Pomimo propagandy Kremla, rosyjska gospodarka najpewniej znajduje się w tak złym stanie, że ekonomiści musieli odświeżyć sobie pojęcie stagflacji. Co oznacza to dla Ukrainy, Rosji i dalszych losów wojny?
W tym tekście chciałbym przedyskutować stan rosyjskiej gospodarki i jego znaczenie dla trwającej już trzy lata pełnoskalowej agresji Rosji na Ukrainę. Posłuży to też jako komentarz do prawdopodobnych scenariuszy tej wojny i jej potencjalnego końca.
To o tyle ważne, że wielu komentatorów skłania się do przekonania, że jakieś rozstrzygnięcie – niezależnie od formy i długotrwałości – czeka nas jeszcze w tym roku. Obie strony są zmęczone de facto 11-letnią imperialną wojną Putina, w której z dużym prawdopodobieństwem zginęło dwieście tysięcy żołnierzy obu stron i dziesiątki tysięcy ukraińskich cywili.
Do tego niedługo do Białego Domu wprowadzi się Donald Trump, który w trakcie kampanii wyborczej obiecywał rychły koniec walk.
Tej prognozie towarzyszy często drugie przekonanie: Rosja stoi dzisiaj na silniejszej pozycji przetargowej, dlatego to właśnie Kijowi powinno bardziej zależeć na ugodzie, i to Kijów musi być gotowy na większe ustępstwa.
Taką opinię podziela na przykład Anatol Lieven, szef Programu Euroazjatyckiego w Quincy Institute, który napisał niedawno głośny i kontrowersyjny tekst o wszystko mówiącym tytule „Zacznijmy, trzymając Ukrainę z dala od negocjacji o zawieszeniu broni”.
Obie tezy wydają mi się nieoczywiste: Rosja nie ma bezspornie silniejszej pozycji od Ukrainy, a w konsekwencji wojna może potrwać dłużej, niż zakładają to komentatorzy – ale może też rozstrzygnąć się nagle i z dala od konferencji dyplomatycznych.
Kluczem do zrozumienia tego problemu jest trawestacja słynnego powiedzenia z kampanii wyborczej Billa Clintona: „Gospodarka Rosji, głupcze”!
Po wybuchu pełnej wojny okazało się, że Rosja zaczęła się do niej solidnie przygotowywać już w 2014 roku. Bezsprzecznym „bohaterem” tych starań była grupa rosyjskich technokratów-ekonomistów, skupionych szczególnie w Rosyjskim Banku Centralnym pod przewodnictwem Elwiry Nabiulliny.
Rosja w wojnę weszła z bogatym zapasem rezerw Banku Centralnego o wartości ponad 600 miliardów dolarów (połowa tych aktywów ulokowana była w zachodnich aktywach i trzy lata temu została zamrożona) oraz wartym około 180 miliardów dolarów Funduszem Narodowego Dobrobytu Federacji Rosyjskiej (FND).
To pozwoliło Kremlowi ustabilizować kurs rubla i później ratować budżet po kolejnych turbulencjach rynkowych.
Rosyjski Bank Centralny miał też gotowy plan awaryjny na wypadek zawieszenia systemu SWIFT w Rosji, co uchroniło rosyjski system bankowy przed zawałem.
Zarazem Rosja rozpoczęła inwazję bez mobilizacji gospodarki na potrzeby produkcji wojennej. To ujawnia, że Putin planował krótki konflikt, spodziewając się, że ukraińska armia rozpadnie się jak domek z kart pod naciskiem chirurgicznych uderzeń rosyjskich wojsk. Do tego błyskawiczny rajd na Kijów i (dosłownie) dekapitacja władz Ukrainy miały sparaliżować administrację wojskową i cywilną.
Zanim ktokolwiek dałby radę zorganizować systematyczny opór, Putin miał kontrolować ważniejsze miasta i aparat państwowy.
Stąd właśnie memy o „trzydniowej specjalnej operacji”, chociaż dokumenty zdobyte na rosyjskich oficerach sugerują raczej plan rozpisany na dwa tygodnie.
