojego sprzeciwu. Nie reagowała na prośby, by przestała i poczekała na lekarza, który wychodząc, zalecił jej czekanie. Gdy nie mogłam wytrzymać z bólu i odepchnęłam ją nogą, kazała mężowi mnie trzymać – czego oczywiście nie zrobił. Na szczęście po chwili przyszedł lekarz.

Łożysko urodziło się niekompletne. Musiałam mieć łyżeczkowanie.

Gdy odzyskałam przytomność i byłam wieziona na salę poporodową, Hanna zauważyła mnie i powiedziała »O, moje słoneczko! Jak tam się czujesz?«. Udałam, że jej nie widzę. Już wtedy byłam przekonana, że to wszystko, co mi zrobiła, było bardzo złe i bardzo, bardzo wbrew mnie. Zabrała mi to, na co czekałam przez dziewięć miesięcy.

Myślę, że ona się nie zmieni. To jej charakter. Taka osoba nie powinna pracować z kobietami. I nie chodzi mi tylko o salę porodową. Ona jest absolutnym zaprzeczeniem tego, co powinna sobą reprezentować położna.

Gdyby to był mój pierwszy poród, to ja bym się po tym wszystkim nie podniosła. Zawsze marzyłam, żeby mieć wiele dzieci, a po tym porodzie moją główną obawą jest to, że zajdę w kolejną ciążę. Nie chcę doświadczać tego wszystkiego jeszcze raz. Nie jestem na to gotowa”.

Łucja początkowo nie złożyła oficjalnej skargi.

Łucja: „Mając w domu malutkiego noworodka i roczniaka, po prostu nie miałam jak tego zrobić. Dowiadywałam się u prawników, jak to powinno wyglądać, ale gdy się zorientowałam, że trzeba przejść całą drogę; najpierw przełożeni, potem dyrektor szpitala, Rzecznik Praw Pacjenta i tak dalej, to zwyczajnie nie miałam takich możliwości. Trudno było mi do tego wszystkiego wracać. To była moja strategia obronna: odcięcie się od tego, co doświadczyłam na sali porodowej. Potem zrozumiałam, że nie byłam jedyna”.

Pierworódki panikują [OPOWIEŚĆ AGATY]

Agata: „Zawsze mówiłam, że ja naturalnie nie urodzę. Bardzo się tego bałam – że tak po prostu fizycznie sobie nie poradzę. Liczyłam na to, że może będę miała cesarkę, jednak nie było ku temu żadnych wskazań, więc byłam bardzo zadowolona, że ciąża przebiega prawidłowo. Gdy do tego nasłuchałam się od lekarki prowadzącej, że jestem tak wysoka i szczupła, że urodzę szybko i bez powikłań, to doszłam do wniosku: »Dobra, spróbujemy, zobaczymy; co ma być, to będzie; dam radę. W końcu tyle kobiet przede mną sobie poradziło«.

Wraz z mężem chodziliśmy do szkoły rodzenia na Madalińskiego. Zajęcia były ciekawe, ja sama poczytałam trochę o tym szpitalu i stwierdziłam, że to właśnie tam urodzę. Jednym z moich największych lęków związanych z porodem było to, że trafię na kogoś, kto nie będzie mnie wspierał. Bałam się krzyku, niezrozumienia – dlatego, gdy okazało się, że Hanna, która prowadziła zajęcia w szkole rodzenia, może przyjąć mój poród, zaufałam jej. Nawet nie pomyślałam o tym, żeby sprawdzić opinie w internecie. Ja – całe życie rozważna – nie wpadłam na ten pomysł, żeby wpisać jej imię i nazwisko w wyszukiwarkę.

Poród zaczął się mniej więcej o 5 rano. Miałam pierwsze skurcze. Nie byłam pewna, czy to »to«, więc zadzwoniłam do położnej, która już na wstępie zapytała,

po co w ogóle do niej dzwonię, skoro miałam dopiero kilka skurczy na krzyż.

Kazała mi siedzieć w domu i czekać. Więc czekałam. O 7 nie mogłam już wytrzymać i zadzwoniłam raz jeszcze. Powiedziała, żebym weszła do wanny i posiedziała w niej godzinę. Później do położnej dzwonił mąż, bo ja już zwyczajnie nie byłam w stanie tego robić. Ta woda nie przynosiła mi żadnej ulgi.

Trzymałam się wylewki od kranu i na każdym skurczu miałam wrażenie, że wyrwę ją zaraz ze ściany.

Kolejny telefon: mam usiąść na piłce. Pod żadnym pozorem nie jechać do szpitala, bo jeszcze na pewno za wcześnie. Lubiła powtarzać, że pierworódki strasznie panikują.

Gdy ból był już nie do wytrzymania, stwierdziliśmy z mężem, że jedziemy. Zadzwonimy do niej z drogi, żeby nie była na nas zła, że wyjechaliśmy za szybko. Na miejscu byliśmy po 10. Papierologia, KTG, badanie. Przewieźli mnie na salę porodową. Już na wejściu zakomunikowałam, że chcę znieczulenie.

Hanna pojawiła się chwilę po 11, wsadziła mi rękę między nogi i bez ostrzeżenia wykonała bolesny masaż szyjki macicy, po czym przebiła pęcherz płodowy. Potem więcej jej nie było niż była – mimo że potrzebowałam jej pomocy. Przyniosła na salę gaz rozweselający i znowu wyszła, nie mówiąc nawet, jak z niego korzystać.

Poród był szybki. Cały czas czekałam na znieczulenie i cały czas słyszałam, że nie ma jeszcze wyników badań krwi. Skończyło się tak, że nie dostałam go wcale, bo zwyczajnie zbyt późno pojawiliśmy się w szpitalu. Krzyczałam, że nie dam rady, błagałam o cesarkę. Hanna spojrzała na mnie i wrzasnęła, że nie mam prawa tak mówić, bo to zniewaga dla jej pracy.

O 12:50 zaczęły się skurcze parte. Położna raz za razem powtarzała, że nie umiem przeć. Mąż trzymał mi nogi w rozkroku, bo sama nie byłam w stanie tego robić. W pewnym momencie on trzymał jedną nogę, ona drugą i w tym samym momencie naciskała mi brzuch od góry, wbijając łokieć pod prawą piersią. Później, gdy to nie działało, zaczęła ciągnąć mnie za ręce. Zapytała, czy może naciąć mi krocze. Powiedziała, że wtedy szybciej urodzę. Zgodziłam się. Hanna później zdejmowała mi szwy z miejsca nacięcia już po wyjściu ze szpitala; w przychodni, w której pracuje, mimo że nie była moją położną środowiskową. Mam nawet SMS-y, z których jasno wynika, że ta wizyta się odbyła – chociaż położna nigdzie tego oficjalnie nie zanotowała”.

[Przypis autorki: Przeglądam screeny wiadomości przysłane przez Agatę. Hanna wysyła pacjentce konkretny adres przychodni Grupy Zdrowie oraz godzinę pokrywającą się z jej godzinami pracy w ramach NFZ].

