Epidemia to papierek lakmusowy stanu państwa - radzą sobie z nią te kraje, w których dzieje się dobrze, ochrona zdrowia jest dofinansowana, procedury kryzysowe działają, ludzie mają zaufanie do władz, a władze do ludzi. Sprawdziliśmy, co w polskiej odpowiedzi na koronawirusa zadziałało, a co nie
„Jesteśmy przygotowani na koronawirusa niezależnie od skali zachorowań" – mówił 25 lutego 2020 szef Kancelarii Premiera Michał Dworczyk. Powtórzył to 3 marca premier Mateusz Morawiecki, dodając: „Na tym etapie choroby Polska stosuje najlepsze praktyki". Było to dzień przed wykryciem pierwszego przypadku SARS-CoV-2 w Polsce u mieszkańca województwa lubuskiego, który wrócił zakażony z Niemiec.
Sprawdźmy więc, jak było z tym przygotowaniem. Błądzimy tu trochę we mgle, bo ministerstwo zdrowia nie ujawnia, jakimi przesłankami się kieruje w kolejnych etapach walki z koronawirusem. Pracujący dla rządu eksperci są proszeni o podpisanie klauzuli poufności, żeby broń Boże matematyczny model przebiegu epidemii i inne analizy „nie wyciekły do internetu”. Inaczej jest np. w Niemczech, Holandii czy Czechach – tam wszystkie dane i modele są jawne i transparentne. W Polsce trzeba wiele dni czekać na odpowiedzi z biur prasowych, żeby wyszarpać jakieś podstawowe informacje, często sprzeczne ze sobą.
Bazując na doświadczeniach innych krajów można jednak spróbować odpowiedzieć na pytanie, co polskiemu rządowi się do tej pory udało, a co nie w walce z epidemią.
1. Szybki lockdown
W Polsce pierwszy przypadek koronawirusa został zidentyfikowany 4 marca;
Jak to wyglądało w krajach, które przyjęły na siebie pierwszą falę koronawirusa?
Włochy – pierwsze przypadki ujawniono 21 lutego (w styczniu odizolowany przypadek turystów z Wuhanu)
Hiszpania – pierwszy przypadek 26 lutego (wcześniej na wyspach)
A jak to wyglądało w Wielkiej Brytanii, która się nie śpieszyła z lockdownem?
Pierwsze przypadki stwierdzono 28 lutego
Włochy, Hiszpania i Wielka Brytania są wśród najbardziej doświadczonych wirusem krajów w Europie. Kiedy premier Morawiecki mówi, że nie powtórzyliśmy ich błędów, w tym punkcie można im przyznać rację. Każdy model matematyczny pokazuje, że wprowadzenie lockdownu obniża bazowy współczynnik reprodukcji, czyli średnią liczbę osób, które zaraża nosiciel wirusa.
Według informacji tygodnika „Polityka” rządowi analitycy wyliczyli, że zmniejszyliśmy dzięki temu liczbę infekcji nawet 10-krotnie. Mamy w całym kraju 10 tys. łóżek respiratorowych, z czego w szpitalach zakaźnych 1,4 tys. Wciąż czekają na pacjentów i oby się nie doczekały – według wypowiedzi ministra Szumowskiego z 23 kwietnia, pod respiratorami z powodu COVID-19 jest w Polsce ok 140 osób i to zaledwie jedna dziesiąta możliwości.
Jeśli jednak spojrzy się na Czechy (które zamknęły granicę dzień przed Polską), to okazuje się, że tam mają już szczyt epidemii za sobą – według tamtejszych władz bazowy współczynnik reprodukcji wirusa R spadł poniżej 1, mimo że w marcu nowe przypadki przyrastały tam szybciej niż u nas.
Tymczasem w Polsce analitycy wyliczają go na 1,2, co oznacza, że ciągle się zarażamy w sposób nie do końca kontrolowany. Wciąż nie spada liczba nowych przypadków ani aktywnych przypadków. Teraz minister Szumowski mówi, że szczyt epidemii może przypaść nawet na jesień – ale to by oznaczało, że obecne działania władz są niewystarczające, żeby szybciej zdławić zagrożenie. Po szczycie epidemii są już np. Niemcy i Korea Południowa – kraje większe od Polski.
