0:000:00

0:00

"Świat stanął przed wyzwaniami na miarę wręcz drugiej wojny światowej. Tymczasem współcześni politycy nie tylko w Polsce już nic nie czytają, społeczeństwa słuchają szamanów, a polityka międzynarodowa została podporządkowana polityce wewnętrznej. Tak jest choćby z kryzysem na granicy z Białorusią, który ma charakter lokalny i ograniczony a jest wyolbrzymiany na użytek polityki krajowej, zarówno białoruskiej, jak i polskiej" - mówi Adam Daniel Rotfeld, były minister spraw zagranicznych, jeden z najbardziej doświadczonych polskich dyplomatów.

"W okresie przemian 1989 roku i bezpośrednio po nim Polska i jej dyplomacja odegrały pionierską rolę w skali globalnej. Warto pamiętać, kto Polską wtedy rządził i komu zawdzięczamy ówczesny respekt i dobry wizerunek naszego państwa w świecie. Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Krzysztof Skubiszewski, Jacek Kuroń, Władysław Bartoszewski, Karol Modzelewski. Podejmowali oni trudne i często mało popularne decyzje nie z myślą, by za wszelką cenę pozostać u władzy, ale po to, by sprostać historycznej szansie, która otworzyła się przed Polską." - mówi Rotfeld. I podkreśla, że Polska wyrzeka się swej historycznej roli na własne życzenie - w czym aktywnie pomaga m.in. Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej podejmujący sprzeczne z prawem międzynarodowym decyzje dotyczące np. Europejskiej Konwencji Praw Człowieka.

Ale Rotfeld nie szczędzi też krytyki polskiej liberalnej opozycji. "Gdyby mnie pan zapytał, do kogo mam w tej współczesnej polskiej polityce jeszcze więcej zarzutów niż do obecnie rządzących, i jeszcze więcej żalu, to powiedziałbym, że do przywódców liberalno-demokratycznej opozycji. Przegrała wybory nie dlatego, że miała złe intencje, tylko dlatego, że nie zdołała dotrzeć ze swoim programem do całego społeczeństwa - również poza wielkimi ośrodkami miejskimi. Powinien to być program adresowany do tych wszystkich, dla których kierowanie się w życiu publicznym zasadami moralno-etycznymi nie jest frazesem i pustym dźwiękiem" - tłumaczy były szef MSZ.

Witold Głowacki, OKO.press: Obyś żył w ciekawych czasach - tak brzmi słynne chińskie przekleństwo, czy może raczej klątwa. Doczekaliśmy takich „ciekawych czasów”?

Adam Daniel Rotfeld*: Owszem, doczekaliśmy. Ostatni okres względnego spokoju w Europie poprzedzały jednak krwawe wojny domowe na peryferiach. Towarzyszyły one rozpadowi Jugosławii. Rozwiązaniu przed 30 laty ZSRR towarzyszyły wybuchy konfliktów na Kaukazie - powstanie w Czeczenii, wojna Rosji z Gruzją, Armenii z Azerbejdżanem oraz krótki, ale krwawy konflikt w Naddniestrzu. Wszystkie te starcia zbrojne miały w swej istocie korzenie typowe dla rozpadu wielonarodowych państw. Takie są również przyczyny wielu wojen na innych kontynentach – choćby między Indiami a Pakistanem, w której „jabłkiem niezgody” jest Kaszmir, czy też ciągnący się od lat konflikt między Etiopią a Erytreą po jej oderwaniu się od Etiopii.

Po zimnej wojnie udało się jednak w centrum Europy pokojowo zjednoczyć Niemcy i przeprowadzić „aksamitny” rozwód między Czechami i Słowakami, który sprawił, że stosunki między tymi narodami są dziś lepsze, niż były w dawnej federacji. Zmierzam do tego, że jak na standardy, do których przyzwyczaiła nas historia europejskich wojen przerywanych krótkimi okresami pokoju, zdarzyło się coś niezwykłego – wyrosły na tym kontynencie już trzy pokolenia, które znają wojny tylko z podręczników historii. Te „ciekawe czasy”, które nadeszły, to moment interesujący dla obserwatorów, ale stawiający polityków wobec konieczności podejmowania pilnych decyzji opartych na całkowicie nowym myśleniu.

Nasuwa się pytanie, czy współczesnym światem kierują ludzie, którzy są w stanie temu sprostać?

Chciałoby się wierzyć, że jednak tak. Ale mało kto w to wierzy.

„Ciekawe czasy” wiążą się z atmosferą trwogi, strachu i lęku. Rzeczywistość staje się coraz mniej sterowalna i coraz bardziej nieprzewidywalna; co więcej - jest nie do końca zrozumiała. Podam przykład: jednym z największych wyzwań ludzkości jest w naszych czasach konieczność przeciwdziałania potencjalnym skutkom kryzysu klimatycznego. Konsekwencje tego zjawiska stwarzają zagrożenia o charakterze egzystencjalnym, które mogą zmienić losy naszej planety, W efekcie - a świadczy o tym choćby pandemia COVID-19 - w oczach miliardów ludzi na całym świecie tracą na znaczeniu opinie i postawy polityków, natomiast z uwagą wysłuchiwane głosy uczonych, od których oczekuje się podpowiedzi, jak zapobiec ryzykom i zagrożeniom. Podobne oczekiwania adresowane są do badaczy problematyki międzynarodowej i nauk społecznych.

Adam Daniel Rotfeld
Adam Daniel Rotfeld, fot. Jakub Porzycki/Agencja Wyborcza.pl

Książki, których nie czytają politycy

Dlatego właśnie do pana przychodzę z pytaniami o sytuację na świecie.