Agata: „Po porodzie szyła mnie młoda lekarka. Bolało. Cały czas bolało. Pamiętam zegarek, który wisiał na wprost mnie i to, jak pytałam, ile jeszcze muszę wytrzymać. Powtarzałam Hannie, że mnie boli, a ona odparła, że to hemoroidy i że ja nie wiem, co to prawdziwy ból, skoro tak dramatyzuję przy zwykłych hemoroidach”.

Ten krwiak to moja wina

Agata: „Gdy wreszcie było po wszystkim – a przynajmniej tak mi się wydawało – mogłam się położyć. Mąż przystawiał mi dziecko do piersi, a ja odpływałam. Resztką świadomości powiedziałam, że nie mam siły. Hanna dała mi wtedy cukierka do ssania. Nie rozumiałam, dlaczego dalej wszystko mnie tak strasznie boli.

Po jakimś czasie na sali pojawiła się Hanna wraz z gromadką innych osób. Lekarz spojrzał mi między nogi i powiedział tylko dwa słowa: »na blok«. Przełożyli mnie na łóżko transportowe. Myślałam, że będą mnie, nie wiem, zszywać jeszcze raz. Na sali operacyjnej zapytali, co ostatnio jadłam, więc powiedziałam zgodnie z prawdą, że cukierka. Okazało się, że przez tego cholernego cukierka nie dadzą mi narkozy. Byłam załamana. Błagałam; mówiłam, że marzę tylko o tym, żeby nie czuć bólu. Ostatecznie dostałam znieczulenie w kręgosłup i jakiś inny lek, po którym nie byłam świadoma.

Mąż został z dzieckiem na sali poporodowej. Hanna przyszła do nich raz. Około 18 pojawił się jakiś lekarz i powiedział, że ze mną już wszystko w porządku i że operacja się udała. A on nawet nie wiedział, że tam się dzieje coś poważnego. Nikt mu nie powiedział.

Po wszystkim dowiedziałam się, że miałam krwiaka i stąd ten zabieg.

Dlatego mnie tak bolało. Nie przesadzałam. Nie wmawiałam sobie tego.

Przez dwie godziny krwawiłam, a Hanna powtarzała, żebym się nad sobą nie rozczulała. Po operacji przyszła do mnie i powiedziała, że ten krwiak powstał przez to, że jestem bardzo ukrwiona. Że to moja wina i dobrze, że nie miałam cesarki, bo wówczas nie wiadomo, jak by to się skończyło.

Gdy przewieźli mnie na salę pooperacyjną, byłam wykończona. Nie przywozili mi dziecka; zresztą nawet tego nie chciałam. Czułam, że nie dam rady się nim zająć. Po prostu nie miałam sił – ani fizycznych, ani psychicznych.

Następnego dnia po porodzie mąż przyszedł w odwiedziny, usiadł i powiedział: »Agatka, to było straszne«. Chodziło mu o poród.

To było coś kompletnie odzierającego z godności; z kobiecości. A najgorszy jest strach, który zostaje w człowieku na zawsze. Mam dopiero 30 lat, chciałabym mieć jeszcze dzieci, ale po tym doświadczeniu nie mam pojęcia, jak miałabym je urodzić”.

Kukająca ciocia? [OPOWIEŚĆ KINGI]

Mail od Kingi* trafia na skrzynkę późnym wieczorem. Od początku czuję, że skądś kojarzę jej nazwisko. Kilka kliknięć w wyszukiwarce i wszystko staje się jasne – widziałam ją nie raz na szklanym ekranie.

W drugiej wiadomości pisze: „Można powiedzieć, że jestem jedną z »gwiazd«, więc pewnie moja historia byłaby cenna w kontekście bezbronności kobiet w takiej sytuacji”. Kilkanaście dni później słucham jej opowieści.

Kinga: „Gdy poznałam Hannę, na początku nic nie zwiastowało tego, co miało się wydarzyć. Wręcz przeciwnie. Była do rany przyłóż. Delikatna, opiekuńcza; wiecznie zdrabniała imiona. Nawet mój partner zapytał, czy jestem pewna, że chce mieć taką wiszącą nade mną, kukającą ciocię przy porodzie – i miałam wrażenie, że właśnie tak. Że strasznie się wszystkiego, co związane z rodzeniem, boję i

potrzebuję w tej chwili kogoś, kto będzie tak upierdliwie miły i kochany.

Zanim trafiłam do szpitala, spotkałam się z nią, żeby omówić plan porodu. Podczas tej wizyty, a konkretniej podczas badania, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia zrobiła mi masaż szyjki macicy. Po jakimś czasie próbowałam nawet ją z tą sytuacją skonfrontować, ale zwyczajnie bałam się jej reakcji. Miała w sobie coś takiego... Wtedy wydawało mi się, że ona po prostu wzbudza respekt. Że stawia twardo granice i że jeżeli jej zasugeruję, że zrobiła coś nie tak, to może się to obrócić przeciwko mnie. Rzucała zresztą teksty typu

»Jestem skorpionem; wybaczam, ale nie zapominam«

czy »Mnie się zachodzi za skórę tylko raz«. Gdy poruszyłam kwestię tego masażu, wszystkiego się wyparła i stwierdziła »Dziecko, jakbym ci zrobiła masaż szyjki macicy, to ty byś umarła z bólu. To nie było nic takiego. Ja cię tylko badałam«.

Wpadała raz na jakiś czas

Kinga: „Na Szpital im. Świętej Rodziny zdecydowałam się dlatego, że bardzo zależało mi na możliwości wynajęcia pojedynczej sali poporodowej – głównie ze względu na moją pracę. Nie jestem może jakąś super znaną postacią, ale mam takie doświadczenia, że za każdym razem, gdy trafiam do szpitala, to a to pielęgniarki rzucają mi się na szyję, a to musi znaleźć się ktoś, kto koniecznie chce zrobić wspólne zdjęcie. To dla mnie trudne. W takich chwilach nie potrafię wykrzesać z siebie asertywności.

Hanna twierdziła, że jeśli zdecydujemy się na poród z nią, to nie dość, że załatwi nam tę jedynkę, to jeszcze zatroszczy się właśnie o kwestię prywatności. Tyle tylko, że rzeczywistość okazała się zgoła inna i gdy siedziałam naga na piłce w zaawansowanym porodzie, na salę zaczęły wchodzić położne i pielęgniarki z innych oddziałów, żeby się przywitać. »O, pani Kingo, podobno pani rodzi!«. No tak, przecież nie jestem tu bez powodu. »Trzymamy kciuki!«. Dzięki, ale kim pani właściwie jest?

Na polecenie Hanny przyjechałam do szpitala dwa dni wcześniej, po czym wylądowałam na patologii ciąży. Nie spałam w sumie ponad 40 godzin. Akcja porodowa była indukowana, przy czym nikt nie poinformował mnie o ryzykach związanych z indukcją. Nikt nie wspomniał o tym, że może mi pęknąć macica; że dziecko może się urodzić niedotlenione; że w ogóle cokolwiek może się nam stać. Nikt tego ze mną nie przedyskutował. W dokumentacji medycznej jest taka karta, w której pada zdanie, które brzmi mniej więcej »Pacjentka jest świadoma…« – i tutaj wypisane wszystkie możliwe konsekwencje indukcji. Ona nie jest przeze mnie podpisana, bo ja jej ani przed porodem, ani w trakcie nawet na oczy nie widziałam. Podpisał ją jedynie lekarz.