Na boku, pozostaje zabawną ironią, że Putin, posługując się wymówką o rzekomym nazizmie Kijowa, zaplanował Blitzkrieg.
W takim scenariuszu „specjalna operacja wojskowa” sama z siebie nie byłaby większym ciężarem dla rosyjskiej gospodarki. Z drugiej strony, Putin zakładał negatywną reakcję ze strony Zachodu, przy czym najszybsze efekty miałyby sankcje wymierzone w banki i transakcje finansowe.
Błyskawiczny upadek rządu w Kijowie oraz szerzej – przeświadczenie, że przecież Ukraina i tak należy do rosyjskiej strefy wpływów – miały przekonać Zachód, że nie ma sensu zawracać Dniepru kijem. Putin najpewniej spodziewał się, że musi przeczekać kilka miesięcy symbolicznych sankcji i zawirowań na rynkach finansowych, ale ostatecznie przywódcy Europy i Ameryki po cichu znormalizują relacje z Moskwą.
Właśnie dlatego ciężar przygotowań do wojny spoczął na Rosyjskim Banku Centralnym. Tu należy podkreślić, że nastawienie Putina jest w dużej mierze naszą winą – dokładnie taki scenariusz tchórzostwa i wygodnictwa Zachodu wypełnił się przecież w 2014 roku.
Problem w tym, że Putin zapomniał skonsultować swój plan z Ukraińcami.
Ci skutecznie odparli rajd rosyjskich komandosów na Kijów w bitwie o lotnisko w Hostomelu (ratując tym Zełenskiemu życie) i od początku stawili twardy i dobrze zorganizowany opór na północy i wschodzie kraju, oddając tylko pas ziemi nad Morzem Azowskim.
Zachód zakochał się w sukcesie Ukrainy, zaczął wysyłać jej coraz bardziej zaawansowaną broń i nakładać na Rosję kolejne sankcje. Po ukraińskiej kontrofensywie w rejonie Charkowa, do Kremla dotarło, że wojna nie skończy się szybko.
Putin stanął przed następującym problemem
Jak sfinansować taki maraton?
Włodarze na Kremlu uznali, że wciąż mają szansę na wygranie wojny, bo wysiłek Zachodu jest jednak zbyt mały, aby pozwolić Ukrainie na natychmiastowe rozstrzygnięcie konfliktu.
Rosja postawiła na „pełzającą mobilizację” sprzętu i ludzi.
Przemysł wojskowy zaczął pracować na maksimum swoich możliwości, z trzema zmianami dziennie, przy czym punktem ciężkości tej produkcji jest restauracja olbrzymich zasobów broni odziedziczonej jeszcze po ZSRR i jego przygotowaniach do wojny z NATO. W międzyczasie rosyjska armia zaczęła mobilizować 25 do 30 tysięcy ochotników każdego miesiąca.
W zamyśle skala tej mobilizacji to złoty środek dla Putina.
Możemy się domyślać, że Kreml zakładał, że w wariancie optymistycznym ukraińska armia po okresie wojny na wyniszczenie pęknie i będzie można wrócić do błyskawicznej wojny manewrowej; a w pesymistycznym – Zachód ostatecznie znudzi się i odetnie Ukrainie pomoc, co zmusi Kijów do negocjacji.
Dodatkowo w połowie 2022 roku Moskwie pomogły wysokie ceny surowców energetycznych (zresztą w dużej mierze wywołane samą wojną) i przez to wysokie wpływy do budżetu. Putin nie spodziewał się też, że Europie uda się uniezależnić od jego gazu, do tego zaczął budować sieć alternatywnych szlaków handlowych z Chinami.
Co mogło pójść nie tak?
Cały ten plan od początku miał jednak cztery podstawowe wady:
Podsumowując, Putin zakładał, że Ukraina lub Zachód ostatecznie „pękną”, ale nie wziął pod uwagę tego, że sam siedzi na bombie z tykającym zegarem.