Rzecz w tym, że niektóre prognozy formułowane przed 30 laty i wcześniej dość trafnie zapowiadały to, z czym się dziś w świecie mierzymy. Dwie czy trzy dekady temu zyskały na pewnej popularności, były przedmiotem kilku mniej lub bardziej hermetycznych dyskusji, a po kilku latach zostały zepchnięte w niepamięć. Pewne jest to, że nie wpłynęły w żadnej mierze na decyzje podejmowane przez polityków.

Przykład pierwszy z brzegu: Samuel Huntington opublikował ponad ćwierć wieku temu The Clash of Civilizations and the Remaking of World Order (Zderzenie cywilizacji i przebudowa globalnego porządku). Wcześniej zarys tej rozprawy opublikował w formie eseju w „Foreign Affairs”. Po tej publikacji redakcja otrzymała najwyższą ilość reakcji w historii tego periodyku. Początkowo byłem wobec tego tekstu bardziej krytyczny niż dziś. Huntington trafnie dostrzegł wiele procesów, które zachodzą w świecie. Uważam, że przeceniał rolę ruchów religijnych w kształtowaniu współczesnego świata. Zapewne wynikało to z obserwacji coraz większego upolitycznienia islamu.

Przeczytaj także:

Ważne było też studium Johna J. Mearsheimera Back to the future. Instability in Europe After the Cold War opublikowane na łamach kwartalnika "International Security"(Summer 1990). Jest to najważniejszy w świecie periodyk poświęcony problematyce międzynarodowego bezpieczeństwa. Rozmawiamy 1 grudnia 2021 roku. Niemal dokładnie 30 lat temu, w grudniu 1991 roku. zakończył swoje ponad 70-letnie istnienie Związek Radziecki. 25 grudnia 1991 roku z masztu na Kremlu zdjęto flagę ZSRR i po raz pierwszy wciągnięto tam trójkolorową flagę Rosji. Rok wcześniej Mearsheimer przedstawił swoją prognozę rozwoju sytuacji w dawnej strefie wpływów ZSRR. Była to nad wyraz trafna wizja państw regionu, w którym odżywać będą „zamrożone” wzajemne animozje i nostalgiczne myślenie o przyszłości zakotwiczonej w przeszłości, o Rosji powracającej do pozycji mocarstwa z imperialnymi ambicjami. Wtedy tak formułowana prognoza uważana była za skrajnie pesymistyczną, ale życie przyznało rację autorowi. Pamiętam z tamtych czasów dyskusję w niewielkim gronie ekspertów szwedzkiego MSZ, którzy ze sceptycyzmem przyjęli moją sugestię, że scenariusz Mearsheimera zasługuje na uważną lekturę.

Był też Francis Fukuyama, którego Koniec historii stał się bestselerem, jak sądzę głownie ze względu na prowokacyjny tytuł, jakkolwiek nie pada w tej rozprawie niemądra teza, jakoby autor prognozował „koniec historii”.

Fukuyama zapowiadał przecież zmierzch doktryny liberalnej demokracji, którą jej zwolennicy traktowali jako szczytowe osiągnięcie w historii doktryn społecznych.

To też trochę znak czasów. Słynna i ważna książka, którą postrzega się już tylko i wyłącznie poprzez tytuł, który stał się internetowym memem.

Jest to szerszy problem. Gdyby Fukuyama opublikował tę samą książkę zgodnie z niemiecką tradycją akademicką - na przykład pod tytułem Przyczynek do historiozofii Hegla. Współczesna filozofia ducha, nikt - z wyjątkiem kilku kolegów z tej samej katedry - nie zwróciłby na nią uwagi. Tymczasem amerykański wydawca zaproponował tytuł, który dał książce Fukuyamy ten zwodniczy powab popularności.

Całkiem niedawno ukazała się książka Madeleine Albright Faszyzm. Ostrzeżenie, która pokazała obszar zagrożeń politycznych i ideowych w Stanach Zjednoczonych, do których może prowadzić nowy populizm.

Głosy wołających na puszczy?

Papież Franciszek zawarł w jednej z adhortacji spostrzeżenie, że w myśleniu o współczesnym świecie należy pamiętać, iż czas ma dziś prymat nad przestrzenią; całość nad częścią, a realia nad ideami. Często skupiamy się na bieżącym rozwiązywaniu spraw, które przynosi życie, a nie dostrzegamy tego, co nie jest spektakularne, krzykliwe, wymaga głębszego namysłu, spokojnej refleksji świadomości, że uczestniczymy w procesie fundamentalnej przebudowy świata. Dotyczy to również współczesnych przywódców.

Jeden z problemów polega zapewne na tym, że w naszych czasach politycy czytają mało albo w ogóle nie czytają. Jedni nie mają czasu, inni nie mają takiego nawyku. Hipotetycznie to oni są najważniejszymi adresatami prac Timothy'ego Snydera, Samuela Huntingtona, Anne Applebaum czy Madeleine Albright. Nie wspomnę już poezji Czesława Miłosza i Wisławy Szymborskiej czy prozy Olgi Tokarczuk. To również do polityków są kierowane ich opinie i przemyślenia.

Oczywiście zdarzają się wyjątki. Ponoć de Gaulle miał na stoliku nocnym książki Tadeusza Brezy - Spiżową Bramę i Urząd. Zdarzają się mężowie stanu, którzy nie tylko czytają, ale sami piszą. Jak choćby Winston Churchill, który wyróżniony został literacką Nagrodą Nobla.

Ale mam wrażenie, że żyjemy w czasach, w których większość polityków nie czyta niczego, z wyjątkiem notatek opatrzonych klauzulą: „Ściśle Tajne - Do rąk własnych”.

