Putin wreszcie zbiera owoce swojej wojny, a fasada wojennego wzrostu zaczyna się kruszyć. Zarazem nie oznacza to, że wojna szybko się skończy, i w krótkim okresie powinniśmy raczej spodziewać się wzrostu napięcia na naszej granicy
Od samego początku pełnoskalowej inwazji Putina na Ukrainę ekonomiści (w tym i niżej podpisany) twierdzili, że długa wojna skończy się dla Rosji ekonomiczną katastrofą. Z drugiej strony, przez ostatnie trzy i pół roku Moskwa mogła pochwalić się dobrymi wynikami gospodarczymi, co sprzyjający Rosji komentatorzy wykorzystywali jako argument przeciw sankcjom i wsparciu dla Ukrainy.
W ostatnich tygodniach propaganda sukcesu ustąpiła jednak miejsca znacznie ostrożniejszemu przekazowi. Putin zaczął wspominać o „miękkim lądowaniu”, próbując uspokoić nastroje po niepokojących wypowiedziach kilku przedstawicieli elity rosyjskiej gospodarki.
Najgłośniejsze były tu słowa Elwiry Nabiulliny (szefowej Rosyjskiego Banku Centralnego) o tym, że Rosja „osiągnęła kres swych możliwości”, oraz opinia Germana Grefa (szefa Sberbanku, największego banku w Rosji), wedle którego Rosja w pierwszej połowie 2025 roku znajdowała się w stanie tzw. technicznej recesji (definiowanej jako okres minimum dwóch kwartałów z ujemnym przyrostem PKB).
Przypomnijmy dla kontekstu, że jeszcze rok temu rosyjski PKB urósł o 4,3 proc. Większość ekonomistów spodziewała się w 2025 roku spowolnienia, ale wciąż jednak wzrostu, z typową prognozą na poziomie około półtora punktu proc. (Kreml stawiał na przedział 2 do 2,5 proc.).
Jak rozumieć ten zwrot akcji?
W tym tekście chciałbym obronić następującą tezę: Putin zaczął wreszcie zbierać owoce swojej wojny, a fasada wojennego wzrostu na naszych oczach zaczyna się kruszyć. Zarazem nie oznacza to, że wojna szybko się skończy, i w krótkim okresie powinniśmy raczej spodziewać się wzrostu napięcia na naszej granicy.
„Oko na dobrobyt” to cykl OKO.press, w którym ekonomiści z grupy eksperckiej Dobrobyt na Pokolenia piszą o wydarzeniach ważnych dla polskiej i światowej gospodarki, omawiają wyniki badań naukowych i objaśniają złożoną rzeczywistość gospodarczą w jej najważniejszym, społecznym wymiarze.
Wedle oficjalnych statystyk PKB, Rosja rośnie obecnie w tempie około punktu procentowego rocznie, a więc wbrew słowom Grefa znajduje się „zaledwie” w stanie stagnacji. Tu należy podkreślić, że mierzenie PKB wymaga czasu i odpowiedniej ilości danych, dlatego takie różnice w bieżących szacunkach są naturalne i z czasem podlegają weryfikacji. W normalnym kraju potraktowalibyśmy je jako rozsądną prognozę przedziału, w którym znajduje się prawdziwy wskaźnik wzrostu.
Problem z Rosją polega na tym, że nie jest ona normalnym krajem. Od początku wojny Kreml przestał publikować wiele szczegółowych wskaźników gospodarczych, do tego kompletnie stracił wiarygodność swoim „ostrożnym” podejściem do prawdomówności. W efekcie musimy polegać „na słowie honoru harcerza” autokraty, któremu zależy na tym, abyśmy uwierzyli w siłę Rosji i się jej wbrew naszym interesom poddali (na przykład kończąc wsparcie dla Ukrainy i wychodząc z NATO, zgodnie z żądaniami Kremla z końca 2021 roku). Czy istnieją więc jakieś inne miary stanu rosyjskiej gospodarki?