Sankcje od początku były dziurawe i nakładano je zbyt wolno, ale z czasem jednak z czasem stały się prawdziwym wyzwaniem dla rosyjskiej gospodarki. Po fali wysokich cen ropy i gazu na początku wojny, cena ropy Uralsk ustabilizowała się na poziomie mniej więcej 60 dolarów za baryłkę, a Europie udało się prawie w całości uniezależnić od rosyjskich dostaw gazu.
W efekcie wpływy Rosji z paliw kopalnianych spadły mniej więcej o jedną trzecią od początku wojny (i o połowę od szczytu cen w 2022 roku). Te zyski spadną jeszcze bardziej, z odcięciem przez Ukraińców ostatniego bezpośredniego gazociągu do Europy.
Dla Rosji to poważny problem, bo nie udało się jej znaleźć alternatywnego odbiorcy gazu, co widać w boleśnie złych wynikach Gazpromu i zamknięciu flagowej inwestycji w terminal LNG pod Murmańskiem.
Do tego Zachód wreszcie wziął na serio problem tzw. floty cienia i ostatnio nałożył ostre sankcje na 184 tankowce, które nielegalnie przewoziły rosyjską ropę.
To właśnie te czynniki doprowadziły do gwałtownej deprecjacji rubla pod koniec ubiegłego roku.
Rosja nie jest gospodarczo niezależna i ma strukturę typową dla krajów nisko rozwiniętych: eksportuje przede wszystkim kopaliny, a jej przemysł wymaga importu skomplikowanych technologicznie maszyn, podzespołów i mikroprocesorów. Bez tego, w teorii zaczyna się zwyczajnie dusić.
Nikt nie wie, jak sankcje sprawdzają się w praktyce, bo Rosja od ponad dwóch lat przestała publikować szczegółowe dane. Co oczywiste, próbuje też te sankcje obchodzić, zwiększając handel z Chinami i handlując nielegalnie przez kraje trzecie. Niemniej jednak pewne sygnały sugerują, że stan gospodarki jest daleki od buńczucznej propagandy.
W ostatnich miesiącach mówi się o kilku konkretnych przykładach:
Wszystko to sugeruje, że sankcje – pomimo wszystkich swoich problemów – przyczyniły się do wzrostu kosztów produkcji, albo wręcz skutecznie ją przyhamowały, w podstawowych sektorach gospodarki.
Tu dochodzimy do trzeciej wady.
Ponieważ Putin bał się otwartej mobilizacji, mobilizacja pełzająca od początku zawierała w sobie groźną dla Kremla pułapkę.
Istnieje popularny mit, jakoby Rosja miała nieprzebrane zasoby ludzkie – tylko że ten mit pasuje raczej do świata sprzed ponad wieku, kiedy rosyjskie imperium obejmowało całą wschodnią Europę. W międzyczasie kraje Zachodu przeżyły gwałtowny boom demograficzny, za to w ZSRR II wojna światowa zostawiła bolesną wyrwę w piramidzie urodzeń, którą widać do dzisiaj.
Rosja zaczęła wojnę ze zbyt małymi siłami, aby podbić Ukrainę w prawdziwej wojnie (co zresztą „rozumiejący Rosję” komentatorzy próbują przedstawić nie jako geopolityczny blamaż, ale dowód na to, że Putin, zaczynając wojnę, nie chciał... zaczynać wojny?).
Teoretycznie Moskwa powinna ten problem móc szybko rozwiązać, bo rosyjska strategia zawsze stawiała na zasób wyszkolonych rezerwistów, których w razie konieczności można masowo zmobilizować i wyekwipować sprzętem z syberyjskich magazynów. Niestety dla Rosji, wraz z wybuchem wojny uciekło z niej przynajmniej pół miliona ludzi, w większości dobrze wykształconych mężczyzn w wieku poborowym.
Front zdążył już pochłonąć kilka dodatkowych setek zabitych i inwalidów (ci drudzy staną się zresztą narastającym obciążeniem dla gospodarki). Razem stanowi to mniej więcej do półtora procenta całej siły roboczej.