Mógłbym żartobliwie dodać inną sugestie: „Przed przeczytaniem - zniszczyć!”. Politycy skupieni są na tym, jak pozyskać elektorat. Niektórzy z nich wiedzą z pewnością, jakie decyzje byłyby optymalne dla ich społeczeństw i dla świata, ale dokonują takiej selekcji materiałów, które mogą im ułatwić zwycięstwo w najbliższych wyborach…

Gdzie ci przywódcy?

Ba, ale i tak rzadko czytają nawet komentarze badawcze do sondaży, które sami zamówili.

Świat ma dziś niewielu przywódców, którzy mieliby format na miarę wyzwań współczesności. Spójrzmy choćby na Wielką Brytanię, jedną z najstarszych europejskich demokracji. Proszę porównać Borisa Johnsona czy nawet Davida Camerona do polityków, którzy rządzili tym krajem przed pięćdziesięcioma laty i wcześniej. Do Winstona Churchilla można mieć wiele zastrzeżeń, zwłaszcza, gdy myślę o jego wewnętrznym kompasie moralno-etycznym, w którym interesy imperium rozstrzygały o kierunku marszu. Jednak był to gigant myśli i czynu.

Albo inny polityk tamtych czasów - Francis Delano Roosevelt, mąż stanu, który wyprowadził Stany Zjednoczone z przepaści Wielkiego Kryzysu i poprzez program New Deal, aż do końcowej fazy II wojnie światowej. I zapewnił Stanom Zjednoczonym na długie dekady pozycję najpotężniejszego mocarstwa świata. W trakcie wojny został - wbrew amerykańskiej konstytucji - wybrany prezydentem na trzecią kadencję; takie były oczekiwania społeczeństwa, które w osobie FDR upatrywało przywódcy na trudne czasy.

Wymienił Pan dwóch wielkich przywódców rządzących swoimi krajami w okresie II wojny światowej, w „najczarniejszej godzinie”, by przypomnieć słowa Churchilla.

To nie jest przypadek, że spontanicznie przyszły mi na myśl nazwiska obu tych mężów stanu. Dziś stoimy w świecie w obliczu wyzwań i zagrożeń, których skala jest porównywalna z wyzwaniami tamtych czasów. Można też odwołać się do pierwszych lat po wojnie, gdy Europę i świat trzeba było urządzać na nowo. Mieliśmy wtedy w Europie takie postacie, jak De Gasperi we Włoszech czy de Gaulle we Francji. W Belgii, która ze swym prowincjonalno-mieszczańskim społeczeństwem nie aspirowała do odgrywania wiodącej roli w polityce światowej, pojawił się Pierre Harmel, którego raport w końcu lat 60. wytyczył strategię nowej polityki Sojuszu Północnoatlantyckiego.

Kiedy dziś porównujemy tamtych polityków z obecnymi, to nasuwa się refleksja, że od pewnego czasu sekretarze generalni NATO są jednak bardziej sekretarzami niż generalnymi.

Ich poprzednicy - jak pierwszy sekretarz generalny NATO Brytyjczyk lord Ismay, czy w naszych czasach Hiszpan Javier Solana - dodawali swoim wymiarem intelektualnym i myśleniem strategicznym rangi i znaczenia całemu Sojuszowi.

Od Rapackiego i do Mazowieckiego

Wskazując tych współczesnych światowych przywódców, którzy swym formatem niekoniecznie dorastają do wyzwań tych „ciekawych czasów", oszczędził pan Polskę...

Nie tyle oszczędzałem, co po prostu Polska w okresie zimnej wojny należała do kategorii państw o „ograniczonej suwerenności”, które znajdowały się w całkowitej zależności od Związku Radzieckiego. Oczywiście ten stopień zależności w różnych okresach był różny. W czasach stalinowskich polska dyplomacja praktycznie nie istniała, bo też nie było w tym czasie nawet pozorów suwerennej polityki.

Po Październiku ’56 relacje z Moskwą uległy zmianie. Gomułka uzyskał wtedy znaczny stopień autonomii, zwłaszcza w działaniach zmierzających do międzynarodowego uznania zachodniej granicy, przebiegającej wzdłuż linii Odry i Nysy Łużyckiej. Adam Rapacki, ówczesny minister spraw zagranicznych zgłosił kilka ważnych inicjatyw, które z zainteresowaniem były przyjmowane na Zachodzie. Mam na myśli ideę utworzenia w Europie Środkowej strefy wolnej od broni jądrowej („Plan Rapackiego”) i poparcie koncepcji zwołania ogólnoeuropejskiej Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie „oczywiście z udziałem Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczonych”. Warto zaznaczyć, że ta formuła wyrażona przez Rapackiego z trybuny ONZ w 1964 roku, odbiegała od radzieckiego stanowiska, które nie przewidywało udziału USA w europejskiej konferencji. Doprecyzowanie składu uczestników ułatwiło zmianę początkowo negatywnego stanowiska Zachodu.

Z kolei zastępca Rapackiego, Józef Winiewicz, wynegocjował Układ o normalizacji wzajemnych stosunków z Republiką Federalną Niemiec z grudnia 1970 roku, którego istotą było potwierdzenie nienaruszalności granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. Gdyby nienaruszalność polskich granic zależała wyłącznie od radzieckich gwarancji skazywałoby to Polskę - przy braku uznania ze strony Zachodu - na stałą zależność od gwaranta, czyli od wschodniego sąsiada. Mówił o tym wprost 20 lat później podczas paryskiej konferencji „2+4” Krzysztof Skubiszewski, minister spraw zagranicznych w pierwszym niekomunistycznym rządzie Polski. Gremium to regulowało wszystkie sprawy związane ze zjednoczeniem Niemiec, w tym również granice zjednoczonego państwa. Przy tej sposobności Skubiszewski zauważył, że chcemy mieć „granicę normalną”, bez niczyich gwarancji. Bo - jak wyjaśniał później w Sejmie (26 lipca 1990) – „gwarantowi niekiedy jest się coś winnym i czasami wykorzystuje on swój szczególny status”).