Zobaczmy więc, co w Polsce można było zrobić lepiej i co zrobiono źle.
1. Szpitale jednoimiennne
Jedną z pierwszych decyzji władz było stworzenie sieci szpitali jednoimiennych – przeznaczonych tylko do leczenia pacjentów z COVID-19. W pierwszym rzucie powstało ich 19, ale 4 kwietnia wiceminister zdrowia Waldemar Kraska zapowiedział, że powstaną kolejne, może drugie tyle, bo te, które są, już się wypełniają. Ale według stanu na 25 kwietnia hospitalizowanych jest (także na oddziałach zakaźnych innych szpitali) 2821 osób. A łóżek w szpitalach zakaźnych jest 10,5 tys. To oznacza, że ciągle mamy miejsce i po prawie dwóch miesiącach kryzysowej sytuacji jest możliwość przyjęcia dużej liczby chorych.
Szpitale jednoimienne to najprostszy sposób odizolowania chorych z koronawirusem od pacjentów niezakażonych. Diabeł jednak tkwi w szczegółach, czyli jak zwykle w Polsce w procedurach, a raczej ich braku.
„Gazeta Wyborcza” opisała, jak szpital MSWiA w Warszawie nie przyjmuje pacjentów z podejrzeniem COVID, zasłaniając się wewnętrzną regulacją, że nie mają oni pozytywnego wyniku testu. W ten sposób pacjenci z symptomami trafiają najpierw do normalnego szpitala, w którym mogą zarazić innych.
A co najważniejsze, kiedy cała para poszła w przygotowywanie szpitali jednoimiennych, zapomniano o reszcie szpitali, gdzie w sposób niekontrolowany zaczęły się rozwijać zakażenia.
1. Wciąż za mało testujemy
Wśród ekspertów panuje konsensus, że konieczne jest jak najszersze testowanie populacji, żeby wykryć i odizolować nosicieli wirusa. Tymczasem Polska wciąż jest w ogonie Unii Europejskiej, jeśli chodzi o testy – zajmujemy piąte miejsce od końca, z wynikiem 7,6 tys. testów na milion mieszkańców. Za nami są tylko Bułgaria, Grecja, Węgry, Rumunia i – od niedawna – Francja. Sytuacja się polepsza, w ubiegły piątek zrobiliśmy już 14 tys. testów w ciągu doby, w niedzielę 11,6, ale rekordziści wśród większych krajów – Litwa, Estonia czy Portugalia robią ich ponad 30 tys. na milion.
Według najnowszych informacji z ministerstwa zdrowia w ciągu ostatniej doby (26/27 kwietnia) zrobiliśmy znowu tylko 7,2 tys. testów.
Ministerstwo twierdzi, że jesteśmy w stanie przeprowadzać 25 tys. testów dziennie, co z tego, skoro laboratoria wciąż nie wykorzystują w pełni mocy przerobowych. Winny jest temu m.in. chaos w systemie testowania i duże opóźnienia w przypadku zlecania testów przez przeciążony sanepid. Osoby na kwarantannie wciąż muszą czekać nawet tydzień na jego przeprowadzenie.
Eksperci bili na alarm, ale Polska weszła w epidemię z dwoma tylko atestowanymi laboratoriami – w warszawskim Państwowym Zakładzie Higieny i w szpitalu MSWiA. OKO.press zwracało uwagę na nieprzygotowanie laboratoriów już przy pierwszym przypadku zakażenia 4 marca 2020, kiedy wymazy musiały odbywać długą drogę do Warszawy.
Mimo że obecnie w Polsce jest już 86 laboratoriów, które mają zgodę ministerstwa zdrowia na wykonywanie jedynych miarodajnych testów RT-PCR, w niektórych województwach wciąż jest ich mało – w podkarpackim czy podlaskim są dwa i na wyniki trzeba czekać nawet tydzień. Ministerstwo dopiero teraz, sześć tygodni po pierwszym przypadku, wprowadza koordynację pomiędzy województwami i rozważa przesyłanie kurierem próbek tam, gdzie są wolne miejsca w aparatach testujących.