W międzyczasie rozkręcenie produkcji wojskowej i inwestycji w przemysł oznaczało gwałtowny skok popytu na pracę. W efekcie, bezrobocie w Rosji sytuuje się obecnie na poziomie 2,3 proc., co de facto oznacza brak pracowników, a bezrobotni to tylko te osoby, które zmieniają pracę albo zarejestrowały się jako bezrobotne, ale nie planują pracy szukać.
To oznacza presję na płace, a w dodatku Kreml popełnił tutaj dodatkowy kardynalny błąd.
W wypadku prawdziwej mobilizacji
Moskwa mogłaby rekrutować żołnierzy i pracowników niezależnie od ich woli, ale Putin nie odważył się na ten ruch, bojąc się destabilizacji systemu politycznego.
Zamiast tego, ochotników do wojska ma przyciągnąć wysoki „wstępniak” za podpisanie kontraktu. Problem w tym, że rosyjskie społeczeństwo chyba jest świadome poziomu strat. Kończy się też pula „naturalnych” chętnych (np. więźniów i młodych mężczyzn z najuboższych regionów kraju), dlatego z czasem te bonusy musiały przybrać kolosalne rozmiary.
W tej chwili federalna premia wynosi równowartość około 15 tysięcy złotych. Do tego dochodzą bonusy od lokalnych władz, na przykład jeszcze we wrześniu w obwodzie swierdłowskim świeży rekrut mógł na wstępie dostać nawet 86 tysięcy złotych (!), czyli 13-krotność mediany miesięcznej płacy w Polsce.
Problem w tym, że rosyjski kompleks militarno-przemysłowy także potrzebuje pracowników, aby utrzymać podwyższone tempo produkcji. Praca przy taśmie jest oczywiście o niebo bezpieczniejsza niż „mięsny” szturm na ukraińskie pozycje, ale przy premiach oferowanych przez armię fabryki broni musiały zwyczajnie pójść w ślady wojska i podwyższać płace. Pamiętajmy, że mówimy o przemyśle, który prawie w całości należy do państwa.
W ten sposób dostaliśmy absurdalną sytuację, w której dwie państwowe struktury, konkurując o siłę ludzką, niechcący nakręciły spiralę płac i oczekiwań płacowych – a wszystko po to, aby uniknąć otwartej mobilizacji.
Państwo posiada głębokie kieszenie i może wciąż finansować wysiłek wojenny z zysków z państwowej ropy. Sektor prywatny nie ma jednak takich zasobów – i właśnie problemy ze znalezieniem pracowników rosyjskie przedsiębiorstwa cytują obecnie jako jeden z dwóch podstawowych problemów gospodarczych.
W żargonie nazywa się to efektem wypychania (crowding out). Drugi problem to stopy procentowe.
Wysokie płace w wojsku i przemyśle wojennym oznaczają, że w Rosji pojawiła się olbrzymia grupa ludzi, którzy wywodzą się głównie z biednej prowincji, i którzy nagle otrzymali niewyobrażalną wcześniej dla nich gotówkę.
Reakcja była naturalna: szturm na sklepy. Tylko że w międzyczasie rosyjskie firmy mają problem z pracownikami i ograniczonym importem, co oznacza problemy z nadążeniem produkcji za popytem. Rezultat mógł być jeden, czyli inflacja.
Oficjalnie inflacja w Rosji wynosi 9,5 proc. (stan na grudzień 2024 roku).
W Polsce niedawno zanotowaliśmy wyższy poziom (18,4 proc.), ale to był jednorazowy szczyt, a sama fala wzrostu cen wygasła relatywnie szybko.
Tymczasem inflacja w Rosji nie chce zniknąć praktycznie od początku wojny i nic nie wskazuje na jej rychły koniec. W ostatnich miesiącach wręcz przyśpieszyła. Do tego wzrost cen rozkłada się nierównomiernie, anegdotycznie uderzyły ostatnio w żywność, a przez to i kieszenie biedniejszych Rosjan.