Jeśli spojrzeć na doniesienia z różnych sektorów tej gospodarki, układają się one w dość mizerny obraz. Oto kilka ważnych przykładów.
Stąd od kilku miesięcy spekuluje się o widmie krachu całego systemu.
Te przykłady zebrane razem sugerują, że doniesienia o stagnacji lub recesji są prawdopodobne i mogą wręcz przykrywać znacznie gorszą rzeczywistość. Pamiętajmy też, że dzieje się to w momencie kiedy Kreml w 2025 roku wyraźnie zwiększył wydatki na wojsko do 7.2 proc. PKB (i to przy optymistycznej prognozie wzrostu z początku roku).
Wszystko to wskazuje na to, że coś naprawdę niedobrego dzieje się w rosyjskiej gospodarce, German Gref może mieć rację, a sektor prywatny istotnie może znajdować się w stanie recesji, powoli uginając się pod ciężarem kosztu wojny.
Na koniec wspomnijmy, że te turbulencje zaczynają mieć wpływ na finansowanie wojny. Na początku sierpnia deficyt budżetowy przekroczył wartość planowaną na cały rok, dlatego Kreml zaczął otwarcie rozważać różnego rodzaju podwyżki podatków, jak ostatnio VAT.
Innymi słowy, w momencie, kiedy gospodarka najpewniej zaczyna się kurczyć, Putin rozważa wyciągnięcie z niej jeszcze więcej zasobów na rzecz wiecznie głodnego frontu.
Czytelnicy mogli zwrócić uwagę, że w opisie problemów różnych sektorów rosyjskiej gospodarki jak refren powtarzały się dwie frazy: rosnące koszty i wysokie stopy procentowe. Od mniej więcej dwóch lat ekonomiści wskazują na strukturalne problemy polityki gospodarczej Kremla, która w długim okresie zwyczajnie musi skończyć się krachem.
Jako przykład tej opinii mogę podać mój tekst dla portalu OKO.press z początku roku.
Pokrótce, rosyjska gospodarka się przegrzewa, bo – z czysto ekonomicznej perspektywy – Putin zaimplementował ekspansywną politykę fiskalną w złym momencie. Żeby to zrozumieć, wyobraźmy sobie gospodarkę, która boryka się z problemem „niedostatecznej” produkcji.
Wysokie bezrobocie oznacza, że gospodarstwa domowe muszą ograniczać konsumpcję, co uderza w firmy i zmusza je do cięcia zatrudnienia, co zwiększa bezrobocie, i tak w zaklętym kole. W takich warunkach rząd może zorganizować dodatkowe fundusze (na przykład emitując dług publiczny) i wstrzyknąć je do gospodarki. W żargonie ekonomistów nazywa się to ekspansją fiskalną.
Dwie najprostsze metody to bezpośrednie zamówienia w sektorze prywatnym (na przykład realizacja jakiegoś dużego projektu infrastrukturalnego) lub podwyżki dla pracowników budżetówki, w nadziei, że ci wydadzą te pieniądze na konsumpcję.
W obu wypadkach, mamy większy popyt, dzięki któremu firmy zwiększają produkcję i zatrudnienie, co wzmacnia budżety gospodarstw domowych i popyt, i tak dalej. W efekcie koło zaklęte zamienia się w „czarodziejskie” i gospodarka wraca do tzw. stanu pełnego zatrudnienia.
W 2022 roku zachodnie sankcje i szok po ukraińskich kontrofensywach pod Charkowem i Chersoniem wymusiły na Kremlu mobilizację produkcji wojennej i rekrutacji żołnierzy. To właśnie nasze dwie metody ekspansji fiskalnej. Olbrzymie zamówienia sprzętu wojskowego to bezpośredni zastrzyk gotówki dla przemysłu, czyli metoda pierwsza.