Mój poród był długi. Nawet bardzo. Rodziłam 27 godzin.

Zależało mi na pozycjach wertykalnych i ochronie krocza, a skończyłam na plecach i nacięta.

Hanny, o ironio, na sali nie było prawie wcale. Wpadała raz na jakiś czas.

Nie bardzo uczestniczyła w tym porodzie – mimo że mieliśmy przecież podpisaną umowę o indywidualną opiekę. Umowę, za którą rozliczaliśmy się gotówką i nigdy nie dostaliśmy żadnego potwierdzenia; którą ja podpisałam, ale której nigdy nie otrzymałam podpisanej przez Hannę.

W dokumentacji zresztą nie zgadza się o wiele więcej. Przede wszystkim nie ma w niej ani słowa o tym, przez co od wielu miesięcy muszę się rehabilitować. Nie ma żadnej wzmianki o tym, że Hanna postanowiła opróżnić mi pęcherz i że zamiast użyć cewnika postanowiła zrobić to własnoręcznie; wkładając mi rękę w pochwę. Dwukrotnie".

Moje ciało nie działa

Kinga: "Od porodu minęło wiele miesięcy, a ja nadal chodzę w pieluchomajtkach. Jest to absolutnie upokarzające.

Uniemożliwia mi to pracę. Moje ciało nie działa i nie jestem w stanie zrobić nic, żeby to zmienić; mimo tego, że poświęcam na to masę czasu i masę pieniędzy.

Mój zawód jest nierozłącznie związany z ruchem. W obecnym stanie nie ma nawet mowy o powrocie do zadań wymagających ode mnie kilkugodzinnej gotowości. To też jest trudne, bo, jak spora część osób z artystycznego świata, nie jestem zatrudniona nigdzie na etacie i zwyczajnie nie mogę sobie pozwolić finansowo na siedzenie na macierzyńskim. Byłabym w stanie chyba to przełknąć, gdybym mogła powiedzieć, że to ja nawaliłam; gdybym wiedziała, że po prostu czegoś nie dopilnowałam i teraz ponoszę konsekwencje swoich działań.

Ale jak myślę o tym, że nie miałam na to wpływu i ktoś mi zrobił tę krzywdę, czuję się kompletnie bezbronna.

Poruszałam ten temat z Hanną po porodzie. Miałam okazję, bo była również naszą położną środowiskową. Muszę dodawać, że nie przyjeżdżała na wizyty? To my musieliśmy jeździć do niej, co było niezłym wyzwaniem logistycznym z maleńkim dzieckiem i mną sikającą pod siebie. Taką prawdziwą, domową wizytę patronażową mieliśmy tylko raz. Powiedziałam jej wtedy, że mam bardzo poważny problem, rehabilituję się, konsultowałam się z moim lekarzem…, na co ona stwierdziła, że to nie jest żaden problem; że taki stan rzeczy jest normalny i wszystkie kobiety po porodzie drogami natury tak mają. Że jestem niecierpliwa.

Że potrzebuję jedynie więcej czasu i to się zagoi.

No nie. Nie zagoi się. To nie są poporodowe siniaki na moich nogach po jej uciskach czy blizna po wykonanym – a jakże – bez pytania nacięciu krocza. To coś o wiele bardziej poważnego.

W dokumentach nie ma też słowa o tym, że nie mogłam jeść podczas porodu. Gdy Hanna przyłapała mnie na jedzeniu, złapała się za głowę i zaczęła pytać, co robię; przecież nie można – a ja po prostu byłam już kompletnie wyczerpana; tym bardziej że przez cały poród wymiotowałam".

[Przypis autorki: Pytam Ministerstwo Zdrowia, czy gromadzi dane na temat umożliwiania pacjentkom spożywania posiłków podczas porodu. Precyzuję, że nie chodzi mi o zapis w standardach – ten bowiem bardzo ogólnikowo zakłada taką możliwość w przypadku zgody osoby prowadzącej poród (mimo że międzynarodowe organizacje od lat rekomendują nieograniczanie w tym zakresie pacjentek w trakcie porodów niskiego ryzyka). Jak Ministerstwo sprawdza, czy dana placówka umożliwia jedzenie podczas porodu pacjentkom, u których nie występują ku temu przeciwwskazania, czy może rutynowo zakazuje spożywania pokarmów pacjentkom na bloku porodowym?

Po kilkunastu dniach z ministerialnego Biura Komunikacji przychodzi odpowiedź. Do Ministerstwa nie docierały sygnały, które świadczyłyby o problemie w tym obszarze. Brak zgody na spożywanie posiłków, który wynika ze wskazań medycznych, powinien być jednak odnotowany w dokumentacji].

Nigdy więcej

Kinga: „Hanna cały czas dawała mi do zrozumienia, że przesadzam, bo jestem nadwrażliwa.

Że szycie nie boli, zdejmowanie szwów nie boli. Poród boli? Poród ma boleć. Przecież zawsze powtarza to pacjentkom, »a potem i tak wszystkie się dziwią, że boli«. Ona paradoksalnie w tej swojej stanowczości daje pewne poczucie bezpieczeństwa. Trochę gra autorytetem, doświadczeniem. Wykonuje wszystkie czynności z ogromną pewnością siebie. Bez cienia wahania i bez jakiejkolwiek refleksji.

Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że chyba nie będę miała odwagi, żeby dać sobie szansę na kolejny poród drogami natury. Z jednej strony chciałabym trochę to odczarować i mieć kiedyś więcej dzieci, a z drugiej po tym wszystkim, co przeszłam, jedynym akceptowalnym rozwiązaniem wydaje mi się cesarka – mimo że wiem, że to trudna operacja; o wiele bardziej ryzykowna niż poród naturalny. Na początku ciąży startowałam z podejścia »tylko cesarka«, które stopniowo ewoluowało do »w sumie to chcę się zmierzyć z porodem«. Ale teraz, po tym wszystkim? Nigdy więcej”.

Poród w czasach zarazy [OPOWIEŚĆ IZABELI]

Izabela: „To był listopad 2020 roku. Druga fala pandemii koronawirusa. Chciałam rodzić na Żelaznej, ale nie było wolnych miejsc, więc zostałam przewieziona na Madalińskiego. Na izbie przyjęć standard: badanie ginekologiczne, USG, test na Covid – negatywny. Skurcze co trzy minuty, a tu nagle polecenie, że mam się przebrać. Nie byłam w stanie. Zwyczajnie nie mogłam się zgiąć ze względu na ból. Nikt mi nie pomógł. Zamiast pomocy usłyszałam komentarz, że

skoro byłam w stanie zrobić sobie dziecko, to teraz będę w stanie sama zmienić ubranie.

Zostałam przeniesiona na salę porodową. Pierwsza położna, która się mną opiekowała, była w porządku. Proponowała immersję wodną, gaz rozweselający. W końcu znieczulenie zewnątrzoponowe, na które się zdecydowałam, bo powoli przestawałam sobie radzić z bólem. Skoro znieczulenie, to ciągły zapis KTG. A skoro ciągły zapis KTG, to się okazało, że muszę leżeć. Nie na chwilę, żeby się dobrze pisało. Do końca porodu. Przez pięć godzin nie pozwolono mi się ruszyć – mimo że prosiłam; mówiłam, że jest mi niewygodnie.

