Czego Ukraina może spodziewać się po powrocie Trumpa do Białego Domu? Wbrew jednoznacznym prognozom krytyków i zwolenników Trumpa, odpowiedź jest nieoczywista – ale najbardziej prawdopodobny jest scenariusz wstępnego chaosu, po którym Trump z czasem wróci do polityki ustępującego Bidena
Zwycięstwo Donalda Trumpa w ostatnich wyborach prezydenckich rozbudziło dyskusję o polityce byłego i następnego prezydenta w stosunku do Ukrainy. Sam Trump i jego otoczenie wielokrotnie wyrażali sceptycyzm wobec Ukrainy, stąd obawa przed wstrzymaniem pomocy, albo wręcz i aktywnym sabotażem Kijowa. Zarazem pojawiły się głosy, że twarda postawa Trumpa może oznaczać przyśpieszenie procesu pokojowego, a jedyna alternatywa to powolna agonia Ukrainy w wojnie bez szans na wygraną. Ostatnio na przykład w polskich mediach sporo zamieszania zrobiło tłumaczenie podobnego głosu z amerykańskiego portalu Politico.
W tym tekście chciałbym wyjaśnić, dlaczego obie te prognozy wydają mi się mniej prawdopodobne niż następujący scenariusz:
po początkowo chaotycznej postawie wobec Kijowa, Trump wróci w koleiny, które wyznaczyła poprzednia administracja.
Żeby to zrozumieć, spojrzymy krytycznie na trzy typowe argumenty, wedle których Trump ma być dobrą wiadomością dla Kijowa: Trump
Osobiście nie jestem zwolennikiem dyskusji politycznej opartej o „pop-psychologiczną” analizę pojedynczych polityków, ale Trump to polityk naprawdę wyjątkowy. Nie jest przypadkiem, że pomimo odziedziczonej fortuny zawiódł jako biznesmen i odnalazł się dopiero jako celebryta w reality show. Prześwietlenie jego osobowości i polityki zagranicznej z pierwszej kadencji pozwoli nam zrozumieć, dlaczego jego populizm ostatecznie skazany jest na porażkę w sprawie Ukrainy.
Zwolennicy Trumpa wielokrotnie chwalą aurę siły, jaką wokół siebie roztacza. Trump zachowuje się jak samiec alfa i strofuje zarówno przeciwników, jak i sojuszników. To kontrast wobec wiecznie miękkiego i dyplomatycznego Obamy czy Bidena. Kiedy przyjrzeć się jednak realnym wynikom dyplomacji Trumpa, cały obraz szybko się gmatwa.
To prawda, że Trump potrafił stosować ostrą retorykę wobec przywódców państw, które Stany definiują jako przeciwników (adversary). Problem w tym, że właściwie nigdy nie stosował jej przeciwko Rosji i Putina, wobec którego potrafił być zamiast tego zaskakująco miękki.
Skąd taka postawa Trumpa wobec Rosji?
Wedle zaskakująco zgodnej opinii osób, które wypadły z jego dworu, podstawowa cecha charakteru Trumpa to głęboki narcyzm. Dwa dobre przykłady takich głosów to Paul Ryan, lider Izby w pierwszej połowie kadencji Trumpa, i George Conway, mąż Kellyanne Conway, doradczyni Trumpa.
Patologiczny narcyzm łatwo pomylić z pewnością siebie i siłą charakteru. Ma on też ważne konsekwencje w polityce zagranicznej w sprawie Ukrainy.
Skutki widzieliśmy już w pierwszej kadencji Trumpa. Jego zwolennicy twierdzą na przykład, że to właśnie on nałożył pierwsze sankcje na Rosję, blokował Nordstream 2, wzmocnił flankę wschodnią NATO i wysyłał Ukrainie uzbrojenie. W rzeczywistości sankcje wypracował Kongres, w obawie, że Trump zgodzi się na NS2. Wzmocnienie flanki wschodniej oznaczało przesunięcie do Polski symbolicznego tysiąca żołnierzy, czyli mniej więcej tyle, ile Rosja obecnie traci (w liczbie zabitych i rannych) każdego dnia (!) wojny w Ukrainie. Podobnie symboliczna była pomoc wojskowa dla Kijowa, której wartość od 2014 do końca 2019 roku wyniosła ledwie półtora miliarda dolarów – w dodatku, jak wspominałem wyżej, Trump w pewnym momencie zamroził tę pomoc celem szantażu wobec Zełenskiego.
Kolejny problem „silnej dyplomacji” Trumpa można zilustrować następującym przykładem. W drugiej połowie 2017 roku Trump i Kim Dzong Un wymienili się serią inwektyw, czego kulminacją była noworoczna przemowa Kima, w której ten chwalił się północnokoreańskim programem nuklearnym. Amerykanie od dawna ignorują patetyczno-absurdalną retorykę Pjonjangu, ale tym razem Trump potraktował ją osobiście i na Twitterze zagroził Kimowi, że ma „większy guzik”. Z początku wydawało się, że ten gambit samca alfa się powiedzie. Pół roku później doszło do pierwszego w historii spotkania między przywódcą Korei Północnej i prezydentem USA, a Trump potem wręcz twierdził, że Kim wysłał mu „list miłosny”.