Był to wzorowy przykład profesjonalnej obrony interesu narodowego z zachowaniem poczucia godności i odpowiedzialności. Polska nie pretendowała do roli mocarstwa, ale kierowała się zasadą: „Nic o nas, bez nas”. W okresie przemian 1989 roku i bezpośrednio po nim Polska i jej dyplomacja odegrały pionierską rolę w skali globalnej. Warto pamiętać, kto Polską wtedy rządził i komu zawdzięczamy ówczesny respekt i dobry wizerunek naszego państwa w świecie. Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Krzysztof Skubiszewski, Jacek Kuroń, Władysław Bartoszewski, Karol Modzelewski. Wymieniam tych, którzy na zawsze odeszli. Lista tych Ojców Założycieli Polski demokratycznej, praworządnej i sprawiedliwej jest znacznie dłuższa. Podejmowali oni trudne i często mało popularne decyzje nie z myślą, by za wszelką cenę pozostać u władzy, ale po to, by sprostać historycznej szansie, która otworzyła się przed Polską.

Mazowiecki i Geremek następne wybory też jednak chcieli wygrywać.

Kiedyś pisałem o pewnym ważnym momencie w życiu Tadeusza Mazowieckiego, który doskonale ilustruje, że należał on do takiej kategorii ludzi, którzy w sprawach publicznych nie kierowali się ambicjami i osobistym interesem. Mianowany specjalnym wysłannikiem ONZ do byłej Jugosławii podczas toczącej się tam wojny, Mazowiecki nie śledził słupków poparcia. Gdy doszedł do wniosku, że jego obecność zaczyna legitymizować nieskuteczność światowej organizacji w obliczu tragicznej sytuacji w Srebrenicy i rozgrywających się tam na miejscu dramatów, zrezygnował z tej funkcji. Jego rezygnacja z powierzonej mu roli wywołała ogromne poruszenie i uświadomiła w znacznie większym stopniu przywódcom świata pilną konieczność podjęcia stosownych decyzji i rozwiązania problemu niż bezowocne trwanie na miejscu i pozorowanie działań.

Nie znam innego mediatora, który postąpiłby w podobny sposób. Na ogół politycy, zwłaszcza byli politycy, nie rezygnują z zaszczytnych funkcji reprezentowania społeczności międzynarodowej. Mazowiecki z takiego stanowiska ustąpił - bo kierował się etyką i moralnością. Podobnie było zresztą z początkiem jego rządów. Oceniałem go i nadal oceniam bardzo wysoko. Był ostro krytykowany za to, że podejmował decyzje powoli, długo się zastanawiał, czasem okazywał wahania i wątpliwości.

Rzecz w tym, że on podejmował decyzje, które były nie tylko zgodne z jego przekonaniami, ale zarazem - w mojej ocenie dokonywanej z perspektywy minionych dekad - były to decyzje niezwykle trafne.

Sprawował funkcję premiera krótko, ale tak intensywnie i z myślą o przyszłości, że po dziś dzień jego rządy są dla nas punktem odniesienia. Chińczycy mają pewną mądrość, która dobrze oddaje znaczenie i rolę tych rządów dla dzisiejszego i następnych pokoleń.

Jak ona brzmi?

"Nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku". Brzmi na pozór banalnie, ale przecież ten pierwszy krok wyznacza kierunek długiego marszu. Tak było z Tadeuszem Mazowieckim – to on i jego współpracownicy wyznaczali kierunek marszu. Mazowiecki zapłacił za to wysoką cenę. Kilka lat przed śmiercią powiedział mi, co go najbardziej zabolało jako polityka.

Przegrana z Wałęsą?

Ależ skąd! Mazowiecki doskonale wiedział, że z nim przegra. Miał tego pełną świadomość. Zaskoczyło go i dotknęło to, że dostał mniej głosów niż człowiek znikąd Stan Tymiński. Było to źródłem goryczy na resztę życia. Bo ten wynik wyborów wyrażał coś głębszego. Był w istocie zwierciadłem, w którym znajdował odbicie stan umysłów i nastrojów znacznej części społeczeństwa. Miliony Polaków głosowały na Tymińskiego nie dlatego, że on był za coś szanowany czy znany z jakichś dokonań. Nie, on uzyskał te głosy właśnie dlatego, że był nikim. Była to postać zrzucona niejako z kosmosu. Swoisty szaman, który uzyskał blisko 25 procent głosów. Był sygnałem a zarazem zapowiedzią rządów populistycznych.

Z perspektywy roku 2021 to już wcale nie wydaje się takie dziwne. To była trochę zapowiedź przyszłości.

Ależ oczywiście. To bardzo dobrze pomaga zrozumieć to, co się w Polsce wydarzyło prawie 25 lat później. To było odbicie nastrojów i stanu umysłów. I właśnie dlatego, gdyby mnie pan zapytał, do kogo mam w tej współczesnej polskiej polityce jeszcze więcej zarzutów niż do obecnie rządzących, i jeszcze więcej żalu...

...pytam zatem.

…to powiedziałbym, że do przywódców liberalno-demokratycznej opozycji. Przegrała wybory nie dlatego, że miała złe intencje, tylko dlatego, że nie zdołała dotrzeć ze swoim programem do całego społeczeństwa - również poza wielkimi ośrodkami miejskimi. Wtedy był i dziś jest potrzebny program jasny, prosty, czytelny i zrozumiały. Program, który byłby magnesem przyciągającym większość społeczeństwa.

Polska potrzebuje atrakcyjnej platformy jednoczenia tych sił, które pragną wspólnoty nowoczesnej, opartej na myśleniu skierowanym w przyszłość, na respektowaniu uniwersalnych wartości.