Około 16:00 na salę wszedł mój partner. Wcześniej nie mógł tego zrobić, bo przy pandemicznych obostrzeniach osoby towarzyszące były wpuszczane dopiero od konkretnego stopnia zaawansowania porodu. Chwilę po 19:00, po rozpoczęciu nocnej zmiany, na salę weszła natomiast położna Klara.

Już od początku była po prostu niemiła. Gdy partner poprosił ją, żeby do mnie przyszła, miała pretensje, że przecież jeszcze nie rodzę i ona lepiej wie, kiedy ma przyjść. Tymczasem po chwili, gdy mnie zbadała, okazało się, że mam pełne rozwarcie".

Krzyczała, że zaraz uduszę swoje dziecko

Izabela: „Powiedziała, że teraz będziemy przeć i kazała mi założyć maseczkę na twarz. Nieważne, że oficjalne zalecenia w tej kwestii od wielu miesięcy mówiły, że rodzące maseczek zakładać nie muszą. Nie interesowało jej, że nie mogę złapać powietrza. Zaczęła krzyczeć, że jestem niewspółpracująca; że mam natychmiast odwrócić głowę w drugą stronę i nawet na nią nie oddychać.

Dalej leżałam na plecach. Prosiłam, żeby pozwoliła mi zmienić pozycję. Nie zgodziła się. Powtarzała, że to nie ma sensu; że ten poród się nie uda.

Gdy skurcze parte się przedłużały, krzyczała, że zaraz uduszę swoje dziecko. Że je zabiję. Poród zakończył się próżnociągiem. Syn nie oddychał.

Zaraz po wydobyciu rozpoczęła się resuscytacja. Jak go zabrali, to jedyne, co powtarzałam, to »Zabiłam swoje dziecko«.

Nikt mnie nie wyciągnął z tego poczucia winy.

Nikt nie powiedział, że hej, przecież on żyje.

Przez dwie godziny leżałam i mówiłam w amoku, że zabiłam własne dziecko.

Dopiero w 2022 roku, prawie dwa lata po porodzie, gdy doszłam do siebie po psychoterapii i konsultacjach psychiatrycznych, zebrałam się w sobie do zgłoszenia tego, co mi zrobiono. Zadzwoniłam do szpitalnej Pełnomocniczki do spraw Praw Pacjenta i powiedziałam, czego doświadczyłam, ale szpital wszystkiego się wypierał. Usłyszałam, że to było na tyle dawno temu, że oni nie będą dochodzić do tego, czy to się w ogóle wydarzyło, czy nie. Nikt nie zareagował. Nikt nie sprawdził. Nikt nie uwierzył".

Szybko i sprawnie [OPOWIEŚĆ MAGDALENY]

Magdalena: „Zanim zdecydowałam się opowiedzieć o moim porodzie, miałam w sobie obawę, że może ta historia nie jest aż tak wstrząsająca. Że może to za mało. Że przesadzam. To był mój pierwszy poród. Nie miałam porównania. Myślałam, że może tak po prostu musiało być.

Klarę poleciła mi ginekolożka, która prowadziła moją ciążę. Powiedziała, że jeśli chcę urodzić na spokojnie; z muzyką, świeczkami czy aromaterapią, to powinnam zdecydować się na inną położną, ale jeśli zależy mi na tym, żeby było sprawnie, to powinnam wybrać właśnie Klarę. Pomyślałam: »Jeju, no jasne, że chcę sprawnie«. Chyba wiele kobiet wiedząc o tym, jak boli poród, marzy, żeby to wszystko zbyt długo nie trwało.

Rodziłam niedługo po pandemii. Wtedy były zalecenia, żeby kobiety, które przejdą Covid w ciąży, nie rodziły po terminie, a ja akurat w ciąży chorowałam. W związku z tym miałam stawić się do szpitala tydzień przed terminem.

Przyjechałam na KTG. Na spokojnie – bo jeszcze nic się nie działo. Trochę się zdziwiłam, jak do dokumentacji dopisano, że mam 2 centymetry rozwarcia, bo nikt mnie wtedy nie badał, ale stwierdziłam, że może po prostu standardowo wklejają taką formułkę w papiery.

Klara powiedziała wcześniej, że jak już będę na KTG, mam dać jej znać, bo chciałaby mnie zbadać. Jak powiedziała, tak zrobiła. To badanie było niesamowicie bolesne. Nie spodziewałam się tego. A już na pewno nie spodziewałam się, że powie »Magda, tu jest już 5 centymetrów. Zostajesz w szpitalu«. Byłam w szoku. Nic nie wskazywało na to, że zacznę rodzić, a tu nagle po tym bólu przy badaniu zaczęły się skurcze i krwawienie.

Ja nieprzygotowana, partner musi jechać szybko po rzeczy, a w całej Warszawie korki. Tego dnia w Polsce był Joe Biden i dojechanie gdziekolwiek graniczyło z cudem. Byłam trochę zaskoczona, ale i tak po ludzku podekscytowana. Na początku nie było wolnych sal, jednak po kilku godzinach trafiłam na porodówkę. Klara kazała mi usiąść na piłce i czekać na rozwój sytuacji. Sama pojawiała się w sali tylko na czas badań, które bolały tak, że czułam, jakby miała mi coś powykręcać od środka. Nie wspominała przy tym, że cokolwiek przyspiesza, ingeruje. Ot, zwykłe badanie. A że boli? No tak, poród boli”.

Zaznacz, że się zgadzasz

Magdalena: „W pewnym momencie zapytała, czy chcę znieczulenie. Odparłam, że nie, bo się go obawiałam. Bałam się możliwych konsekwencji; skutków ubocznych. Myślałam, że może w takim razie będę miała możliwość wejścia do wanny, ale nawet nie było o tym mowy. Tak samo zresztą, jak o planie porodu. Klara stwierdziła, że żaden plan nie jest potrzebny i żebym jedynie zaznaczyła, że zgadzam się na nacięcie krocza, bo może być taka konieczność”.

[Przypis autorki: Ale czy takie pobieranie zgody na procedurę medyczną na zaś – w sytuacji, w której nie jest ona związana z aktualnym stanem zdrowotnym pacjentki, jest zgodne z prawem?].

Jolanta Budzowska, radca prawny, prawniczka reprezentująca poszkodowanych pacjentów, autorka blogów Błąd przy porodzie oraz Pomyłka lekarza: „Uważam, że jest to dopuszczalne. Jednak w przypadku zmiany okoliczności czy wskazań medycznych pacjentka powinna zostać o tym poinformowana i oczywiście może to mieć wpływ na to, że zaktualizuje swoją decyzję, to znaczy cofnie wydaną wcześniej zgodę lub wyrazi zgodę, nawet jeśli wcześniej była przeciwna danej procedurze.

Pacjentka może także zmienić zdanie niezależnie od informacji otrzymywanych od personelu. Zawsze decyzja pacjentki musi być jasno wyartykułowana, a obowiązkiem personelu jest odnotowanie tego w dokumentacji wraz z dokładną godziną”].

Magdalena: „Przy którymś z kolei badaniu powiedziała, że mam się położyć na łóżku. Kazała mi zarzucić nogi najwyżej, jak mogę za siebie i przeć z całych sił. Już samo przyjęcie tej pozycji było dla mnie ogromnym bólem, a co dopiero parcie w niej.