Problemem jest też brak jednolitych standardów testowania, które dopiero powstają. W dodatku ostatnio NFZ obniżył refundację testu na koronawirusa – najpierw było to 450 zł, potem 400, teraz 280. Diagności protestują, że wykonywanie testów przestaje być opłacalne. Prezes NFZ Adam Niedzielski broni się, że to „urealnienie ceny".
2. Powstrzymanie zakażeń szpitalnych
Od połowy marca prawie każdy dzień przynosił informację o nowych szpitalach – powiatowych, wojewódzkich, specjalistycznych, w których lekarze i pielęgniarki zakażali się od pacjentów, a potem przenosili wirusa dalej, bo pracowali w kilku miejscach na raz.
Najpierw padł mały powiatowy szpital w Nowym Mieście nad Pilicą – pracująca tam pielęgniarka zaraziła się od kierowcy PKS. Potem zaczęło się „epidemiczne domino”, jak nazwał to dziennik „Polska”. Gdy na oddziale wykrywa się zakażenie, trzeba wysłać na kwarantannę kilkadziesiąt, kilkaset osób, zamknąć cały oddział albo kilka oddziałów. W najbardziej drastycznych przypadkach ewakuowane są całe placówki, jak wspomniany szpital w Nowym Mieście czy Powiatowe Centrum Medyczne w Grójcu, gdzie również pracowała zakażona pielęgniarka.
Czy można było to przewidzieć? Absolutnie tak. Kiedy we Włoszech pod koniec lutego wysypały się zakażenia, zarażały się kolejne szpitale, bo nie przestrzegano tam rygorystycznych norm sanitarnych. Można było wyciągnąć wnioski z włoskiej lekcji.
Co zrobiono nie tak:
Na początku epidemii test przysługiwał osobie, która a) miała symptomy COVID-19, czyli przede wszystkim trudności z oddychaniem, wysoką gorączkę i kaszel i b) powróciła z zagranicy albo miała kontakt z kimś zakażonym. Dopiero 23 marca Główny Inspektor Sanitarny rozszerzył te kryteria o ostrą niewydolność oddechową i o sam wymóg kontaktu z zakażonym dla personelu medycznego, a 4 kwietnia szef NFZ podpisał zarządzenie, że zapłaci za test na koronawirusa zlecony przez każdy szpital, nie tylko zakaźny albo sanepid.
Wcześniejszy brak takich zarządzeń powodował, że od drzwi szpitali jednoimiennych odbijali się pacjenci, którzy nie mieli wyraźnych symptomów, a jednocześnie do szpitali niezakaźnych trafiali pacjenci, których trudno było zdiagnozować – i zarażali całe oddziały.
Dopiero od kwietnia większą ochronę ma również personel medyczny – w jego przypadku obowiązuje szybka ścieżka, czyli pierwszeństwo w oczekiwaniu na test i jego wynik, a także szybsze zwolnienie z kwarantanny (po tygodniu) w przypadku negatywnego testu (to ostatnie to nie tylko wyraz troski o lekarzy, ale także konieczność z powodu braków personelu).
OKO.press wielokrotnie postulowało, by personel medyczny poddawać jak najszerszemu i regularnemu testowaniu.
Tego akurat brakowało prawie wszędzie – głównym producentem PPE są Chiny, które w lutym i na początku marca zamroziły gospodarkę z powodu koronawirusa. Chyba tylko Finlandia, przyzwyczajona do tego, że ma za miedzą groźnego sąsiada – Rosję, zgromadziła wielkie zapasy. Ale Polska też ma tego sąsiada.
Tymczasem Agencja Rezerw Materiałowych zamiast kupować maseczki, pozbywała się ich, za to kupowała setki tysięcy ton węgla.
Wytyczne Europejskiego Centrum Kontroli i Prewencji Chorób (ECDC) mówią, że przy bezpośrednim kontakcie z nosicielem wirusa powinno się wykorzystywać poziom drugi zabezpieczenia indywidualnego: nieprzemakalny fartuch, półmaska z filtrem poziomu P2 lub wyższym, gogle i rękawice.
