Z krwawieniem pojechała na SOR, powiedziała lekarzowi dyżurnemu, że niedawno przerwała ciążę. Usłyszała, że skoro “pojechała do Czech na zabieg, to niech teraz jedzie do Czech z komplikacjami i niech tam ją leczą”. O przemocy położniczej w Polsce piszą działaczki Aborcyjnego Dream Teamu
Pod koniec lat 60. XX wieku w Stanach Zjednoczonych zaczął działać feministyczny ruch na rzecz zdrowia kobiet. Krytyka medycyny stanowiła podłoże ideologiczne tego ruchu, a członkinie mówiły wprost: medycyna jest instytucją patriarchalną, a ginekolodzy (wtedy większość tej specjalizacji kończyli mężczyźni) sprawują kontrolę nad kobiecą rozrodczością. Był to czas grupowego poznawania swoich narządów rozrodczych i nauki samobadania. Działaczki otwierały niezależne poradnie, w których udzielały informacji na temat zdrowia, seksualności, ciąży i macierzyństwa.
Jedną z częstych porad była instrukcja do stworzenia fałszywego krwawienia z dróg rodnych za pomocą kawałków wątróbki zwierzęcej. Kobieta z fałszywym krwawieniem miała szansę na przerwanie ciąży w szpitalu, a aborcja była wtedy nielegalna. Podobne ruchy i poradnie powstały w latach 70. we Francji, Hiszpanii, Włoszech czy RFN.
Ponad pięćdziesiąt lat później w Polsce jesteśmy w przełomowym momencie i obserwujemy początek debaty o roli polskiego środowiska ginekologicznego w dostępie do aborcji.
Gdy Amerykanki, Włoszki, Hiszpanki, Francuzki czy Szwedki w latach 70. ubiegłego wieku organizowały się przeciwko patriarchatowi w medycynie, w Polsce aborcja była legalna. Byłyśmy zatem w zupełnie innej sytuacji. Choć, jak dowodzi Agata Ignaciuk w artykule naukowym „Ten szkodliwy zabieg”, polscy ginekolodzy nigdy z aborcją się nie lubili. Za sprawą ustawy z 1956 roku robili aborcje, ale też straszyli pacjentki mitycznymi konsekwencjami, oceniali czy zadawali niepotrzebne pytania.
Przemoc położnicza jest ściśle powiązana z aborcją, choć w Polsce kojarzy się głównie z porodami i – od niedawna – poronieniami. Stygmatyzacja aborcji i jej prawne zakazanie w 1993 roku sprawiło, że aborcja została poniekąd oddzielona od reszty doświadczeń zdrowia reprodukcyjnego. W latach 90. powstała akcja Rodzić Po Ludzku – pierwsza w Polsce i bardzo ważna kampania nagłaśniająca przemoc położniczą. Była ona skupiona wyłącznie na porodach. Dopiero od niedawna o przemocy położniczej mówimy też w kontekście poronień.
Opracowany przez Joannę Frejus i Kamilę Raczyńską obrazuje skalę przemocy położniczej wobec osób roniących w polskich szpitalach.
Fakt, że aborcja w Polsce jest niemal całkowicie nielegalna, w systemie ochrony zdrowia jest usankcjonowaniem przemocy wobec osób w niechcianej ciąży.
Z perspektywy zdrowia publicznego na ciążę należy patrzeć jak na spectrum.
Restrykcje, zaniedbania, braki w wiedzy w jednym obszarze (np. w aborcji) mają negatywne konsekwencje również w przypadku leczenia poronień, komplikacji okołoporodowych czy patologii ciąży.
Oddzielanie od siebie tych procesów przy diagnozowaniu sytuacji na polskich oddziałach położniczych jest przeciwskuteczne. Jeśli chodzi o aborcję, to przemoc położnicza jest słabo udokumentowanym, ale globalnym zjawiskiem, które z pewnością wydaje się częstsze w krajach z bardziej restrykcyjnymi przepisami aborcyjnymi.