W pewnym momencie straciłam nieco poczucie czasu. Czułam, że nie mam już sił. Powiedziała, że widać już główkę, ale trzeba podać mi oksytocynę, bo za wolno to idzie. Nie obyło się bez nacięcia i dodatkowego pęknięcia. Usprawiedliwiała to tym, że dziecko rodziło się z ręką przy głowie. Nie zostałam znieczulona do szycia, mimo że lekarz szył mnie bardzo długo. Czułam wyraźnie każde ukłucie igły. Gdy już wyszłam do domu i przychodziła do mnie położna środowiskowa, powiedziała, że widać, że obrażenia były poważne.

Po porodzie nie mogłam tak naprawdę chodzić, siedzieć. Przez miesiąc byłam w ogromnym bólu i strachu, że już nigdy nie poczuję się normalnie.

To przełożyło się na mój niełatwy start w macierzyństwie.

Te pierwsze miesiące były dla mnie bardzo ciężkie psychicznie – bo traumatyczny poród to nie tylko ból fizyczny, ale i ogromne cierpienie psychiczne. Czułam się złą mamą. Trudno mi było nawiązać relację z dzieckiem. Cieszę się, że udało mi się po tym wszystkim karmić piersią i że jakoś to wyszło na prostą”.

Kiedyś to było [OPOWIEŚĆ EWELINY]

Ewelina: „Gdy szukałam miejsca do porodu, moim pierwszym wyborem był inny szpital. Chciałam podpisać umowę z jakąś zaufaną położną, ale co próbowałam się umówić, to się okazywało, że już nie ma wolnych terminów. Na Madalińskiego i, co za tym idzie, na Klarę trafiłam więc w pewnym sensie z przypadku. Trochę może się wstyd przyznać, ale rzeczywiście wpływ na ostateczną decyzję miało to, że ta położna przewijała się w różnych miejscach w internecie; że parę celebrytek poleciło ją na Instagramie. Nawet teściowa mi powiedziała: »Co ci szkodzi zadzwonić, spróbuj«. Więc spróbowałam. Wzięłam telefon, znalazłam numer na stronie i zadzwoniłam.

Na początku wszystko sprawiało bardzo profesjonalne wrażenie. Klara od razu zaproponowała udział w prowadzonej przez nią szkole rodzenia, przekonując, że dzięki temu lepiej się poznamy. Bardzo szybko przysłała też mail z umową, w której widniał zapis, że w razie niemożności przyjazdu Klary do szpitala zastępować ją będą inne położne – między innymi Hanna.

Gdy już dotarliśmy z mężem na tę szkołę rodzenia, okazało się, że Klary nie ma na miejscu. Dowiedzieliśmy się, że pojawi się przy okazji kolejnych spotkań. Pierwsze zajęcia prowadziła Hanna – ta sama, co w podpisanej przeze mnie umowie. W pewnym momencie nawet trochę żałowaliśmy, że to nie z nią podpisaliśmy umowę, bo wydawała się jeszcze bardziej sympatyczna od Klary. Czerwona lampka zaświeciła mi się w głowie, gdy napomknęła, że »kiedyś porody przebiegały lepiej, bo wszystko działało sprawnie, a potem pojawiła się Fundacja Rodzić po Ludzku i wszystko się popsuło«.

W skład całej usługi indywidualnej opieki okołoporodowej wchodziło też ustalanie planu porodu. Tyle tylko, że tak naprawdę nie było to ustalanie, a zaznaczanie tego, czego oczekiwały położne.

To im miało być łatwiej. Tłumaczyły to tym, że muszą mieć wolną rękę w razie nagłych sytuacji.

Pozycje wertykalne? Będą, oczywiście, ale zaznacz »dowolna«. Nacięcie krocza? Zaznacz, że się zgadzasz; to dla dobra dziecka.

Gdybym miała wypełniać ten plan zgodnie z własnymi potrzebami, wyglądałby zupełnie inaczej. Człowiek przygotowuje się do porodu, najstaranniej jak potrafi, ale jeżeli profesjonalistka z góry mówi, że mogą się liczyć sekundy, to jej po prostu ufasz. Przecież chce dla ciebie jak najlepiej, prawda?”.

Krzyczałam. Nie przestawała

Ewelina: „Poród rozpoczął się w nocy. Konkretniej: około północy zaczął odpływać mi płyn owodniowy. Dokładnie tak, jak na filmach. Zadzwoniłam do Klary, żeby dać jej znać, że chyba się zaczyna, ale ona już na starcie stwierdziła, że na pewno to nie jest jeszcze poród, bo to nie jest możliwe. Ona widziała moje badania sprzed tygodnia i nie ma szans, żebym już rodziła. A tak w ogóle, to ona jest po dyżurze i właśnie wraca do domu. Później napisała mi SMS, żebym jednak pojechała do szpitala, a poród pewnie zacznie się rano albo po południu. Dodała też, żebym pamiętała, że jak dojedziemy, to muszę powiedzieć, że rodzę z nią.

Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że KTG rejestruje już skurcze. Położna, która mnie przyjmowała, powiedziała, żebym zadzwoniła po Klarę. Gdy to zrobiłam,

Klara nadal nie chciała uwierzyć, że rodzę.

Przekonała ją dopiero rozmowa z tą położną z izby, która potwierdziła to, co powiedziałam wcześniej sama.

W międzyczasie zostałam zbadana. Położna wykonująca badanie była naprawdę delikatna. To były moje pierwsze skurcze w życiu, więc mnie uprzedzała, żebym jej mówiła, kiedy idzie skurcz, to wtedy przerwie badanie. W pewnym momencie zresztą sama zauważyła i zrobiła przerwę, mówiąc, że badanie podczas skurczu może być bardzo bolesne. To był sam początek. Pierwszy centymetr. Jakiś czas później zostałam zaprowadzona na salę porodową.

Po chwili moim oczom ukazała się Hanna. Gdy na to patrzę z perspektywy czasu, widzę ironię tej sytuacji, ale wtedy szczerze ucieszyłam się na jej widok. Wreszcie jakaś znajoma twarz – bo męża jeszcze nie wpuścili ze względu na szalejącą pandemię. Nie wiedziałam, co prawda, w jakim charakterze pojawiła się na sali; czy zastępuje Klarę, czy może po prostu przyszła mnie odwiedzić, ale najważniejsze było to, że jest obok ktoś, kogo choć trochę znam.

I wtedy przeszła do badania. Wydawało mi się, że wiem, czego się spodziewać – przecież jakieś pół godziny wcześniej miałam wykonywane to samo badanie. Kilka sekund później okazało się jednak, że kompletnie nie spodziewałam się tego, co ma nastąpić. Myślałam, że to zadziała jak na izbie przyjęć; że jak poproszę, żeby przestała, bo mnie boli, to przestanie. Ale ona nie przestawała.

Krzyczałam. Nadal nie przestawała. Uciekałam na łóżku tak, że całość tej sytuacji widziana z boku przypominała pewnie porządną szarpaninę.

Mówiłam stanowcze »nie«, ale ona nie reagowała.