Z drugiej strony, Putin obawiał się powtórki z rozpadu ZSRR, przyśpieszonego przez wracające z Afganistanu trumny poborowych z moskiewskiej i petersburskiej klasy średniej. Właśnie dlatego rosyjskie wojsko postawiło na ochotników, w ostatnich trzech latach mobilizując (wedle zaskakująco zbieżnych opinii zachodnich analityków i Kremla) około 25 do 30 tysięcy żołnierzy miesięcznie. Samo to oznaczałoby już ekspansję fiskalną (wedle drugiej metody), ale Kreml stanął przed kolejnym problemem.
Wszyscy wiedzą, że rosyjskie wojsko składa się z dwóch kast, zawodowych żołnierzy-cennych specjalistów (na przykład od obrony przeciwlotniczej) oraz tanich i źle przeszkolonych „mobików”, których główna funkcja w epoce wszędobylskich dronów to tzw. mięsne szturmy.
To potoczna nazwa ataków lekką piechotą z małym lub zerowym wsparciem ciężkiego sprzętu, co pozwala zidentyfikować i przeniknąć przez słabsze punkty ukraińskiej obrony (podobnie nieco do niemieckiej doktryny przenikania z I WŚ) – za cenę przerażających strat pośród mobików.
Konserwatywne szacunki rosyjskich ofiar po 3,5 latach wojny to pół miliona zabitych i rannych (tu przykład niedawnego raportu amerykańskiego CSIS, który podaje liczbę 950 tys. ofiar). W takich warunkach mobilizacja ochotników wymaga dostatecznie silnej zachęty, czyli olbrzymich bonusów za podpisanie kontraktów – te potrafią w tej chwili wynieść więcej niż rok typowej płacy w Rosji.
Podsumowując, mobilizacja oznaczała ekspansję fiskalną: większe wydatki na broń i na rekrutację żołnierzy, stąd właśnie rekordowy udział wydatków na wojsko w PKB. To zresztą miało ekonomiczny sens pod koniec 2022 roku, kiedy sankcje i ucieczka zachodnich inwestorów sprawiły, że Rosji zaczęła grozić głęboka recesja.
Problem w tym, że jeszcze przed wojną Rosja daleka była do stanu, który wymagałby ekspansji fiskalnej, na przykład w 2021 roku bezrobocie wynosiło 4.7 proc. Jeśli dodać do tego wysokie zyski z eksportu zasobów energetycznych (gwałtownie drożejących po wybuchu wojny), Rosja szybko wyszła z finansowego dołka i wróciła do stanu pełnego zatrudnienia.
Co ważne, ten stan z dwóch powodów oznaczał mniejszy potencjał produkcyjny, niż jeszcze przed wojną:
W efekcie, Putin zaimplementował ekspansję fiskalną w momencie, kiedy gospodarka już znalazła się w stanie maksimum możliwości produkcyjnych i nie istniał jakiś naturalny rezerwuar niewykorzystywanych pracowników czy fabryk. Efekt mógł być tylko jeden: szał zakupów to presja na ceny, co na Rosyjskim Banku Centralnym wymusiło podwyżkę stóp procentowych do rekordowego poziomu 22 proc (obecnie wynoszą 17 proc.).
Do tego państwo ma znacznie głębsze kieszenie niż sektor prywatny, więc w konkurencji o siłę roboczą, obok wspomnianych bonusów dla ochotników, mogło szybko zwiększyć płace oferowane w zbrojeniówce. Tak otrzymujemy wspomniany wcześniej refren: wysokie stopy procentowe i wysokie koszty (od cen komponentów po płace), które szybko zaczęły dusić sektor prywatny na poczet wojny.
Obecnie Bank Centralny Rosji obniża stopy procentowe, co powszechnie odczytuje się jako zwycięstwo frakcji „twardogłowych” z rosyjskiego kompleksu militarno-przemysłowego (jak Siergiej Czemiezow, szef głównej rosyjskiej firmy zbrojeniowej Rostiech) nad „technokratami” (jej liderką jest właśnie Nabiullina).