Pięćdziesiąt lat później polskie działaczki pomagające w aborcjach dalej muszą doradzać jak ukryć fakt zażycia tabletek aborcyjnych przed personelem medycznym albo co zrobić, by przyspieszyć poronienie, które lekarze próbują powstrzymać.
W maju 2023 roku, dwa dni po ujawnieniu okoliczności śmierci Doroty z Bochni (zmarła w szpitalu w Nowym Targu), do Aborcji Bez Granic odezwała się Milena w 14. tygodniu ciąży z odpływem wód płodowych. Trafiła do dużego szpitala w Łodzi. Lekarze przepisali antybiotyk, progesteron na podtrzymanie ciąży i przeciwskurczowo no-spę. Zrobili również usg – płód żyje, ale jest bardzo nisko osadzony, naciska na szyjkę. Milena wiedziała, że jest w trakcie poronienia, ale stosowała się do zaleceń lekarzy. Gdy zapytała lekarzy, czy to poronienie i czy da się to jakoś przyspieszyć, usłyszała, że
„w Polsce prawo na to nie pozwala”.
Byłyśmy z Mileną w kontakcie cały czas, pytałyśmy o to, jak się czuje, co się dzieje.
Czy ma badane CRP – miała. [To badanie robi się, żeby sprawdzić, czy w organizmie pojawił się stan zapalny – red.]
Czy miała podawany antybiotyk? Tak.
Czy miała skurcze? Nie.
Nauczone doświadczeniem z kontaktów z pacjentkami polskich szpitali, zapytałyśmy o to, co jej podają lekarze. Słysząc o no-spie i progesteronie powiedziałyśmy jej, że to leki, które opóźniają skurcze i poronienie, choć jest już zapewne w toku, to macica się nie oczyści, jeśli ona będzie dalej brać te leki. Dla nas sprawa była jasna – pacjentka chciała to zakończyć.
Przecież była w szpitalu, w miejscu, gdzie odruchowo większość osób kieruje się, gdy dzieje się coś niepokojącego z naszym zdrowiem.
Czy może miała zaufać aktywistkom, choć nie zna ich, rozmawia z nimi wyłącznie telefonicznie. Aktywistki przecież jej nie widziały jej, nie znały jej sytuacji w całości. Wybrała odstawienie no-spy i progesteronu, ale nie poinformowała o tym lekarzy. Tabletki wyjmowała z ust, gdy pielęgniarki wychodziły z sali.
Pojawiły się delikatne skurcze. Poziom stresu był ciągle bardzo wysoki, ale na szczęście CRP nie rosło i te skurcze były odczuwalne. W piątek wczesnym rankiem – czyli po tygodniu pobytu w szpitalu – lekarz stwierdził zgon płodu i zaaplikował dwie tabletki misoprostolu dopochwowo. Kazał leżeć. Kobieta upewniła się u aktywistek, co robić. Te mówiły: chodzić, ruszać się, wstać, jeśli są siły. To pomoże.
I znowu ta sama sytuacja:
Milena postanawia się ruszać. Po kilku godzinach zgodnie z wytycznymi Światowej Organizacji Zdrowia powinna zostać podana kolejna dawka misoprostolu, ale tak się nie dzieje. Zamiast tego, Milena ma ryzykowne łyżeczkowanie, po którym rośnie CRP. Nikt z personelu nie tłumaczy Milenie, że nie ma się czego obawiać, że wzrost CRP po zabiegu łyżeczkowania jest możliwy, ale chwilowy.
Dlaczego Milena miała łyżeczkowanie zamiast podania kolejnych dawek tabletek powodujących skurcze? Dlaczego misoprostol został podany dopochwowo, skoro według badań organizm najszybciej reaguje na substancje podaną podjęzykowo?
Karaniem charakteryzuje się przemoc położnicza w kontekście aborcji.
Jednak przemoc położnicza w kontekście aborcji obejmuje znacznie więcej: odmowa opieki, niskie standardy opieki, groźby kryminalizacją, gaslighting, ale też przemoc fizyczną i dyskryminację.