Oczywiście, nie znamy prawdziwego stanu rzeczy, bo możemy polegać tylko na oficjalnych danych, w dodatku przy embargu na szczegółowe statystyki. Stosunek Kremla do prawdy sugeruje, że rządowy obraz jest najpewniej „optymistyczny”.
Rosyjski Bank Centralny próbował do niedawna opanować sytuację za pomocą historycznie wysokich stóp procentowych, które obecnie utrzymują się na poziomie 21 proc. To przekłada się na dramatycznie drogie kredyty, na przykład obecnie oprocentowanie hipoteki potrafi wynieść 30 proc. w skali roku (!).
Do tego w tym roku wygasł covidowy program wsparcia dla tych kredytów, co razem doprowadziło do dramatycznego i już widocznego kolapsu na rynkach nieruchomości.
Podobnie źle wygląda sytuacja na rynku kredytów dla przedsiębiorstw, które zaczynają mieć poważne problemy z płynnością. Co ciekawe, o tych problemach wprost mówią sami Rosjanie. Niektóre badania sugerują, że zdecydowaną większość kredytów podejmują teraz państwowe przedsiębiorstwa z sektora wojskowego, powielając efekt wypychania firm prywatnych, jaki widzieliśmy już na rynku pracy.
Na koniec powinniśmy wspomnieć, że nawet kiedy mówimy o sektorze publicznym, znowu mamy do czynienia z efektem wypychania na korzyść wojny. Po 2022 roku nominalne roczne wydatki Rosji na wojsko i bezpieczeństwo wewnętrzne wzrosły odpowiednio cztero- i dwukrotnie, przy pomijalnych wzrostach na wydatki na gospodarkę i programy społeczne.
Przy galopującej inflacji oznacza to realny spadek wielkości tych dwóch ostatnich kategorii. Anegdotycznie widać to na przykład w planowanej redukcji zatrudnienia w administracji publicznej.
Rosja wydaje obecnie około 6 proc. PKB na wojnę, nieoficjalnie być może nawet i dwukrotnie więcej. To być może nawet sześciokrotnie więcej, niż sugerowana norma NATO.
W długim okresie jest nie do utrzymania bez zapaści gospodarczej.
Co ciekawe, ekonomiści spodziewali się grudniowej podwyżki stopy Rosyjskiego Banku Centralnego o dodatkowe dwa punkty, do 23 proc., do czego jednak nie doszło.
Jak Czytelnicy mogą się domyślać, wysokie stopy są bardzo niepopularne w rosyjskim przemyśle. Elvira Nabiullina, prezes Banku Rosji, stała się ostatnio ofiarą głośnych wyrzutów ze strony rosyjskich oligarchów, ściśle przecież związanych z Kremlem i w kraju, gdzie nie wolno głośno krytykować władzy.
Symboliczne były tu negatywne wypowiedzi Sergieja Czemiezowa, szefa Rostiechu, czyli konglomeratu skupiającego 80 proc. rosyjskiego przemysłu wojskowego (pochłonął takie znane marki jak Kałasznikow, Suchoj i Urałwagonzawod).
Decyzję Banku jednoznacznie przyjęto jako wyraz poddania się, rezygnacji z dalszej walki z inflacją i „poddania” gospodarki rosyjskiemu kompleksowi militarno-przemysłowemu.
Jak zinterpretować ten obraz rzeczy? Większość ekonomistów zgodziłaby się z następującym, ogólnym schematem polityki gospodarczej. W „złych czasach” rząd powinien stymulować gospodarkę, na co ma dwa podstawowe narzędzia, politykę monetarną (czyli obniżki stóp procentowych Banku Centralnego) i fiskalną (wydatki rządu lub obniżki podatków).
Kiedy złe czasy mijają, przychodzi moment na konsolidację sektora publicznego. Rząd nie musi tutaj ciąć wydatków, wystarczy, że te będą rosły wolniej, niż gospodarka. W sporej mierze stanie się to zresztą naturalnie: wzrost to mniejsze bezrobocie i lepsza sytuacja firm, więc rząd zaoszczędzi na zasiłkach i subsydiach. Ten sam wzrost zwykle też stymuluje inflację, stąd bank centralny powinien z czasem rozważyć podwyżki stóp procentowych. W efekcie państwo stabilizuje gospodarkę i przygotowuje „amunicję” na powrót złych czasów.