Powinien to być program adresowany do tych wszystkich, dla których kierowanie się w życiu publicznym zasadami moralno-etycznymi nie jest frazesem i pustym dźwiękiem..

Dobrze, ale może polityk ze świata liberalnej demokracji zawsze będzie trochę słabszy w takim zderzeniu? Czy wyobraża pan sobie Tadeusza Mazowieckiego skutecznie konkurującego z nowymi populistami?

Żyjemy jednak w zupełnie innych czasach. Kiedy mówimy o przywództwie, cały czas mam na myśli właśnie to, że w Polsce, we Francji czy Wielkiej Brytanii nie stoją na czele państw ludzie na miarę tych wyzwań, zdolni do zapobiegania tym ryzykom, które nam zagrażają. Ludzie, dla których opakowanie nie jest ważniejsze niż zawartość. Słowa często dziś zatraciły swój pierwotny zakres znaczeniowy. Sprzedaje się nazwę, zamiast skuteczności i sprawczości.

W momencie, w którym rozmawiamy, takim naprawdę ważnym wyzwaniem jest to, że codziennie w Polsce umiera z powodu epidemii ponad 500 osób.

Odwołam się tu jeszcze raz do papieża Franciszka, który apelował, by analizować rzeczywistość, a nie jej wykoślawione obrazy serwowane przez środki masowego przekazu i polityków. Fasada nie jest ważniejsza niż to, co się za nią kryje. Czasami życie wymusza powiedzenie prawdy i ta prawda po pewnym czasie jednak dociera do milionów wyborców.

Polska w chacie z kraja na własne życzenie

Czas na kolejne przysłowie, tym razem polskie - „nasza chata z kraja" - bardzo chętnie powtarzane w kontekście polskiej polityki zagranicznej. To już chyba niekoniecznie aktualne?

Do niedawna Polska należała do grupy krajów, które współkształtowały w ramach Unii i Sojuszu Północnoatlantyckiego strategię transatlantyckiej wspólnoty demokratycznych państw. Można skrótowo powiedzieć, że Polska współrządziła Europą.

Uczestniczyła w podejmowaniu najważniejszych decyzji; kształtowała wspólnie z innymi zasady, normy i procedury, jakimi Europa się kieruje. Wnosiła do europejskich wartości swoje tradycje i doświadczenie. Od czasów Konstytucji 3 Maja byliśmy w Europie jednym z liderów europejskiej demokracji. Nawet w XIX wieku, w czasie zaborów w sferze idei cieszyliśmy się sympatią i poparciem demokratycznych środowisk nie tylko Francji (o czym się mówi najczęściej), ale także Niemiec. Podobnie było w wieku XX - zwłaszcza w 1980 i 1989 roku - zyskaliśmy poparcie i wsparcie całego wolnego świata. Zapoczątkowaliśmy ruch wolnościowy w całym regionie. Budziliśmy podziw.

A dziś?

Można odnieść wrażenie, że z tej roli Polska rezygnuje na własne życzenie. Szczególnie szkodliwe było pod tym względem orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, który zakwestionował art. 6 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Od instytucji, jaką jest w systemie państwa Trybunał Konstytucyjny można było oczekiwać elementarnej znajomości zasad prawa. Tymczasem Trybunał podjął po prostu decyzję polityczną. Nie byłoby nic zdrożnego, gdyby w wypadku konwencji międzynarodowej - na etapie jej ratyfikacji zgłoszone zostało zastrzeżenie do konkretnego artykułu czy specyficznych przepisów. Polska takiego zastrzeżenia nie wniosła, konwencja została ratyfikowana, akt ratyfikacji wraz z tekstem konwencji opublikowany w Dzienniku Ustaw. Tym samym stała się częścią polskiego porządku prawnego.

Co więcej, konwencja była w Polsce przez lata respektowana i wcielana w życie. W tym stanie rzeczy decyzja Trybunału ma charakter czysto polityczny, a nie prawny.

Za sprawą takich decyzji Polska powoli przestaje być częścią wspólnej europejskiej przestrzeni prawnej, której podstawową zasadą jest poszanowanie niezawisłości sądów.

W ten sposób sami sobie nie tylko psujemy wizerunek, na który Polska nie zasługuje, ale przyczyniamy się do rewitalizacji negatywnych stereotypów, które na nasz temat rozpowszechniały w przeszłości wrogie nam państwa zaborcze.

Coraz częściej takie sprawy jak polityka zagraniczna albo samo pojmowanie demokracji i standardów państwa prawa, odgrywają w Polsce - i nie tylko zresztą w Polsce - rolę zwykłych narzędzi bieżącej polityki wewnętrznej. I może to nie są już w polityce kwestie, które poddaje się głębszej refleksji i wokół których tworzy się programy i strategie, tylko o których się pokrzykuje?

Rzeczywiście polityka wewnętrzna dominuje. A polityka zagraniczna jest traktowana jako instrument do konsolidacji społeczeństwa również w wielu krajach demokratycznych, jak np Wielkiej Brytanii. Sytuacja w świecie w coraz większym stopniu zależy od tego, co się dzieje wewnątrz państw. Dotyczy to i mocarstw globalnych, i krajów peryferyjnych. Zaciera się granica między tym, co wewnętrzne, a tym, co zewnętrzne. Sprawy bezpieczeństwa tych państw także przesunęły się z tradycyjnej sfery polityki międzynarodowej na różne obszary polityki wewnętrznej. Przez dekady słyszeliśmy często powtarzaną tezę, że polityka zagraniczna jest funkcją polityki wewnętrznej. Dzisiaj tak nie jest - przestała być jej funkcją, stała się jej instrumentem. Bardzo wiele stanowisk formułowanych jest w sprawach polityki międzynarodowej po to , by konsolidować i mobilizować elektoraty w poszczególnych państwach. Jest to zjawisko jakościowo nowe, którego konsekwencji politycy i opinia publiczna nie do końca sobie uświadamiają. Dotyczy to również naszego postrzegania Unii Europejskiej.