U podstaw wszystkich tych przejawów przemocy położniczej leży pogląd, że aborcja to coś złego, dlatego bardzo powinnyśmy być na to wyczulone i nie zgadzać się na stygmatyzację aborcji zwłaszcza wśród personelu medycznego.
Stygmatyzacja aborcji przyczynia się do normalizacji krzywdzących i szkodliwych praktyk, na które narażone są osoby poszukujące aborcji i te w trakcie poronienia, gdyż praktyki te są postrzegane jako dopuszczalne, a nawet uzasadnione.
Okolice Szczecina, Wielkanoc 2023
Do Aborcji Bez Granic odezwała się kobieta, która dwa tygodnie wcześniej zrobiła aborcję w Czechach z powodu wad płodu. Aborcja odbyła się w drugim trymestrze przy pomocy organizacji Ciocia Czesia. W świąteczny weekend kobieta zaczęła ponownie mocno krwawić, zaniepokoiła się. Pojechała na SOR i powiedziała lekarzowi dyżurnemu, że dwa tygodnie wcześniej przerwała ciążę. W odpowiedzi usłyszała, że jak “pojechała sobie do Czech na zabieg, to niech teraz jedzie do Czech z komplikacjami i niech tam ją leczą”.
Uspokajałyśmy kobietę, że nic jej prawnie nie grozi, wspólnie szukałyśmy innego szpitala, do którego może jechać. Kobieta miała spore obawy, poczuła się upokorzona i zaczynała wątpić w sens wizyty, ale jednocześnie martwiła się o swoje zdrowie: krwawienie się zwiększało, czuła dolegliwości bólowe.
Wspólnie znalazłyśmy szpital, do którego zawiózł ją partner. Doradziłyśmy jej również, by tym razem nie mówiła o aborcji. Nie chciałyśmy, żeby znowu spotkała ją symboliczna kara ze strony personelu medycznego i jednocześnie wiedziałyśmy, że informacja o przerwaniu ciąży nie jest niezbędna, by udzielić kobiecie adekwatnej pomocy medycznej.
Piekoszów, maj 2023
Do jednego z kieleckich szpitali zgłosiła się młoda kobieta. W trakcie badania okazało się, że niedawno musiała być w ciąży. Lekarz zawiadomił o całej sprawie policję i prokuraturę.
Policjanci przeszukali miejsce zamieszkania kobiety, gdzie na jednej z posesji znaleźli martwy płód. Miał się on znajdować w toalecie. Postępowanie trwa do dziś, a policja poszukuje osoby, która rzekomo pomogła kobiecie przerwać ciążę. Lekarz nie miał prawnego obowiązku wzywać policji, a za niepowiadomienie organów ścigania personelowi medycznemu nic nie grozi.
Świętokorzyskie Centrum Matki i Dziecka, Kielce, marzec 2021
Kobieta zażyła tabletki aborcyjne i kilka dni po aborcji udała się na konsultację ginekologiczną. W trakcie wizyty kobieta powiedziała szczerze lekarce, że zażyła tabletki. W odpowiedzi usłyszała, że to “sprawa prokuratorska”. Pacjentka nagrała rozmowę z lekarką i ją nam udostępniła, więc mogłyśmy usłyszeć, że lekarka dopytywała, skąd pacjentka miała leki, dlaczego przerwała ciążę, czy ma partnera oraz została wprowadzona w błąd, że fakt zażycia tabletek musi zostać zgłoszony organom ścigania.
Gdy pacjentka próbowała przekonać lekarkę, że za przerwanie własnej ciąży nic nie grozi i skierować rozmowę na temat jej stanu zdrowia, lekarka odpowiedziała, że ją “interesuje prawo”.
Czyli specyficzna forma manipulacji, w której pacjentka jest zmuszana do zwątpienia we własne doświadczenie i interpretację wydarzeń.
Z doświadczeń działaczek Aborcji Bez Granic, gaslighting jest najpowszechniejszą formą przemocy położniczej w kontekście aborcji. Objawia się bagatelizowaniem odczuć, objawów, decyzji pacjentki. Ryzyko bycia potraktowaną w ten sposób rośnie, gdy pacjentka informuje lekarza o zażyciu tabletek aborcyjnych.