Ważne, aby stymulację i konsolidację stosować w odpowiednim momencie i dawce. Dobry przykład to Wielka Recesja – gołębia polityka gospodarcza Waszyngtonu, czyli zbyt dużo stymulacji w „dobrych” czasach nakręciło bańkę spekulacyjną na amerykańskim rynku nieruchomości przed 2007 rokiem, a „zaciskanie pasa” już po kryzysie dobiło gospodarki państw południowej UE i prawie rozsadziło strefę euro.
Ten podstawowy schemat jest dość intuicyjny i znany z normalnego życia. Wielu z nas lubi dzień zacząć od kawy na rozbudzenie (przykładowy stymulus fiskalny), a wieczorem wypić szklankę ciepłego mleka lub posłuchać muzyki, żeby się zrelaksować przed snem (odpowiednik konsolidacji sektora publicznego). I czasami trzeba sięgnąć po „grubsze” środki w wypadku „silniejszych” kryzysów, na przykład niespodziewane nadgodziny w pracy to zapewne dodatkowa kawa.
Problem w tym, że im bardziej się stymulujemy, tym większy „krach” już po, a w dodatku większe ryzyko negatywnych efektów ubocznych. Możemy wybaczyć szefowi jednorazowe nadgodziny w kryzysowej sytuacji, ale parę lat temu zrobiło się głośno o kulturze tzw. crunchu w przemyśle rozrywki elektronicznej.
Wydawcy gier komputerowych, w tym i polski CD Project Red, stawiali nierealistyczne daty wykonania projektów, co pozwalało szybciej kończyć kolejne tytuły, ale kosztem wypalenia zawodowego kolejnych kohort programistów.
Od połowy 2022 roku Rosja postawiła na nietypowy eksperyment ekonomiczny: pełzająca mobilizacja z czysto gospodarczego punktu widzenia oznaczała poważny stymulus fiskalny, tak więc nakręciła dobre czasy i inflację.
Rosyjski Bank Centralny zareagował równie poważną konsolidacją, ale sam rząd, z uwagi na wojnę, kontynuuje stymulus. Dla wszystkich rok temu stało się jasne, że taka sytuacja prowadzi do głębokiego „anty-balansu”, czyli nierównowagi i przegrzania w gospodarce, i w długim okresie jest zwyczajnie nie do utrzymania.
Nie wiem (i nikt nie wie), kiedy i jak to się skończy, ale obecne stopy procentowe i problemy na rynku kredytowym wskazują na bardzo wysokie ryzyko głębokiego krachu.
Co ciekawe, być może już jest za późno. Jeśli wojna będzie się przeciągać, narastać będzie gospodarcza nierównowaga i sektor prywatny w końcu nie wytrzyma.
Ale jeśli Rosja dzisiaj skończyłaby wojnę i związane z nią wysokie wydatki, dostęp do gotówki straci rzesza mobilizowanych żołnierzy i pracowników zbrojeniówki, oraz sama zbrojeniówka, które obecnie stanowią podstawę popytu i podaży w gospodarce.
Nie mamy danych, aby przewidzieć dokładne tego skutki, ale przy dramatycznie osłabionym sektorze prywatnym nie stawiałbym pieniędzy na pozytywny scenariusz.
Wracając do naszej metafory z używkami, Rosja przypomina firmę, która ściga się z krótkim terminem i postawiła na twardy crunch. Pracownicy siedzą w biurze już piątą dobę bez chwili odpoczynku, prezes Putin rozdaje hektolitry kawy, a do końca projektu wciąż daleko. Wiceprezes Nabiullina, bojąc się fali zawałów serca, próbowała rozdawać walerianę na uspokojenie, co skończyło się jednak kiedy pierwszy pracownik zasnął przy biurku.