W marcu z zakażających się masowo szpitali niosły się apele przerażonych lekarzy i pielęgniarek, szybko uciszane przez kierownictwa niektórych placówek. W Nowym Targu zwolniona z pracy została położna, która na Facebooku ujawniła, że w jej szpitalu brakuje podstawowej ochrony przed wirusem.
Środki ochrony indywidualnej to nie wszystko – kiedy pacjent jeszcze bez objawów albo z nietypowymi objawami trafiał do zwykłego szpitala, zarażał także innych pacjentów. Czy temu też można było zapobiec – tak, jeśli od początku pomyślano by o zabezpieczeniu szpitali niezakaźnych.
To wszystko szpitale już teraz robią, ale za późno i ucząc się na własnych błędach. Tu wina leży po wielu stronach – rządu, że nie przewidział tego zagrożenia i nie opracował na czas procedur dla szpitali; samorządów, z których niektóre również były bierne i samych dyrektorów szpitali, którzy nie musieli czekać na wskazówki z samej góry oraz personelu, któremu zdarza się lekceważyć procedury ochronne.
Wskazówki „z samej góry" pojawiły się bowiem dopiero 9 kwietnia – ministerstwo zdrowia zaleciło podział szpitali na trzy strefy – czerwoną, gdzie trafią pacjenci z wirusem lub z jego podejrzeniem, pomarańczową, czyli śluzę do wkładania i zdejmowania odzieży ochronnej i zieloną, bezpieczną. Triaż pacjentów ma się odbywać w namiotach przed szpitalem. Dla porównania w Seattle w największej tamtejszej sieci szpitali należących do Washington University do takich działań przystąpiono już na początku marca, kiedy trafił tam pierwszy zakażony pacjent. I dziś Seattle i cały stan Waszyngton jest chwalony jako ten, który na tle innych stanów bardzo dobrze radzi sobie z epidemią.
W OKO.press w rozmowie z Piotrem Pacewiczem lekarze ze szpitala w Radomiu, którzy już wypraktykowali rozwiązania ograniczające rozprzestrzenianie się wirusa, opowiadają, jak szpitale mogą radzić sobie z zakażeniami:
Ministerstwo zdrowia próbuje też poradzić sobie z problemem pracy lekarzy i pielęgniarek w kilku placówkach – najpierw poprzez prośby i zalecenia, od ponad tygodnia zapowiada rozporządzenie, które zakazuje przedstawicielom zawodów medycznych mających kontakt z zakażonymi SARS-CoV-2 pracy w kilku miejscach, obiecując rekompensatę do 10 tys. zł za utracone zarobki. Niestety, w Polsce brakuje lekarzy i pielęgniarek, jest zatem obawa, że spowoduje to jeszcze większe braki w i tak zdziesiątkowanym kwarantannami systemie.
To zresztą przede wszystkim jest problem systemowy – bo zamiast stabilnego zatrudnienia na etat większość personelu medycznego pracuje na kontraktach i samozatrudnieniu, które nie gwarantują socjalnego bezpieczeństwa w momencie zagrożenia epidemią. O salowych nie wspominając.
3. Powstrzymanie zakażeń w Domach Pomocy Społecznej
Tu sytuacja jest podobna jak w szpitalach – brak wytycznych ze strony ministerstwa, indolencja samorządowców, lekceważenie zagrożenia przez kierownictwa placówek. Cały dramatyzm sytuacji widać na przykładzie DPS-u w Kaliszu, gdzie dyrektorka początkowo bagatelizowała problem i wchodziła bez zabezpieczeń do pokojów pensjonariuszy – po czym sama się zaraziła – a prezydent miasta i ministerstwo zwlekały z udzieleniem pomocy. Zmarło tam już co najmniej 11 pensjonariuszy.
W dodatku DPS-y cały czas były drugie w kolejce po szpitalach, jeśli chodzi o uwagę rządzących na każdym szczeblu, czy chodziło o środki ochrony indywidualnej, zabezpieczenia i procedury.