Twardogłowi albo nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji w sektorze prywatnym, albo gotowi byli poświęcić gospodarkę w imię „pobiedy”. Wspomniane na początku artykułu słowa Nabiulliny i Grefa trudno zinterpretować inaczej, niż jako krzyk rozpaczy, desperacką próbę zwrócenia uwagi cara Putina na zbliżającą się burzę w gospodarce.
Podsumowując, Rosja poradziła sobie zaskakująco dobrze z pierwszym szokiem gospodarczym sankcji po wybuchu wojny, ale zawsze to była odpowiedź na kredyt.
Pytanie teraz: co dalej?
Zanim odpowiemy na to pytanie, wspomnijmy o jeszcze jednym czynniku: Czytelnicy zapewne zastawiają się, dlaczego nie wspomniałem o rosyjskim sektorze surowców energetycznych? Jeszcze parę miesięcy temu borykał się z podobnymi problemami, co reszta gospodarki, a więc – powtórzmy refren – wysokimi kosztami i stopami procentowymi (tu przykładowa historia kłopotów Rosneftu z inwestycjami.
Do tego Rosji do dzisiaj nie udało się znaleźć alternatywnego odbiorcy gazu od Europy, co oznaczało poważne problemy dla Gazpromu. Nawet podpisane niedawno porozumienie z Chinami to nie jakaś konkretna umowa (na przykład z dokładnym planem i kosztorysem budowy nowych gazociągów), ale raczej „projekt umowy”, w dodatku na bardzo korzystnych warunkach dla Chin.
Rosyjski budżet ratowała do tej pory produkcja i rafinacja ropy, ale jej cena i wielkość eksportu, po szczycie w 2022 roku, systematycznie spadały.
Co ciekawe, analitycy wskazują tu na konflikt z Arabią Saudyjską, która wykorzystała słabość Rosji do wypchnięcia Putina z części rynku. W efekcie, wpływy do budżetu ze sprzedaży surowców energetycznych od początku wojny spadły o jedną trzecią.
To, wraz z gorszą sytuacją w gospodarce, zaowocowało widoczną luką we wpływach i szybko narastającym deficytem budżetowym.
A potem Ukraińcy zaczęli ostrzeliwać rosyjską infrastrukturę energetyczną. Czytelnicy mogą pamiętać, że pierwszą taką kampanię Kijów przeprowadził jeszcze rok temu. Była ona jednak relatywnie ograniczona, dlatego powszechnie odebrano ją jako policzek dla Kremla, ale już nie „gamechangera” (dosł. zmieniacz gry), jakim na przykład na polu bitwy były były HIMARSy.
Możemy się domyślać źródeł tej porażki, ale najpewniej złożyły się na nią dwa czynniki: zależność od ograniczonych zachodnich zespołów, a do tego zimny odbiór w Waszyngtonie, który obawiał się wzrostu cen paliw tuż przed zeszłorocznymi wyborami.
W połowie tego sierpnia Ukraińcy zaczęli drugą rundę i wyraźnie „poszli na całość”. Kiedy piszę te słowa, nie ma chyba już dnia, żeby w Rosji nie wybuchała jakaś rafineria lub magazyn paliwa. Najgłośniejszy (w przenośni i być może dosłownie) był atak na port w Primorsku, największą rosyjską stację załadunku ropy na tankowce (i w jego wyniku ucierpiały też statki z tzw. floty cienia). Smaczku sprawie dodaje, że Primorsk znajduje się niedaleko Piotrogradu, 1100 kilometrów – czyli prawie jedną Ukrainę – od Ukrainy.
Nie znamy pełnego wymiaru szkód, szczególnie że Rosja od pewnego czasu cenzuruje dane dotyczący przemysłu energetycznego. Niemniej jednak najostrożniejsze szacunki wskazywały na 17 proc. ubytku zdolności przetwórczych, do tego ukraińska kampania ataków wciąż trwa.