Wydaje mi się, że najlepszą interpretację tej sytuacji zapewniła nam niechcący rosyjska propaganda. Jeżeli dyskutowaliście kiedykolwiek z kimś „rozumiejącym Rosję”, na pewno spotkaliście się z argumentem „a co z Irakiem”, lub jakąś jego odmianą.
Zamiast Iraku mogła się pojawić jakaś inna imperialna „przygoda” Ameryki lub hipotetyczny scenariusz, kiedy Meksyk albo Kanada próbują bliżej związać się z Chinami („jakby zareagował Waszyngton?”).
Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć tego argumentu. Można go zinterpretować na dwa sposoby. Po pierwsze, nie da się pominąć pewnej hipokryzji Zachodu i szczególnie Ameryki, która potępia Rosję za Ukrainę, zarazem mając na sumieniu strumień imperialnych eskapad na Bliskim Wschodzie i w Ameryce Południowej i Łacińskiej.
Problem w tym, że jakiekolwiek grzechy Ameryki nie są usprawiedliwieniem grzechów Rosji, podobnie jak z faktu, że kiedyś mojej matce ukradziono samochód, nie wynika, że mnie teraz wolno obrabować mieszkanie bogu ducha winnego sąsiada.
Próba usprawiedliwienia Rosji przez „a co z Irakiem” to w istocie oznaka moralnego bankructwa i właśnie dlatego pierwotnie ten argument funkcjonował zupełnie inaczej. I nie przez przypadek znajdziemy go na przykład w słynnym eseju Mearsheimera jeszcze z 2014 roku (w wersji „meksykańskiej”).
Relacje międzynarodowe można rozumieć jako pozbawioną emocji, amoralną grę mocarstw. Z tej perspektywy, inwazja Rosji na Ukrainę ma być nie czymś wyjątkowym, ale zwyczajnym i typowym „mocarzowaniem” mocarstwa.
Tylko że tutaj dochodzimy do miejsca, w którym gubię się w tym argumencie. Dwadzieścia lat po inwazji Stanów na Irak, niezależnie od opinii na temat jej moralności i zasadności, wszyscy, od krytyków Ameryki po neokonserwatywnych architektów tamtej wojny, zgadzają się co do jednego.
Inwazja Ameryki na Irak była katastrofalnym BŁĘDEM
I nawet jeśli nikt w Waszyngtonie nie odpowiedział karnie za wywołanie tej wojny, Ameryka ostatecznie zapłaciła bolesną cenę. Neokonserwatyści przegrali wybory w 2008 roku i utracili kontrolę nad Partią Republikańską na rzecz ruchu MAGA. Dla Amerykanów to był jeszcze jeden powód utraty zaufania dla ich elit politycznych, szczególnie w wypadku polityki zagranicznej (i właśnie dlatego Ameryka strzela sobie teraz w stopę, bojąc się pomagać Ukrainie).
USA do dzisiaj mierzą się z kryzysem PTSD pośród weteranów i związanymi z nim efektami ubocznymi jak np. wyższa szansa na bezdomność. W kwestii polityki międzynarodowej Irak dla Ameryki to Rubikon utraty zaufania w Europie i na Bliskim Wschodzie, skąd na przykład wziął się sceptycyzm przed ostrzeżeniami amerykańskiego wywiadu przeciw inwazji Rosji na początku 2022 roku. I przykłady można mnożyć...
Do tego pamiętajmy, że Amerykanom przynajmniej udała się „właściwa” wojna, czyli początkowa inwazja, a prawdziwe problemy przyszły już po upadku rządu Husajna. Tymczasem Rosjanie nie dotarli nawet do tego „głównego dania”, do powolnego wykrwawiania się w wojnie partyzanckiej w największym kraju w całości położonym w Europie.
Wyobraźmy sobie alternatywną historię, w której Stany co prawda wylądowały z sukcesem pod Basrą i dotarły do Bagdadu, ale po serii upokarzających irackich kontrofensyw, front ustabilizował się gdzieś na linii An-Nasirijji i Al-Amary, a amerykańskie wojska zdobywają po parę kilometrów kwadratowych dziennie, za cenę kilkudziesięciu tysięcy rannych i zabitych miesięcznie.