Co pan ma na myśli?

Choćby to, że polska opinia publiczna, w tym liberalno-demokratyczna opozycja, często odwołuje się do tego, jakie powinno być stanowisko Unii Europejskiej w tej czy innej sprawie, ponieważ mogłoby to w efekcie poprawić sytuację w Polsce. Innymi słowy, to właśnie od Unii Europejskiej miałoby zależeć, czy Polska będzie demokratyczna, czy też pójdzie - jak to określił Orbán - drogą „demokracji nieliberalnej". Takie podejście to totalne nieporozumienie. To, czy Polska będzie demokratyczna, zależało, zależy i będzie zależeć tylko i wyłącznie od polskiego społeczeństwa. Jeśli Polska będzie demokratyczna, to jej oddziaływanie na całą Unię Europejską jakościowo wzrośnie i wzmocni się. A nasz kraj stanie się wtedy jednym z głównych aktorów na europejskiej scenie.

A był nim wcześniej?

W kwietniu 2005 roku odbywało się zamknięte posiedzenie szefów rządów i ministrów spraw zagranicznych Unii Europejskiej, którego tematem było dalsze rozszerzania Unii. Prezydent Francji Jacques Chirac stwierdził, że z przykrością musi powiedzieć: „Rozszerzanie się Unii okazało się procesem zbyt szybkim i zbyt kosztownym. W efekcie prowadzi do osłabienia Unii. Nas na to nie stać!".

Po nim zabrał głos Marek Belka, ówczesny premier. Powiedział: „Wysłuchałem z uwagą i zrozumieniem prezydenta Francji. Rozczarowanie, o którym mówił dotyczyło tego rozszerzenia, którego beneficjentem była Polska. Polska jest gotowa wnieść swój wkład na rzecz kolejnego rozszerzenia. Deklaruję wkład na ten cel w wysokości jednego miliarda euro”. W ślad za Belką zabrali głos pozostali szefowie rządów 10 państw naszej części Europy, którzy kolejno deklarowali znaczne - choć nieco mniejsze - sumy na ten cel. Na zakończenie Chirac jeszcze raz zabrał głos i oświadczył: „Była to dla mnie ważna lekcja tego, czym powinna być Europa, na czym polega jej tożsamość i solidarność".

Piękny historyczny moment.

Jakie bezpośrednie przełożenie na polityczną rzeczywistość Unii miało oświadczenie Marka Belki, przekonałem się w kilka dni później, kiedy musiałem znów być w Brukseli. Przyjął mnie Javier Solana jako ówczesny wysoki przedstawiciel UE ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. I jak to Solana, serdecznie mnie objął, poklepał po plecach, po czym powiedział:

„To, co się stało na tamtej sali dwa dni temu, wprowadziło was do tej grupy, która w Unii sprawuje władzę.

Ta ławeczka jest dość krótka, siedziało na niej do tej pory pięć państw. Będą musieli się trochę posunąć, żeby znalazło się dla was miejsce. A jeżeli go zabraknie, to pewnie ktoś będzie musiał odejść - ale wy już na pewno tam zostaniecie.”

Ta deklaracja szybko się potwierdziła. Niedługo później kadencja przewodniczącego Parlamentu Europejskiego została podzielona na dwie części. Jerzy Buzek wybrany został przewodniczącym PE. A 10 lat później Donald Tusk został wybrany przewodniczącym Rady Europejskiej. Wyniki tych wyborów nie tylko potwierdzały, że te konkretne osoby zasługują w pełni na sprawowanie tak wysokich urzędów, ale była to też demonstracja wobec Europy a w szczególności naszego regionu, że jesteśmy częścią demokratycznej europejskiej rodziny, że państwa Europy Środkowej są traktowane, jak równe wśród równych. To się niestety zmieniło.

Czy to, że do jedynego jak dotąd przesilenia w kryzysie na granicy z Białorusią doprowadzili Angela Merkel i Emmanuel Macron właściwie bez porozumienia z Polską, jest właśnie potwierdzeniem utraty wcześniejszego statusu naszego kraju w Unii? A może wręcz przeciwnie, to raczej znak tego, że ktokolwiek jeszcze próbował się o nas upomnieć?

Tzw. kryzys na pograniczu polsko-białoruskim miał i ma w swej istocie charakter lokalny, ograniczony. Wyolbrzymianie tego napięcia i konfliktu służy celom polityki wewnętrznej Łukaszenki. To, co zrobili Merkel i Macron, wydaje mi się świadectwem ich poczucia odpowiedzialności za Europę. Oni tego oczywiście nie musieli robić. Ale chcieli zapobiec temu, by lokalny i - w skali europejskiej - marginalny konflikt nie przekształcił się w zarzewie poważnej konfrontacji. Dla mnie bardzo ważną lekcją europejskiego myślenia pani Angeli Merkel było jej wystąpienie w czasie, gdy Niemcy przewodniczyły UE. Podczas spotkania Unia-Rosja w Samarze Merkel oświadczyła na wstępie Władimirowi Putinowi, że oczekuje zniesienia rosyjskiego embarga na polskie produkty rolne, bo ta rosyjska decyzja zastosowana wobec Polski - jednego z członków Unii - jest nieprzyjaznym aktem wobec całej europejskiej wspólnoty i stanowi przeszkodę w rozwijaniu relacji w rzeczowym i kooperatywnym duchu.