To, wraz z aprecjacją rubla, od razu miało widoczne efekty: wpływy z surowców energetycznych spadły o prawie jedną czwartą (!) w porównaniu do września ubiegłego roku. Na terenie Rosji pojawiły się problemy z zaopatrzeniem w benzynę, bo Rosja wciąż produkuje (najpewniej) powyżej swojego zużycia, ale skala zniszczeń wyczerpała jej możliwości logistyczne.
Dla Rosji to poważny problem z dwóch powodów: wpływy z tego sektora historycznie stanowiły jedną trzecią do połowy wpływów z budżetu, do tego ropa jest metaforyczną krwią gospodarki. Przestoje w dostawach paliwa oznaczają przestoje w logistyce i zaczopowane łańcuchy dostaw, wywołując potencjalny efekt domina w całej gospodarce, jaki Czytelnicy mogą pamiętać z czasów pandemii.
Do tego nie znamy odpowiedzi na trzy pytania: jak długo Rosja, w obliczu sankcji, może naprawiać instalacje energetyczne (szczególnie te, które budowały zachodnie firmy); jak długo Ukraina może kontynuować te ataki; oraz czy Rosja (z jej olbrzymim terytorium) może próbować bronić wszystkie instalacje.
Dotychczas w trakcie tej wojny strategiczne naloty na infrastrukturę były nieskuteczne po obu stronach. Wspominałem już o zeszłorocznych atakach Ukrainy, ale w międzyczasie Rosja od początku wojny bez powodzenia próbuje rakietami i dronami zniszczyć ukraiński przemysł i (szczególnie w zimie) energetykę.
Te naloty wydają się jednak inne.
Wyraźnie widać, że Ukraińcy, w przeciwieństwie do Rosjan, są skoncentrowani na jednym konkretnym przemyśle i nie marnują swoich pocisków na żłobki i szpitale. Do tego instalacja przetwórstwa i transportu ropy i gazu są doskonałymi celami: te instalacje są delikatne i trudno je rozproszyć i ukryć, jak w wypadku na przykład fabryki dronów a większość materiałów wybuchowych znajduje się już, wygodnie, na miejscu pod postacią, no właśnie, ropy lub gazu.
Widać też wyraźnie, że owoce przynoszą stałe ataki na rosyjską obronę przeciwlotniczą. (tu przykład z 21 września). Co więcej, tym razem Ukraińcy atakują swoimi własnymi pociskami, jak słynnym ostatnio FP-5 „Flaming”. Te ostatnie wdrażają właśnie do produkcji masowej i nie muszą konsultować ich wykorzystania z zachodnimi partnerami i USA.
Na koniec należy podkreślić, że jeśli te ataki okażą się odpowiednio skuteczne, mogą doprowadzić do zapaści rosyjskiego przemysłu energetycznego na długie lata. Rosja ma skończone możliwości przetwórstwa i magazynowania ropy i gazu, ale zarazem nie może tak prostu zaprzestać wydobycia tych dwóch surowców do momentu odblokowania zbiorników lub rafinerii.
Te dwie kopaliny w praktyce wydobywa się zanieczyszczone innymi materiałami, w szczególności wodą. Woda, jeśli zostawić ją bez ruchu, w trakcie syberyjskiej zimy zamarza i się rozszerza, rozsadzając szyby i rury. Czytelnicy mogli doświadczyć czegoś podobnego, jeśli zapomnieli kiedyś wyciągnąć puszkę Coli z zamrażalnika.
Ten scenariusz nie jest tylko abstrakcją. Degradacja infrastruktury energetycznej w latach 1980-tych zaczęła ograniczać radzieckie wydobycie ropy i gazu, uderzając w finanse ZSRR i przyśpieszając jego upadek. Rosja nie była w stanie samodzielnie odbudować i utrzymywać tej infrastruktury i potrzebowała do tego zachodnich inwestycji, aż do pełnoskalowej inwazji na Ukrainę. Ukraińcy mają więc szansę, przynajmniej teoretycznie, zapewnić Putinowi powtórkę z rozrywki, jeśli uda im się utrzymać obecne tempo nalotów na rosyjskie porty, rafinerie i zbiorniki ropy, a Kreml nie zmieni wrogiego nastawienia wobec Zachodu.