Pamiętam, jak wydawało mi się podczas tego badania, że opuszczam własne ciało. Jestem w szpitalu, mam urodzić dziecko, ale moja głowa jest gdzieś indziej, żeby odciąć się od tego, jak ciało jest popychane, jak jest mu zadawany ból.

Gdy w końcu przestała, dookoła była krew. Bardzo, bardzo dużo krwi. Skomentowała, że ona nie wie, co to będzie później, skoro już teraz tak krzyczę, a przecież poród wcale się jeszcze na dobre nie zaczął, po czym rzuciła mi między nogi zakrwawione rękawiczki i wyszła.

Niewiele później do sali weszła inna kobieta – nie jestem pewna, czy to była położna. Podeszła do mnie i zapytała, co się stało. Powiedziałam ze łzami w oczach, że bardzo mnie bolało. Zaczęłam błagać ją, żeby pomogła mi w sprowadzeniu na miejsce męża.

Byłam przerażona, że nikt nie widzi tego, co się dzieje.

Kiedy się udało i mąż został wpuszczony, powiedziałam mu, że nie chcę, żeby Hanna mnie więcej dotykała.

Później zostałam uwięziona na łóżku. Mówiąc »uwięziona« mam na myśli to, że musiałam leżeć, bo raz za razem dostawałam kroplówki. Rozumiem, że nawodnienie mogło być formą przygotowania przed podaniem znieczulenia, ale czy naprawdę leżenie rodzącej jest do tego niezbędne?

W dokumentacji medycznej jest jakiś wpis z okolic trzeciej w nocy, a w nim zdanie »Pacjentka korzysta z piłki«. Tyle że to nieprawda. Nawet nie wiem, kim jest położna, która to napisała. Nie zaproponowano mi nic. Ani gazu, ani wanny, ani nawet tej nieszczęsnej zmiany pozycji. Miałam leżeć i koniec. A Hanna? Po jej obecności nie ma nawet śladu w papierach”.

[Przypis autorki: Przeglądam dokumentację Eweliny. Nie jest to łatwe zadanie. Wpisy są niechronologiczne; niektóre jakby urwane w połowie. Brakuje podpisów na partogramie czy w planie porodu. Część pieczątek i wpisów jest nieczytelna.

Czytając kilkadziesiąt stron dokumentów, zaczynam zastanawiać się, jak często powinny pojawiać się w nich nowe wpisy z obserwacji. Co właściwie może zrobić pacjentka, która po otrzymaniu dokumentacji lub – po latach – jej kopii orientuje się, że niektóre elementy dokumentów są niekompletne?

Jolanta Budzowska: „Dokumentacja medyczna musi być prowadzona w sposób czytelny. W razie wątpliwości co do faktu, kto dokonywał danego wpisu, albo – co nadal jest stosunkowo częste – problemów z odczytaniem odręcznych adnotacji pielęgniarek, położnych lub lekarzy, pacjenci mogą się zwrócić do podmiotu leczniczego o »uczytelnienie« wpisów, co w praktyce oznacza przepisanie pismem komputerowym. Niestety jednak nie zawsze jest to skuteczna ścieżka, szpitale tłumaczą się np. niemożnością ustalenia, kto dokonywał wpisu czy tym, że odczytanie jest… niemożliwe, nawet przez samego autora. Upływ czasu pogarsza oczywiście szanse na odtworzenie treści czy ustalenia autora wpisu.

Co do odstępów w obserwacjach: podstawowym problemem jest upraszczanie sobie zadania i dokonywanie wpisu przez autora – na przykład położną – jednorazowo, na koniec dyżuru. Jeśli stan pacjentki się zmienia na przestrzeni kilku/kilkunastu godzin, trudno potem prześledzić dynamikę zmian i adekwatność podejmowanych działań w odpowiedzi na przykład na pogarszający się stan pacjentki. W przypadku sporu sądowego fakty są wówczas ustalane w drodze dowodu z zeznań świadków, ale nieprecyzyjne wpisy na ogół działają na niekorzyść personelu.

Jeśli wpisy są dokonywane niechronologicznie i nie znajduje to wytłumaczenia w dozwolonych i odpowiednio opisanych zmianach wprowadzanych w dokumentacji, to oczywiście budzi to podejrzenie uzupełniania dokumentacji w jakimś celu, czyli zwykle w sytuacji, kiedy wystąpiły powikłania i trzeba wykazać, że personel dochował wymaganej staranności w opiece nad pacjentką”].

Ewelina: „O czwartej nad ranem pojawiła się Klara. Zapytała, czy chcę dostać znieczulenie, na co ja, wyczerpana godzinami bólu, odparłam, że tak, jasne, oczywiście.

Anestezjolog, który mi je podawał, był tak naprawdę pierwszą osobą, która w ogóle uwierzyła, że mnie naprawdę boli. Przyszedł, spojrzał na KTG i stwierdził: »O, idzie skurcz. I to jaki potężny!«. Pierwszy raz po tylu godzinach ktoś faktycznie zrozumiał, że nie udaję; że rzeczywiście czuję ból.

Po znieczuleniu straciłam częściowo czucie w nogach. Mówiąc wprost: dosyć mocno mnie odcięło. Na tyle mocno, że jak rozpoczął się drugi okres porodu, miałam problem z odczuwaniem parcia.

Chwilę później działo się bardzo dużo w bardzo krótkim czasie. Dziecku zaczęło spadać tętno. Klara poinformowała mnie, że trzeba będzie użyć próżnociągu. Powiedziała też, że musi mnie naciąć. Córka urodziła się sina. Zupełnie wiotka. Od razu zajął się nią zespół neonatologiczny i po chwili, która dla mnie była jak wieczność, nadeszła ulga. Mała zaczęła płakać.

Po urodzeniu łożyska, szyciu i chwili odpoczynku poszłam pod prysznic. Zrobiło mi się słabo. Gdy Klara to zauważyła, przyniosła mi taboret. Potem się okazało, że to był w sumie niezły luksus, bo gdy już byłam na sali poporodowej, to jedna dziewczyna świeżo po porodzie, która nie zdążyła się wykąpać przed zmianą oddziału, prosiła położne o wsparcie, ale nikt jej nie chciał pomóc”.

Pacjentka płaczliwa, pretensjonalna

Ewelina: „Ze względu na pandemię nie było odwiedzin po porodzie. Urodziłam dziecko z zagrażającej zamartwicy; z bolesną po próżnociągu głową i zostałam przez kilka dni pozostawiona z nim sama. To znaczy oczywiście, byli lekarze; były obchody, ale każdy mówił coś innego; każdy miał inny plan działania. Córce coraz bardziej rosła bilirubina. Co ktoś wchodził na salę, to od razu padało »O Jezu, jaka ona żółta!«. W pewnym momencie zaczęłam domagać się jakieś bardziej stanowczej, spójnej reakcji. Stwierdzili, że wezmą małą na badanie krwi, po czym odwieźli ją bez badania, twierdząc, że nie ma sensu ich robić, bo wyjdą źle. Nie, że niemiarodajnie – po prostu źle. W dokumentacji wpisali: pacjentka płaczliwa, pretensjonalna, niezadowolona.