To jest właśnie rosyjski Irak! Prorosyjscy komentatorzy równie dobrze mogliby wykorzystywać przykład Czarnobyla jako wzór zarządzania elektrownią jądrową.
Nie wiem, czy kremlowscy włodarze naprawdę wierzą w swoje zwycięstwo, czy zdają sobie sprawę z głębokich problemów rosyjskiej gospodarki, i tylko zachowują pozory, licząc (nie bez powodu) na naiwność zachodnich elit wobec rosyjskiej propagandy. Tu jednak dochodzimy do czwartej wady planu Putina: w typowy dla imperialisty sposób zapomniał o Ukraińcach. Ten błąd powielają też przytoczeni na wstępie zachodni komentatorzy.
Tymczasem proces pokojowy nie uda się bez zgody obu stron konfliktu.
Patrząc na obecne wypowiedzi i działania Ukraińców, chyba rozumieją stan rosyjskiej gospodarki.
Ukraina ma swoje wyzwania, w szczególności problemy z mobilizacją i ciągłym brakiem zachodnich dostaw, dlatego sama może w końcu nie wytrzymać presji.
Po drugiej stronie równania Kreml jednoznacznie daje do zrozumienia, że nie jest zainteresowany pokojem, w którym Ukraina (niezależnie od ewentualnych nowych granic) zostałaby realnie włączona w zachodni system bezpieczeństwa.
Nie powinniśmy udawać, co to znaczy: Kreml liczy na to, że albo zgarnie Ukrainę w całości, albo po kilkuletnim rozejmie wyliże rany i zacznie trzecią rundę, zupełnie jak drugą rozpoczął siedem lat po Drugich Uzgodnieniach w Mińsku.
Ukraińcy otwarcie mówią, że lepiej postawić wszystko na jedną kartę i walczyć teraz, póki Ukraina i (szczególnie) Zachód wciąż są zmobilizowani. Właśnie dlatego Zełenski z jednej strony zgadza się na negocjacje pokojowe, ale z drugiej wciąż negocjuje dostawy broni i rozkręca rodzimy przemysł zbrojeniowy.
W szczególności nie jest przypadkiem, że Ukraina sporo zainwestowała w drony o strategicznym zasięgu, którymi atakuje obecnie rosyjskie rafinerie naftowe, czyli podstawę rosyjskiej gospodarki
Wydaje mi się, że po nieudanej kontrofensywie z 2023 roku Ukraińcy postanowili, że szybkie zwycięstwo nie jest możliwe, dlatego zwyczajnie poczekają, aż wojna stanie się politycznie i gospodarczo nie do utrzymania dla Rosji.
Wspomniane wyżej problemy gospodarki oznaczają, że Rosji trudno będzie rozkręcić masową produkcję kompletnie nowych opancerzonych wozów bojowych, i dlatego powoli umyka jej okienko na prawdziwe zwycięstwo.
Widać to już było zresztą w tym roku, kiedy błędy w rotacji ukraińskich oddziałów pod Awdijiwką i Wuhłedarem umożliwiły Rosjanom przełamanie frontu lekką piechotą, ale do wyjścia na tzw. przestrzeń operacyjną zabrakło im czołgów i BWP-ów. W efekcie front przesunął się o mniej więcej 30 kilometrów i na powrót się ustabilizował. Tu podkreślmy, że mówimy o zmianach frontu, które rozłożyły się na cały (!) 2024 rok.
Powołując się na Irak, prorosyjscy komentatorzy często wstydzą się podać przykład Afganistanu. Nie bez powodu, bo przed klęską Ameryki z Talibanem, to właśnie w Afganistanie do upadku doprowadził siebie ZSRR.
Dzisiaj Rosja powtarza ten scenariusz w Ukrainie, tylko w wersji turbo. Podkreślmy najważniejszy błąd Putina, o którym wspominałem w połowie tekstu: nie docenił woli przetrwania Ukraińców. Tylko od Zachodu zależy, czy damy im czas i broń na wygranie wojny.
Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi
Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi
Komentarze