To wszystko byłoby zapewne ceną, jaką Putin i jego otoczenie gotowi byliby zapłacić za zwycięstwo i pełny podbój Ukrainy. Problem w tym, że tego zwycięstwa kompletnie nie widać na horyzoncie.
Wydaje mi się, że Putin szczerze wierzy w to, że Ukraina to amerykańska kukiełka, której rząd stworzył i kontroluje CIA, a Ukraińcy w sumie by chcieli być częścią Rosji, ale nie pozwala im garstka nacjonalistów z Brygady Azow.
Kreml na początku roku najpewniej kalkulował, że dojście do władzy „gołębiego” Trumpa to okazja na szybka wygraną. W najlepszym wypadku, Trump naciśnie guzik z napisem „Zelensky ON-OFF” (taki z całą pewnością znajduje się gdzieś w Pentagonie!). W najgorszym przypadku, znudzi się Zelenskim i odetnie go od dostaw broni, a że Europa to zbiór słabych kraików do podziału między prawdziwe supermocarstwa, Ukraina zgodzi się na negocjacje w obliczu braku realnej pomocy.
Plan spalił na panewce, bo od początku oparty był o bzdurną teorię spiskową. Pomimo szantażu Trumpa wobec Zelenskiego, pomimo szczytu na Alasce i odcięcia większości pomocy, Europa i – szczególnie – Ukraińcy w ostatnich trzech latach wzmocnili przemysł zbrojeniowy, czego symbolem jest rozwiązanie głodu pocisków artyleryjskich 155 mm sprzed dwóch lat.
Do tego Ukraińcy bronią się tak samo dzielnie, jak na początku wojny, i nie chcą się poddawać, bo nie chcą być częścią „ruskiego mira” i dać się zrusyfikować.
W efekcie, od listopada 2022 roku Rosja zdobyła mniej więcej jeden procent (!) ukraińskiego terytorium.
Kolejnym symbolem tej wojny jest bitwa o Pokrowsk, miasto wielkością odpowiadające Pabianicom. Rosjanie szturmują je od lipca ubiegłego roku, a analitycy od dawna przewidywali jego rychły upadek. Zamiast tego, w sierpniu Rosjanom udało się na moment przełamać obronę w rejonie miasta, na co Ukraińcy odpowiedzieli kontratakiem, zatrzasnęli rosyjską szpicę w kotle i kolejny raz upokorzyli Putina.
Bitwa o Pokrowsk ujawnia ostatni gospodarczy aspekt tej wojny. Zgoda na upadek sektora prywatnego w gospodarce miałaby dla Kremla strategiczny sens, gdyby towarzyszyła temu odpowiednia mobilizacja zbrojeniówki, umożliwiająca zwycięstwo w wojnie, tak jak w trakcie II WŚ.
Problem w tym, że taka mobilizacja od początku nie była możliwa. To prawda, że rosyjski przemysł militarny pracuje pełną parą i w kilku wybranych segmentach istotnie zwiększył produkcję. Najważniejszy przykład to drony, zarówno małe maszyny na użytek frontu, jak i strategiczne latające bomby w stylu Geran-2 (zwanego popularnie Szahedem na cześć oryginalnej irańskiej konstrukcji).
Ta produkcja nie nadąża jednak za potrzebami frontu. W ostatnich miesiącach widzimy na przykład wyraźny spadek w stratach rosyjskich czołgów, co rozumiejący Rosję komentatorzy próbują sprzedać jako adaptację do nowej rzeczywistości taktycznej, w której ciężkie wozy bojowe są zbyt delikatne wobec wszechobecnych dronów. Wystarczy jednak śledzić doniesienia z frontu, aby szybko zauważyć, że to rozumowanie jest zbytnim uproszczeniem.