Powtarzali, że najważniejsze, żeby dziecku po tym próżnociągu nie pojawił się krwiak, bo inaczej będzie problem. No i pojawił się krwiak. Zaczęłam pytać, co dalej; co powinniśmy zrobić, ale znowu nie byłam w stanie uzyskać żadnych konkretnych informacji. Gdy wreszcie udało mi się wywołać jakąkolwiek reakcję, stanęło na tym, że mamy czekać. Czekać w takiej sytuacji? Czekać, gdy dziecko jest w stanie wymagającym monitorowania? Skontaktowaliśmy się z mężem na własną rękę z lekarzem spoza szpitala, żeby dowiedzieć się, jak powinniśmy postąpić i chyba tym zachowaniem nadepnęliśmy komuś z Madalińskiego na odcisk.

Lekarz dyżurna miała przekazać tę informację jakiejś decyzyjnej osobie. Niedługo potem na salę weszła inna lekarka, która powiedziała wprost, że nikt nikogo nie trzyma w szpitalu na siłę i zawsze mogę wypisać się na własne żądanie. Odparłam, że wcale nie chcę się wypisywać – przecież dziecko potrzebowało fototerapii, na którą czekałyśmy. Godzinę później ta sama lekarka przyszła i powiedziała, że jeżeli podtrzymuję stanowisko i chcę się przenieść, to pani ordynator zaprasza na rozmowę.

Po wejściu do gabinetu już na starcie usłyszałam:

»Pani jest chyba głupia, skoro pani tu przyszła«.

Byłam w szoku. Liczyłam, że może ta rozmowa jest po to, żeby ktoś wreszcie wytłumaczył mi, co się dzieje z moim dzieckiem; czego powinnam się spodziewać, na co przygotować. Nie dopuszczała mnie do głosu. Gdy tylko próbowałam coś powiedzieć, uciszała mnie, twierdząc, że teraz ona mówi. Dodała, że rzeczywiście miałam ciężki poród, ale żebym się nie przejmowała tym, że moje ciało nie dało rady; że czegoś mu zabrakło. Na koniec stwierdziła, że jeśli nie podoba mi się opieka, to zawsze mogę się wypisać. Niewiele później w dokumentacji pojawił się kolejny wpis: »Pacjentka zgłosiła chęć wypisania się na własne żądanie«.

Codziennie sygnalizowałam swoje potrzeby i codziennie było to bagatelizowane. W dokumentach wpisywano za to »skarg i dolegliwości nie zgłasza« na zmianę z »samodzielna«. Tyle tylko, że trudno nie być samodzielnym w chwili, w której jest się zdanym samemu na siebie.

Mam tak naprawdę żal do całego systemu.

Do tego, że kobiety czują, że jeśli chcą być godnie potraktowane przy porodzie, to muszą za to dodatkowo zapłacić. I że, nawet jeśli to zrobią, to może okazać się, że rzeczywistość kompletnie odbiega od wyobrażeń. To wydaje mi się po prostu nieetyczne. Rodząc pierwsze dziecko, chciałam zabezpieczyć się na wszystkie możliwe sposoby, a jak przyszło co do czego, to się okazało, że te pieniądze wcale nie rozwiązały problemu”.

[Przypis autorki: Sprawdzam oficjalny cennik usług Szpitala im. Świętej Rodziny. Nie znajduję w nim żadnej pozycji związanej z indywidualną opieką okołoporodową. Pytam władze placówki, na jakich zasadach umożliwiają korzystanie z takiej możliwości i dlaczego nie jest ona ujęta w Cenniku usług udzielanych osobom nieuprawnionym do świadczeń finansowanych ze środków publicznych oraz usług komercyjnych. Czy to znaczy, że podpisując umowę dotyczącą indywidualnej opieki okołoporodowej pacjentki wykupują usługę niewidniejącą w rozliczeniach finansowych Szpitala – choć realizowaną na terenie publicznej placówki leczniczej?

W odpowiedzi na zapytanie Szpital podkreśla, że zapewnia kobietom ciężarnym bezpłatną opiekę okołoporodową, jednak wychodząc naprzeciw oczekiwaniom i prośbom Pacjentek, podobnie jak większość placówek położniczych w Polsce, umożliwia również realizację umów zawieranych przez Pacjentki z wybranymi położnymi w zakresie dodatkowej, ponadstandardowej okołoporodowej opieki pielęgnacyjnej.

Władze placówki dodają, że usługa ta nie figuruje w cenniku Szpitala, ponieważ realizowana jest nie przez nasz podmiot, lecz bezpośrednio przez położną wybraną przez Pacjentkę.

Zastanawiam się, na jakiej zasadzie to działa. Czy argumentacja Szpitala jest słuszna? Czy publiczna placówka może oferować Pacjentkom opcję indywidualnej, dodatkowo płatnej opieki okołoporodowej, nie uwzględniając takiej usługi w oficjalnym cenniku tylko dlatego, że usługa ta świadczona jest bezpośrednio przez położną, z którą przez pacjentkę zostaje podpisana umowa – mimo że sama usługa wykonywana jest na terenie publicznej placówki; a więc z wykorzystaniem – na przykład – jej infrastruktury, a nie w wyznaczonej specjalnie strefie przyjmowania porodów „prywatnych”?

Jolanta Budzowska: „Co do zasady: tak. Podstawę ku temu daje art. 23 ustawy zawodowej, zgodnie z którym pielęgniarki i położne mogą wykonywać dodatkową opiekę pielęgnacyjną na podstawie umowy cywilnoprawnej zawartej z pacjentem lub osobą bliską. Ma to być realizacja prawa pacjenta do dodatkowej opieki pielęgnacyjnej, którą gwarantuje art. 34 ustawy o prawach pacjenta i Rzeczniku Praw Pacjenta.

Wątpliwości budzi jednak zakres tej dodatkowej opieki, ponieważ zgodnie z ostatnią z przywołanych ustaw, nie może ona polegać na udzielaniu świadczeń zdrowotnych – w zamierzeniu przepis ten dotyczy przede wszystkim opieki sprawowanej przez bliskich pacjenta. Wobec tego, zgodnie ze stanowiskiem Ministerstwa Zdrowia z 2009 r. dodatkową opiekę mogą stanowić czynności pielęgnacyjne (niebędące według Ministerstwa świadczeniami zdrowotnymi).

Jednocześnie umowa między pielęgniarką lub położną a pacjentem nie może dotyczyć czynności, które zostały zakontraktowane przez NFZ z danym szpitalem. To stanowisko wewnętrznie sprzeczne, a wątpliwości na tym tle nie zostały rozstrzygnięte. Pielęgniarki i położne mają ustawową podstawę do świadczenia dodatkowej opieki, której zakres nie powinien jednak obejmować świadczeń zdrowotnych ani być sprzeczny z zawartym przez dany szpital kontraktem z NFZ”].

Wizyty domowe [OPOWIEŚĆ PATRYCJI]

Patrycja: „Hanna była moją położną środowiskową. Myślałam, że będzie dla mnie wsparciem w początkach macierzyństwa. Tymczasem, zamiast pomocy albo chociaż nieprzeszkadzania, otrzymałam od niej mieszankę niepewności i strachu.