Nie dziwi nas to, tabletki aborcyjne niwelują zależność pomiędzy lekarzami a pacjentkami, więc symboliczna kara musi się pojawić. Za sprawą tabletek aborcyjnych, bardzo prostej metody, dostęp do bezpiecznej aborcji się demokratyzował, uniezależnił od personelu medycznego i od oficjalnego systemu ochrony.
Bezpieczna aborcja wyszła ze szpitali i przeniosła się również do domów, niezależnie od funkcjonującego prawa.
Kara za to uniezależnienie się od ginekologów spotyka nas wtedy, gdy o tym mówimy. To właśnie przez gaslighting pacjentki ukrywają przed ginekologami fakt zażycia tabletek aborcyjnych albo poszukują nowego lekarza, do którego mogą iść i udawać, że nic nie wiedziały o ciąży i nagle zaskoczyło je krwawienie.
Czyli nierówne traktowanie ze względu na status społeczno-ekonomiczny, rasę, pochodzenie etniczne, płeć, orientację seksualną, wygląd, wiek, religię, (nie)pełnosprawność, obywatelstwo.
Im trudniejsza jest nasza sytuacja społeczna, tym większe ryzyko dyskryminacji, a nawet kryminalizacji. Pomagając w aborcjach w Aborcji Bez Granic, każdego dnia słyszymy o dyskryminujących praktykach w polskich gabinetach ginekologicznych.
Ginekologia jest jedną z najbardziej sprywatyzowanych dziedzin medycyny, a to odbija się na dostępie do usług. Polskie prawo antyaborcyjne całkowicie sprywatyzowało dostęp do aborcji. Od wielu lat organizacje feministyczne i różne grupy nieformalne starają się go skolektywizować, tak by osoba w niechcianej ciąży nie była zdana tylko na siebie i miała szansę na bezpieczne przerwanie ciąży, czyli również wolne od dyskryminacji. To standardy oddolnych grup aborcyjnych, a nie szpitalne, są “user friendly” oraz pozwalają kobietom w ciąży zachować godność.
Przemoc położnicza jest zakorzeniona w nierównej dynamice władzy między pacjentkami a personelem medycznym i zdecydowanie częściej występuje w kontekście formalnych systemów opieki zdrowotnej. Tam, gdzie powinnyśmy się czuć bezpieczne i ufne, również dlatego, że jesteśmy całe odsłonięte (symbolicznie i dosłownie), a nasza pozycja negocjacyjna jest żadna, jesteśmy bardzo często gnębione. Ciało może jest i nasze, ale to nie my mamy dyplom medyczny, licencje, żeby nim zarządzać.
Jesteśmy w trakcie kampanii wyborczej i zapewne wiele razy usłyszymy, że aborcja to sprawa pomiędzy pacjentką a jej lekarzem. Czas pożegnać się z tym szkodliwym stwierdzeniem.
Wybaczenie i powierzenie naszej przyszłości i losu w ręce tych wszystkich lekarzy, którzy nas oszukiwali, zwodzili za nos, zatajali przed nami wady płodu, zarabiali na nas w prywatnych gabinetach, a w publicznych szpitalach zasłaniali się klauzulą sumienia, to ryzykowanie naszym bezpieczeństwem i utrzymywanie tej nierównej dynami władzy. Wiemy, że są ginekolodzy i ginekolożki, którzy chcą zmienić ten system i na szczęście jest ich coraz więcej, ale nie możemy zapominać, że wielu lekarzom zakaz aborcji zwyczajnie się opłacał.
Pewien polski lekarz pracujący po niemieckiej stronie na czas pandemii podniósł koszt zabiegu najpierw o 100 proc. a potem o 150 proc. Media lubią nazywać go ratownikiem polskich kobiet i bohaterem.