To prawda, że za pomocą dronów można zniszczyć czołg czy BWP, ale wymaga to zwykle kilku trafień i jest trudniejsze, niż wyeliminowanie „nieopancerzonych” żołnierzy na skuterach czy w terenówkach Buchankach. Właśnie dlatego Rosjanie zmienili taktykę wykorzystania ciężkiego sprzętu, ale nigdy z niego nie zrezygnowali, a Ukraińcy nigdy nie przestali publikować dowodów na kolejne wyeliminowane pojazdy (tu niedawny przykład BWP-ów z rejonu Pokrowska).
Rosjanie, wedle najbardziej optymistycznych szacunków, mają w 2025 roku wyprodukować 250 do 300 nowych czołgów. Ta liczba wydaje się olbrzymia, dopóki nie uświadomimy sobie, że wedle danych z serwisu Oryx, od stycznia do końca sierpnia tego roku Putin zdążył już stracić 444 udokumentowanych czołgów – dodając ubytki nieudokumentowane, to, swobodnie, dwukrotność produkcji z całego roku, a jesteśmy dopiero u progu jesieni. Podobnie sprawa ma się ze wszystkimi innymi typami ciężkiego sprzętu.
Rosyjska armia mogła do tej pory absorbować te straty, bo posiadała olbrzymi zasób sprzętu odziedziczonego jeszcze po ZSRR. Analitycy od początku jednak ostrzegali Rosję, że te zapasy w obecnym tempie wojny zwyczajnie muszą się skończyć, przy czym jako datę graniczną podawano zwykle, w zależności od rodzaju sprzętu, rok 2025 lub 2026 (tu przykład mojego tekstu dla OKO.press sprzed półtora roku).
Wydaje się, że albo już doszliśmy do tej granicy, albo Rosja ma jeszcze jakieś zapasy, ale już zbyt małe, aby czuć się komfortowo z przepalaniem broni na froncie w dotychczasowym tempie.
Ewolucja wojny w pojedynki na drony nie jest więc do końca wyborem, ale przynajmniej częściowo koniecznością. Innymi słowy, Rosja przypomina kogoś, komu na wycieczce skończyła się woda, więc próbuje przekonać znajomych, że nie chce mu się więcej pić. Efekty zobaczyliśmy właśnie pod Pokrowskiem.
Podsumowując, minorowe nastroje pośród rosyjskich decydentów biorą się z czterech podstawowych problemów.
Po pierwsze, sektor prywatny rosyjskiej gospodarki wyraźnie trzeszczy, i na Kremlu zaczyna mścić się zła polityka makroekonomiczna z ostatnich trzech lat.
Po drugie, surowce energetyczne, a więc podstawa rosyjskiej gospodarki, znalazły się właśnie pod niebezpiecznym oblężeniem ze strony Ukrainy.
Po trzecie, finansowanie tej wojny staje się coraz droższe i będzie wymagało coraz większych danin ze strony słabnącego sektora prywatnego.
Po czwarte, wszystko to poświęcono dla frontu, który nie chce ruszyć z miejsca.
Nie wiem, i nikt nie wie, jak długo rosyjska gospodarka może jeszcze podążać tą ścieżką. Nie wiem też, czy krach zmusiłby rosyjskie społeczeństwo do wypowiedzenia posłuszeństwa Putinowi.
Czy i sam Putin uznałby to za powód do zakończenia swojej nieudanej kolonialnej eskapady, przez którą zapisze się w annałach historii obok Mussoliniego (którego w Grecji przed klęską musiała ratować III Rzesza), Edena (jego nieudaną akcję zbrojną w Kanale Sueskim często interpretuje się jako koniec imperium brytyjskiego) czy w końcu Busha juniora i jego katastrofalnej eskapady w Iraku.