Z najbardziej zakażonych DPS-ów pacjentów ewakuuje się do szpitali – tych z Kalisza przewieziono do Poznania i do Wolicy, a tam pojawia się inny problem: personel szpitalny nie daje sobie rady z tak dużą liczbą osób w bardzo złej kondycji jeszcze przed zakażeniem, którymi codziennie trzeba opiekować się jak chorymi w ciężkim stanie.
Na razie sytuacja nie jest jeszcze tragiczna – jak twierdzi rząd, na 830 DPS-ów w ponad 20 jest problem z zakażeniami koronawirusem. Ale przykład innych krajów pokazuje, że – również ze względu na dużą liczbę zakażeń bezobjawowych i tego, że zakaża się już przed pojawieniem się symptomów – wirus z wielką łatwością trafia do Domów Opieki Społecznej i sieje tam spustoszenie, jak w każdym zamkniętym miejscu, gdzie przebywa dużo ludzi.
„Zbudowaliśmy twierdzę" - mówił „Gazecie Wyborczej" Tomasz Jędrusik, właściciel domu seniora „Bryza”, gdzie również pojawił się koronawirus –
„Zabezpieczyliśmy się na różne sposoby, nawet inspektorzy stacji sanitarnej przyznawali, że jesteśmy jedną z niewielu placówek z takimi procedurami bezpieczeństwa. Mimo to wirus jednak się do nas przedarł. Nie mamy pojęcia, w jaki sposób".
Minister Szumowski zapowiedział w niedzielę, że „będzie rekomendował zmianowy tryb pracy tych placówek w zamian za gratyfikację finansową". Polegałoby to na tym, że personel zamyka się w DPS-ie z podopiecznymi na tydzień, a potem ma tydzień lub dwa wolnego. To rozwiązanie miałoby sens pod warunkiem, że przeprowadzano by w tych placówkach regularne testy.
4. Wywiad epidemiologiczny
Z informacji, które OKO.press dostaje z powiatowych sanepidów wyłania się złożony obraz – z jednej strony ciężkiej i oddanej pracy głównie kobiecej załogi, z drugiej konsekwencji lat zaniedbań i lekceważenia tych ważnych jednostek. Praca nad śledzeniem kontaktów jest jeszcze w dużej mierze papierkowa, podczas gdy np. w krajach Dalekiego Wschodu, które teraz dobrze radzą sobie z epidemią, większość procesów jest zautomatyzowanych i wykorzystuje analitykę Big Data.
O ile jednak w krajach niedemokratycznych, jak Chiny, część ze stosowanych środków głęboko ingeruje w prywatność oraz budzi podejrzenia, że dane mogą zostać wykorzystane np. przeciwko dysydentom, jako wzorcowy przykład podaje się Tajwan. Tamtejsze władze zintegrowały dane o ubezpieczeniach zdrowotnych z danymi służb celnych i granicznych i wprowadziły triaż pasażerów przylatujących na wyspę.
Służby sanitarne same wyszukały pacjentów z symptomami, które miały negatywny wynik testu na grypę i testowały ich ponownie na koronawirusa. Te działania pozwoliły opanować epidemię w I fazie.
Za problemami z wywiadem epidemiologicznym idą problemy z kwarantanną – zdarza się, że pacjent mimo pozytywnego wyniku testu czeka kilka dni na decyzje o jej nałożeniu, albo mimo odsiedzenia dwóch tygodni w domu w „systemie", w którym brakuje koordynacji między Strażą Graniczną, Policją a Sanepidem, nadal jest nią objęty.
Kłopoty z kwarantanną podsumowało 27 kwietnia biuro Rzecznika Praw Obywatelskich.
5. Zbudowanie zaufania pomiędzy władzą i administracją a służbą zdrowia
W sytuacji nadzwyczajnej jest to bardzo ważny fundament. Personel medyczny jest na pierwszej linii frontu, narażony nie tylko bardziej niż inni na zachorowanie, a nawet śmierć, ale pracujący w warunkach silnego stresu i ciężkich warunkach– w nieprzepuszczających powietrza kombinezonach, maskach, goglach, rękawiczkach.