Jak to przy pierwszym dziecku bywa, mieliśmy z mężem masę wątpliwości; mnóstwo pytań. Szkoła rodzenia szkołą rodzenia, ale gdy po pierwszych dniach w szpitalu wracasz do domu z małym, bezbronnym, kompletnie zależnym od ciebie człowiekiem, trudno się w tym wszystkim odnaleźć i nawet zwykły płacz powoduje na początku sporo stresu.

Hanna nie widziała potrzeby zaopiekowania się tymi niepewnościami. Jej ulubioną odpowiedzią na wszystkie pytania było »Pozwólcie dziecku być człowiekiem«. Tyle tylko, że to zdanie wcale mnie nie uspokajało. Nie rozwiewało moich wątpliwości.

Na pierwszą wizytę patronażową położna przyjechała, zgodnie ze standardami, do nas do domu, chociaż w sumie wizyta to zbyt duże słowo – bo to spotkanie trwało jakieś 10 minut. Pyk, pyk, dziecko zważone, pieczątka w książeczce zdrowia przybita, do następnego razu. A ten następny raz – podobnie zresztą jak trzeci – zgodnie z wymaganiami Hanny, musiał się odbyć w przychodni. Argumentowała to tak, że i tak musimy przecież przyjść z dzieckiem do pediatry, to i ona akurat na nie spojrzy i zrobi wpis w książeczce.

Znowu nie miała czasu.

Gdy zasygnalizowałam jej, że mocno krwawię – mimo że w szpitalu twierdzili, że po cesarskim cięciu tej krwi nie powinno być wiele – powiedziała, że przesadzam i dodała prześmiewczo, że jak jestem niezadowolona, to powinnam złożyć reklamację w szpitalu. Zaraz potem zaczęła nas wypraszać. Bardzo jej się śpieszyło, bo za drzwiami czekała kolejka. Potem się okazało, że umówiła trzy mamy z noworodkami na dokładnie tę samą godzinę.

Gdy powiedziałam jej wprost, że takie rozwiązanie nie jest w porządku i chcę skorzystać z prawidłowych, domowych wizyt, zaczęła twierdzić, że to niemożliwe, bo nie ma w swojej torbie patronażowej równie dobrej wagi, jak ta w gabinecie lekarskim. Nie mogłam tego zrozumieć. Serio? To miał być powód?

Nie dałam za wygraną i poinformowałam Hannę, że mimo wszystko chcę skorzystać z wizyt u mnie w domu. Miałam nadzieję, że choć trochę się nami zaopiekuje; pokaże przyjazną pielęgnację malucha, cokolwiek. Jak ją o to poprosiłam, odparła, że przecież mam intuicję i powinnam się nią kierować – a przecież już od dawna wiadomo, że mityczny instynkt macierzyński wcale nie włącza się w kobiecie automatycznie z chwilą porodu.

Skończyło się na tym, że Hanna dzwoniła z zaskoczenia, że będzie za pięć minut, podczas gdy my byliśmy na przykład z dzieckiem na spacerze. Pędziliśmy na złamanie karku do domu tak naprawdę po to, by znowu się rozczarować i odbębnić kilkuminutową wizytę, podczas której nie padały odpowiedzi na żadne zadawane przez nas pytania. Zdarzało jej się pojawiać w duecie – to znaczy z drugą położną. Wtedy to już nawet nie dotykała dziecka; pisała tylko coś nieczytelnie w papierach i standardowo wychodziła po kilku minutach”.

Patryniu, przecież masz pokarm

Patrycja: „Od początku zależało mi na karmieniu piersią. Prosiłam Hannę o pomoc; chciałam, żeby sprawdziła, czy prawidłowo przystawiam dziecko; czy nie popełniam jakichś błędów. Rzuciła pobieżnie okiem i stwierdziła, że wszystko jest okej – a nie było. Po miesiącu okazało się, że córka przestała przybierać na wadze. Miałam spory kryzys laktacyjny. Potrzebowałam pomocy. Czułam się winna, że nie potrafię wykarmić własnego dziecka, a Hanna stwierdziła tylko: »Patryniu, przecież masz pokarm« i dodała, żebym po każdym karmieniu odciągała mleko i dokarmiała nim dziecko z butelki. Nic więcej – żadnych informacji, jak takie odciąganie ogarnąć, żadnego planu. Dla mnie taki sposób działania był nierealny – wiązałby się z kilkunastoma sesjami z laktatorem każdej doby.

Dopiero gdy umówiłam się prywatnie do innej położnej, która była też doradczynią laktacyjną, udało się zażegnać ten kryzys. To ona zauważyła, że mam poranioną pierś i słusznie stwierdziła, że powinnam ją najpierw wyleczyć, zanim zacznę próbować przystawiać do niej dziecko. Trafnie zasugerowała, żebym na początku odciągała pokarm z chorej piersi z mniejszą częstotliwością. Wreszcie – co bardzo ważne – doradziła, by ograniczyć dokarmianie do jednego razu dziennie, żeby dziecko nie przyzwyczaiło się do butelki. Gdy powiedziałam o tym Hannie, odparła: »Widzisz? Mówiłam ci przecież, że masz pokarm« – tak jakby wszystkie problemy po jej złotej radzie minęły same; bez jakiegokolwiek wysiłku z mojej strony.

Na ostatniej wizycie dała mi do wypełnienia ankietę dotyczącą depresji poporodowej. Nie miałam sił jej robić; powiedziałam, że teraz nie jest najgorzej, ale parę tygodni wcześniej naprawdę potrzebowałam pomocy. Hanna, stojąc w progu pokoju, zbagatelizowała moje słowa i rzuciła, że ona już widzi, że jest wszystko dobrze”.

Przemoc karmi się milczeniem

Rozmawiając ze skrzywdzonymi przez Hannę i Klarę kobietami, nie mogę pozbyć się myśli: te wszystkie historie nigdy by się nie wydarzyły, gdyby system działał prawidłowo. Żadna z nich nie doświadczyłaby takiego traktowania, gdyby nie skrajna do bólu solidarność zawodowa położnych, luki w przepisach czy – wreszcie – nieadekwatne reagowanie na zgłaszane przez pacjentki nieprawidłowości.

Czy jednak same położne, Szpital lub choćby przychodnia zatrudniająca Hannę wyciągnęły z tych wydarzeń jakiekolwiek wnioski? Czy prawdą jest, że Hanny nie można już spotkać na korytarzach Madala? Co z Klarą – czy i ona poniosła konsekwencje swoich działań? O tym już jutro – w kolejnej części cyklu.

Na zdjęciu: kobieta rodząca z podłączonymi pelotami KTG (kardiotokografu) monitorującymi akcję serca płodu i czynność skurczową macicy. Fot. Christope Archambault, AFP

*Imiona części pacjentek oraz położnych zostały zmienione.

Doświadczyłaś przemocy położniczej i chcesz opowiedzieć swoją historię? Jesteś położną i nie godzisz się na to, z czym spotykasz się w pracy? Napisz na [email protected]. Porozmawiajmy.

;
Na zdjęciu Oliwia Gęsiarz
Oliwia Gęsiarz

Absolwentka położnictwa, logopedka, pedagożka. Na co dzień marketing managerka OKO.press. Poza pracą propaguje położnictwo, w którym każda osoba ma prawo zakończyć swoją ciążę wtedy, kiedy chce i tak, jak chce.

Komentarze