Wydaje mi się, że kremlowscy włodarze zaczynają jednak rozumieć, że coś jest nie tak. Pomijając sygnały płynące od moskiewskiej elity, w ostatnich tygodniach Kreml zaczął eskalować konflikt z sąsiadami, wysyłając drony i odrzutowce nad teren Polski, Rumunii i Estonii, a także grożąc „denazyfikacją” Finlandii.
W ciągu ostatnich trzech lat wojny Putin miał tendencję do potrząsania szablą właśnie w momentach słabości. Doskonały przykład to nuklearny szantaż, do którego odwoływał się, ilekroć Zachód rozważał wysyłanie kolejnych typów broni (pamiętacie jeszcze, że Leopardy były ostateczną czerwoną linią?), a według przecieków prasowych te groźby miały być najsilniejsze po spektakularnej kontrofensywie charkowskiej, która pierwszy raz na Kremlu wzbudziła strach przed autentyczną klęską całej wojny.
Jeśli mam rację, Rosjanie będą kąsali nas coraz bardziej, w desperacji próbując nas skłócić i zastraszyć przed dalszą pomocą dla Ukrainy. Jak pokazuje los Ukrainy sprzed 2022 i porażka dyplomacji Trumpa, na próby deeskalacji Putin zareaguje co najwyżej nową falą optymizmu i nadziei na to, że kontynuacja konfliktu ma sens.
Podobną interpretację zaoferował niedawno amerykański think tank ISW, znany z jednych z najlepszych analiz tej wojny.
Rozumiejący Rosję komentatorzy często lubią przypominać znaną anegdotę Putina o tym, że nikt nie walczy tak ostro, jak zaszczuty w kąt, zdesperowany szczur. Właśnie dlatego, twierdzą, powinniśmy przestać prowokować Putina i uniemożliwiać mu ostatecznej rozprawy z Ukrainą. Ci sami ludzie lubią zarazem twierdzić, że Rosja jest zbyt silna, aby Ukraina miała szansę na wygraną.
Te dwie myśli są w oczywisty sposób sprzeczne, bo albo Rosja wygrywa, albo wpędzamy Rosję w metaforyczny kąt – jak Czytelnicy się domyślają, jestem bliższy tej drugiej tezie. Chciałem jednak zwrócić uwagę na jeszcze jedną sprzeczność w tej narracji.
Dlaczego rozumiejący Rosję nigdy nie aplikują morału anegdoty o szczurze wobec samej Ukrainy? Przez ostatnie pół roku administracja Trumpa wielokrotnie próbowała zmusić Ukraińców do kapitulacji, posuwając się do szantażu i wstrzymania pomocy wojskowej, a nawet do osobistego ataku na Zelenskiego w trakcie smutnej konferencji prasowej pod koniec lutego w Białym Domu.
Ukraińcy od ponad roku wiedzą zresztą, że nie można liczyć na dalszą pomoc materiałową ze strony Ameryki, bo pamiętają doskonale zamieszanie z ostatnim pakietem pomocy, sabotowanym przez ruch MAGA. Z drugiej strony, Rosjanie nie ukrywają, że Irpień, Bucza i Mariupol to model, jaki po ewentualnym podboju zamierzają zaaplikować Ukrainie, z listami proskrypcyjnymi dla intelektualistów, rabunkiem gospodarki i zniszczeniem ukraińskiej kultury i tożsamości.
Wydaje mi się, że Flaming nie jest przypadkiem. Ukraińcy po doświadczeniach z ostatnich dwóch lat uznali, że nie mogą polegać, i nie będą się oglądać na Waszyngton, i zaczną walczyć na swoich warunkach.
Dla nas oznacza to wybór: albo będziemy bezczynnie przyglądać się z boku wojnie, która dzisiaj wydaje się daleka do rozstrzygnięcia, i która coraz częściej będzie się przelewać na nasze terytorium, albo potraktujemy na serio nasze interesy narodowe, i pomożemy Ukraińcom wygrać, zapewniając dalsze wsparcie i wciągając ich w struktury bezpieczeństwa europejskiego.
Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi
Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi
Komentarze