Tym razem w sprawie napięcia na granicy między Białorusią i Polską Merkel zapewne otrzymała z Rosji sygnał, że rozmowy dotyczące tej sprawy powinna prowadzić z Łukaszenką, którego Unia nie uznaje jako legalnego prezydenta, który jest uzurpatorem. Z kolei intencją Łukaszenki było i pozostaje przełamanie dotychczasowej izolacji. Merkel najwyraźniej uznała, że w przededniu zapowiedzianego odejścia ze stanowiska kanclerza, może wykorzystać swój autorytet i ułatwić rozwiązanie tego konkretnego problemu. Dodajmy, że poinformowała polskie władze o wyniku tych rozmów.

Kanclerz Merkel ma już swoje miejsce w historii Niemiec, obok takich postaci, jak Konrad Adenauer, Willy Brandt czy Helmut Kohl.

Zarządzanie lękiem w świecie niepewności

Mówi pan wprost, że stoimy w oko w oko z Historią przez wielkie „H”. Ale w obliczu tego historycznego przełomu brakuje przywódców na miarę ryzyka, wyzwań i zagrożeń. Na czym właściwie polega ten przełom według pana?

Świat nie rozwija się według jakiegoś wielkiego projektu, wbrew twierdzeniom zwolenników teorii spiskowych. Również doktryna marksistowska i materializm historyczny zakładały, że nic w tym świecie nie dzieje się bez przyczyny. Uważny czytelnik dziennika „Prawda”, którego artykuły redakcyjne na bieżąco objaśniały prawdy objawione, mógł odnotować, że powtarzał się tam często zwrot: „eto nie słuczajno", czyli to nie jest przypadek. Po dziś dzień w autorytarnej Rosji utrzymuje się przekonanie, że wszystko co się w świecie dzieje, nie jest żadnym przypadkiem. Każda ważniejsza decyzja zapadająca na świecie jest elementem wielkiego planu osaczania Rosji. Admiratorzy takiego sposobu myślenia powtarzają z uporem, że „kolektywny Zachód” zmierza do zniszczenia Rosji.

To samo w innej wersji głoszą przywódcy Chin, Turcji i wielu innych niedemokratycznych reżimów. Każde z tych państw ma swoją spiskową teorię. Chętnie przedstawiają świat jako swoistą arenę, na której Stany Zjednoczone i ich sojusznicy usiłują wcielić w życie swój konspiracyjny Globalny Projekt. Tak postrzegają i prezentują cele każdej zachodniej inicjatywy. W tym ujęciu mieści się zarówno samo istnienie takich wielostronnych instytucji, jak Organizacja Narodów Zjednoczonych, międzynarodowe sądy i trybunały, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy a nawet takie debaty, jak waszyngtoński Szczyt Demokracji oraz cele i zadania tych instytucji. W oczach Moskwy i Pekinu są to kolejne etapy realizacji Wielkiego Planu narzucenia Rosji i Chinom oraz całej reszcie świata imperialnej dominacji Zachodu.

Mocarstwa i państwa rządzone w sposób niedemokratyczny mają potrzebę kreowania obrazu wroga i zewnętrznego zagrożenia jako spoiwa, które sprzyja konsolidacji własnego społeczeństwa.

Pozwala on bowiem zarządzać i sterować nastrojami trwogi, lęku i strachu w świecie niepewności i nieprzewidywalności.

A jaką ma na to odpowiedź świat demokracji?

Z kolei w państwach demokratycznych zyskały na popularności poszukiwania i zapowiedzi ukształtowania nowego porządku międzynarodowego na wzór Koncertu Mocarstw po Kongresie Wiedeńskim lub porządku jałtańsko-poczdamskiego po II wojnie światowej.

Nieporozumienie polega na tym, że porządek międzynarodowy nie jest produktem badań teoretycznych i nie opiera się na żadnych modelach proponowanych przez uczonych i ekspertów. Jest to wynik rozwoju i procesów, które przebiegają w całym świecie, a w szczególności we wzajemnych relacjach między mocarstwami. Procesy te obejmują nieskończoną ilość zdarzeń i czynników. Globalne porozumienia, które wyrażają zarówno równowagę interesów jak i siły, czyli potencjały państw oraz wartości, jakimi kierują się głowni aktorzy sceny międzynarodowej mogą być i niekiedy są uznawane za podstawę nowego porządku.

Tak było po wojnach religijnych w Europie, kiedy ukształtowane zostały nowe zasady i normy określone później jako Porządek Westfalski. Tak było po zakończeniu wojen napoleońskich, których rezultaty zatwierdził Kongres Wiedeński (1815), czy też po I wojnie światowej - Kongres Wersalski (1919) a po II wojnie - Konferencja Poczdamska (1945).

Na rozwój świata składają się też procesy i wydarzenia, często przypadkowe. Na niektóre z nich wywarł wpływ sam przyrost ludności na ziemi, której liczba mieszkańców wynosi dziś ponad 8 miliardów, bo przyśpieszył zachodzące w przyrodzie zmiany. Mam na myśli choćby kryzys klimatyczny, wyczerpywanie się nieodnawialnych zasobów surowcowych, niedostatek zasobów wody pitnej, który już dziś występuje na wielu obszarach Afryki, ale niebawem stanie się problemem globalnym.

Żadne z tych wyzwań nie jest wynikiem spisku, zmowy ani konspiracji. Świat nie jest projektem, nie został zaprogramowany. Rządzą nim w dużej mierze żywioły natury, nad którymi nie panujemy. Próby definiowana zachodzących zmian można określić zwrotem „ociosywanie mgły”.

Dotyczy to również polityki, w której psychologia, emocje i ambicje odgrywają większą rolę niż brali to pod uwagę badacze i analitycy - choć w ostatnich latach sterowanie emocjami i nastrojami budzi coraz większe zainteresowanie uczonych i polityków. Do rangi problemu numer jeden urosły kwestie tożsamości - historycznej, politycznej, kulturowej. Są to kategorie, które w dyskursie publicznym oraz nauce o stosunkach międzynarodowych traktowane były w przeszłości jako marginalne.