Tymczasem można odnieść wrażenie, że politycy przy władzy nie potrafią zmusić się do okazania wdzięczności ochronie zdrowia – może postrzeganej, zwłaszcza lekarze, jako ta „zła" elita, wroga PiS-owi i dobrej zmianie. Oprócz rytualnego klaskania z okazji Dnia Służby Zdrowia kierownictwo ministerstwa i sam premier z trudem potrafią z siebie wydusić jakieś serdeczne, dobre słowo pod adresem tejże. Nie pasuje również do obecnej sytuacji retoryka „żołnierzy wyklętych" czy husarzy w szumie skrzydeł stawających w obronie cywilizacji.
Tu potrzebne są słowa o solidarności, bez wykluczania kogokolwiek i ciepłe, ludzkie, proste podziękowania za to, że ktoś naraża dla wszystkich życie i zdrowie.
Premier Boris Johnson po wyjściu z intensywnej terapii nagrał wzruszające wideo, w którym w osobistym, a jednocześnie państwotwórczym tonie podziękował pracownikom publicznej brytyjskiej służby zdrowia za uratowanie mu życia. I dziękuje im w niemal każdym swoim wystąpieniu.
Tymczasem wojewoda mazowiecki Konstanty Radziwiłł najpierw „rozczarował się" personelem DPS-ów, który nie chce pracować bez zabezpieczeń, a potem wbrew prawu wydawał nakazy pracy w DPS-ach i szpitalach lekarzom i pielęgniarkom, którzy ze względu na sytuację rodzinną i stan zdrowia powinni być z takiego nakazu wyłączeni.
I choć nie sposób wykluczyć, że część lekarzy i pielęgniarek broni się jak może przed nakazami pracy ze zwykłego ludzkiego strachu albo rzeczywiście zapomniała o przysiędze Hipokratesa, to duży wpływ na ich stosunek do kryzysu ma to, jak są traktowani przez władze.
Jak napisał na FB jeden wkurzony lekarz: „Pojadę do tego Grójca albo Radomia jak zadzwoni do mnie kolega stamtąd i powie – Słuchaj, jest dramat, potrzebujemy ludzi. Jest sprzęt, są testy, jest bezpiecznie. Pomóż - Wtedy pomogę, bo mam takich kolegów, którym ufam. A wam nie ufam i ufać nie będę. Już nigdy".
6. Upolitycznienie odpowiedzi na koronawirusa
Oczywiście, że kwestia, jak walczyć z epidemią, jest kwestią polityczną. Jednak nawet jeśli nie jesteśmy Szwecją, w której – jak ciekawie opisuje w „Magazynie Świątecznym" GW Maciej Zaremba-Bielawski – od XVII w. jest zarządzana przez administrację, w której bieżące działanie politycy się nie wtrącają, to kwestia bezpieczeństwa ludności powinna być nadrzędna. Nie można jej podporządkowywać interesom jednego politycznego ugrupowania.
Tymczasem minister Szumowski, wydając rekomendację, że wybory korespondencyjne nie tworzą zagrożenia epidemiologicznego, występuje w interesie Prawa i Sprawiedliwości, której jest członkiem. Ta partia odniesie największą korzyść z nieprzesunięcia majowych wyborów prezydenckich – bo w sytuacji zagrożenia ludzie preferują ciągłość władzy, a poza tym lockdown praktycznie uziemił kampanię opozycyjnych kandydatów.
Jak dowiaduje się OKO.press, minister ma na biurku analizy, z których wynika, że druga tura korespondencyjnych wyborów w Bawarii prawdopodobnie przyniosła nasilenie epidemii w tym landzie.
Polska pomału przygotowuje się do II fazy walki z koronawirusem, kiedy część restrykcji zostanie zniesiona, a izolację Polaków będzie musiało zastąpić coraz szersze testowanie i doskonały wywiad epidemiczny. I tę fazę zrecenzujemy w OKO.press. Na razie jednak ani z testami, ani z wywiadem dobrze nie jest, co stawia II fazę pod znakiem zapytania.
Zdrowie
Mateusz Morawiecki
Łukasz Szumowski
Kancelaria Prezesa Rady Ministrów
Ministerstwo Zdrowia
koronawirus
Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".
Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".
Komentarze