Ginekolodzy muszą w końcu rozpoznać, jaką rolę odgrywają w kontekście aborcji. Zadać sobie pytanie: jestem jej dostarczycielem czy przeszkodą w swobodnym do niej dostępie?
Kiedy domagamy się kontroli nad swoimi ciałami i krzyczymy „moje ciało, moja sprawa”, to powinnyśmy domagać się odzyskania tej kontroli również od systemu medycznego. Chcemy mieć pełen dostęp do informacji, pewność, że nie jesteśmy wprowadzane w błąd, że nic nie jest przed nami zatajane, że jesteśmy pod dobrą opieką, a nie pod kontrolą.
Że nasze ciało, waga, wygląd czy zachowania seksualne nie będą komentowane, oceniane, że nie usłyszymy od lekarza, „że ma boleć”, bo „taka moja uroda”.
Tymczasem polskie środowisko ginekologiczne, a w zasadzie jego góra, ma nam do zaoferowania chwytliwe tytuły opracowanych przez siebie dokumentów. Zaraz po śmierci Izy z Pszczyny Ministerstwo Zdrowia opracowało dokument pod tytułem “Życie matki jest najważniejsze”. Po śmierci Doroty z Bochni Polskie Towarzystwo Ginekologów i Położników zaprezentowało wytyczne zatytułowane “Dla dobra naszych pacjentek”. W trakcie konferencji prasowej ogłaszającej wytyczne padło zdanie, które nas oburzyło:
ginekolodzy to jedyni lekarze, którzy mają dwoje pacjentów i muszą dbać o ich życie i zdrowie jednakowo.
Nie. Lekarze mają jedną pacjentkę z płodem w brzuchu. I to wobec tej pacjentki lekarze mają prawny obowiązek: opieki, terapii, udzielenia informacji. Ta pacjentka ma prawo wymagać i oczekiwać, że płód będzie otoczony opieką, ale może też wymagać i oczekiwać, że jej zdrowie i jej życie będzie zawsze traktowane priorytetowo, bez względu na płód.
Jesteśmy w przełomowym momencie i mamy na to liczne dowody. OKO.press i radio TOK.FM w ciągu ostatnich dwóch tygodni opublikowały dwa bardzo ważne sondaże. Pierwszy z nich mówi, że 76 proc. społeczeństwa uważa, że to lekarze ponoszą odpowiedzialność za śmierć pacjentki w sytuacji, gdy nie wykonano legalnego zabiegu aborcji, który mógłby uratować życie. Drugi sondaż pokazuje, że mamy dosyć klauzuli sumienia – aż 71 proc. kobiet wyrzuciłoby ją do kosza.
Kilka tygodni temu dr Michalina Drezja, polska ginekolożka pracująca w Wielkiej Brytanii ogłosiła powstanie Polskiego Towarzystwa Zdrowia Reprodukcyjnego i Seksualnego. Towarzystwo chce opracować wytyczne dotyczące aborcji, by w końcu polski personel medyczny miał alternatywę dla bardzo konserwatywnych i będących w tyle za medycyną opartą na faktach naukowych dokumentów PTGiP.
Nad wytycznymi będą pracować lekarki pracujące w szpitalach w Polsce i za granicą np. Lekarki Pro Abo, działaczki organizacji pozarządowych jak FEDERA, ale też praktyczki aborcjonistki, które od wielu lat robią aborcje. Zapraszanie praktyczek do tworzenia wytycznych to standard przy tworzeniu tego typu dokumentów w Światowej Organizacji Zdrowia, ale polski minister zdrowia Adam Niedzielski tego typu praktyki nazywa happeningiem. To przełomowy moment i szansa na stworzenie odrobinę przyjaźniejszego systemu ochrony zdrowia.
Działaczka inicjatywy Aborcja Bez Granic i Aborcyjnego Dream Teamu
Działaczka inicjatywy Aborcja Bez Granic i Aborcyjnego Dream Teamu
Działaczka inicjatywy Aborcja Bez Granic i Aborcyjnego Dream Teamu
Działaczka inicjatywy Aborcja Bez Granic i Aborcyjnego Dream Teamu
Komentarze