Dzisiaj spory historyczne są sporami o demokrację.

Spory cywilizacyjne dotyczą tego, czy przyjmiemy jeden uniwersalny system wartości, czy pozostaniemy przy regionalnych, subregionalnych i narodowych czy zgoła etnicznych kategoriach wartości, które zdaniem przywódców państw autorytarnych, są nie do pogodzenia z wartościami uniwersalnymi.

Po co nam to wciąż przeżywane na nowo doświadczenie tożsamości?

Reakcją na procesy globalizacji, które wywołują obawy o utratę tożsamości jest zjawisko fragmentaryzacji. Jest to reakcja ludzi, polityków i państw zdeterminowanych bronić swych tradycji, obyczajów, sposobu życia, języka, kultury, którym - w ich przekonaniu - zagrażają obce wpływy, przejawiające się np. w amerykanizacji, popkulturze, nowych sposobach zachowania, zwłaszcza popularnych w młodym pokoleniu. Tożsamość, emocje, nastroje - to sprawy z zakresu psychologii społecznej, które z trudem poddają się racjonalnym i weryfikowalnym badaniom. Natomiast ich skutki bywają bardzo wymierne i są powszechnie dostrzegalne.

Przykładem są choćby ruchy antyszczepionkowe, które mają podłoże irracjonalne, ale ich efekty bezpośrednio zagrażają nie tylko wyznawcom tych ruchów, ale też całej populacji narażając ludzi na śmierć z powodu zarażenia COVID-19. Za kilka lat możemy mieć do czynienia z zupełnie inną kategorią wirusów, być może znacznie groźniejszych. Stawia to przywódców państw przed pytaniami - czy i jak można tym zagrożeniom zapobiec. Jak do tej pory, odpowiedź uczonych jest jedna - masowe, obligatoryjne szczepienia całej ludności. Podjęcie stosownych decyzji świadczyłoby o sile i skuteczności władzy, dla której zdrowie i życie całej zbiorowości powinno być ważniejsze od mierzonej słupkami popularności. Społeczeństwo ma prawo oczekiwać od osób pełniących funkcje publiczne takiej moralno-etycznej postawy i odpowiedzialności politycznej, a nie oswajania ludzi z tym, że codziennie umiera ponad 500 osób.

Mam wrażenie, że oswajamy się z czymś jeszcze. W moim pokoleniu każdy miał w rodzinie babcię czy dziadka, którzy bezpośrednio doświadczyli wojny. Pan większość swojego życia zawodowego jako badacz, negocjator i uczestnik wielu gremiów międzynarodowych zajmował się sprawami rozwiązywania konfliktów, rozbrojenia i bezpieczeństwa. Czy nie sądzi pan, że w ostatnich dekadach zatracamy poczucie grozy wojny, które miało tak ogromny wpływ na powojenny system bezpieczeństwa w Europie?

Tak. Powoli je zatracamy. Europa była w stanie wypracować i uzgodnić po II wojnie światowej rozwiązania, które uważałem kiedyś za mało prawdopodobne, wręcz utopijne. Jednak Utopia stała się na naszych oczach rzeczywistością. Sprawy kiedyś nie do pomyślenia za życia jednego pokolenia stały się realnym doświadczeniem 500 milionów Europejczyków: swobodny przepływ ludzi, towarów, idei, otwarte granice, programy Erasmus dla studentów. Zaczęło się od idei przekształcenia Europy w strefę pokoju. Jej Ojcowie Założyciele myśleli kategoriami dobra wspólnego i współzależności. Tej kulturze życia w pokoju towarzyszyła jednak pewna utrata poczucia odpowiedzialności za bezpieczeństwo własnego regionu. To Amerykanie roztoczyli nad Europą parasol bezpieczeństwa.

Zasługą Europy było ukształtowanie kultury poszukiwaniu konsensusu. Przyjęto idealistyczne założenie, że wszystkie spory można i należy rozwiązywać drogą negocjacji. Podejście takie jest w pełni zrozumiałe i zasadne, jeśli partnerzy przy stole rokowań kierują się tymi samymi zasadami i wartościami. W świecie realnym, nie wyimaginowanym, szanse na skuteczną realizację pokojowego rozstrzygania sporów istnieją tylko wtedy, gdy - obok równowagi interesów i deklarowanych zasad i wartości - wspiera je siła.

Rzecz w tym, że przeciwnicy demokracji i respektowania uniwersalnych wartości utożsamiają konsensus z prawem weta, z narzędziem szantażu, z blokowaniem pokojowych rozwiązań i próbami narzucania swego stanowiska.

W ich opinii poszukiwanie konsensusu jest przejawem słabości. Uważają, że świat respektuje tylko siłę. Ich przewaga miałaby polegać na słabości tych, którzy nie odwołują się do siły militarnej tylko do kultury negocjacji i dążenia do porozumień. Dlatego czas najwyższy, by bezpieczeństwo Europy gwarantował nie tylko amerykański parasol bezpieczeństwa, ale jej własny potencjał i siła.

*Prof. Adam Daniel Rotfeld, były minister spraw zagranicznych(2005), dyrektor Sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI, 1989-2002); członek Advisory Board on Disarmament Matters Sekretarza Generalnego ONZ (2006-11), Współprzewodniczący Polsko-Rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych (2008-15); autor ok.30 monografii i ponad 350 studiów i raportów o polityce bezpieczeństwa międzynarodowego. Pracuje na Uniwersytecie Warszawskim na Wydziale Artes Liberales.

Udostępnij:

Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.

Komentarze