Ledwie rok później było jasne, że Trump nigdy nie brał poważnie tych negocjacji i z nowego rozdania nic nie wynikło. Kim kontynuował program rakietowy, a dzisiaj wysyła sprzęt i żołnierzy przeciw Ukrainie.
Ta historia dobitnie pokazuje, że narcyzm Trumpa w polityce zagranicznej, zamiast siły, oznacza słomiany zapał, chwiejność i miotanie się od ściany do ściany, po których przychodzi letarg.
Trump reaguje „nuklearnie” na osobiste zniewagi i czołobitność, ale nudzi go codzienna praca administracyjna, w tym i w polityce zagranicznej. Zupełnie jak w reality show, które są oparte o „personalną dramę” bez prawdziwych konsekwencji w realnym świecie.
A co ze strofowaniem sojuszników? Ulubiony przykład zwolenników Trumpa to jego krytyka Europy za brak inwestycji we własną obronność, na przykład jego uwagi sprzed siedmiu lat o tym, że wszystkie kraje NATO powinny podnieść wydatki na wojsko do uzgodnionego wcześniej celu 2% PKB – te słowa po 2022 wydają się świadczyć o jego dalekowzroczności.
Zauważmy najpierw, że nastawienie Trumpa nie jest jego oryginalną myślą. Europę do wzięcia odpowiedzialności za swoje bezpieczeństwo namawiał już Obama. W gruncie rzeczy to panujący od ponad dekady w Waszyngtonie konsensus, który wykrystalizował się po interwencji Zachodu w Libii i w związku z tak zwanym pivot, czyli przekierowaniem uwagi USA na Pacyfik (tu przykład raportu RAND z 2012 (!) roku).
dlaczego pomimo takiego konsensusu, poprzednicy Trumpa nie naciskali silniej na Europę? Wbrew pozorom nie jest to tylko kwestia większego taktu dyplomatycznego Obamy czy Busha jr. Amerykanom do niedawna taki układ sił zwyczajnie... pasował!
Słabość militarna Europy istotnie oznacza koszt dla Ameryki, która musi się dla niej stać „eksporterem obronności”. Ale ma też kilka zalet.
Europa, porzucając „Weltpolitik” na rzecz integracji gospodarczej, z największego źródła geopolitycznej niestabilności (w końcu to właśnie tutaj wybuchły obie wojny światowe) zamieniła się w cennego partnera handlowego. Kraje, które, przeciwnie, starają się utrzymać autonomię wojskową, często stają się dla Ameryki problemem. Przykładem „wieczna opozycja w NATO”, czyli Francja, i pogrążona w głębokim kryzysie tożsamościowym, politycznym i gospodarczym Wielka Brytania. Czy w końcu... Rosja, która w pewnym momencie flirtowała z bliskim partnerstwem z Ameryką.
Na koniec, uzależnienie od Ameryki oznacza, że jej europejscy sojusznicy gotowi są na daleko idącą współpracę i poświęcanie własnych zasobów dla Ameryki. Świetny symbol to baza w Ramstein – koszt dla amerykańskiego podatnika, ale też i węzeł logistyczny w wojnie w Afganistanie i Iraku.
Jak widać na przykładzie porażki rosyjskiego SU-57, projekt myśliwca piątej generacji w technologii stealth jest drogim i technologicznie trudnym wyzwaniem.
Do tego produkcja takich maszyn czerpie korzyści z efektów skali. Im więcej ich wyprodukujemy, tym tańsza staje się produkcja jednej maszyny. Dostajemy w ten sposób efekt kuli śniegowej: jeśli producent takiego myśliwca zgromadzi dość klientów, jest w stanie oferować im coraz lepszy i tańszy produkt, zdobywając kolejnych nabywców.
Dokładnie taki sukces spotkał amerykański F-35,
w którego programie ochoczo udział wzięli Europejczycy, gwarantując masę krytyczną dla efektu kuli śniegowej i pośrednio pomagając utrzymać Ameryce przewagę technologiczną w siłach powietrznych, które są podstawą jej doktryny militarnej.
Trump kompletnie nie rozumiał takich subtelnych zależności, a jego naciski na Europę powszechnie odbierano nie jako poradę dobrego sojusznika, ale próbę wymuszenia zakupów amerykańskiej broni. Sprawie nie pomagały przyjacielskie relacje Trumpa z Putinem.
W gruncie rzeczy Trump swoim zachowaniem (i ogólnie chaotycznymi rządami) utwierdził tylko przywódców Europy w tym, że Bush jr. nie był „wypadkiem przy pracy”, że Ameryka potrafi być stereotypowym kowbojem bez rozumu, który najpierw strzela, a dopiero potem zadaje pytania.
Biden zgodził się na otworzenie NS2 właśnie po to, żeby po katastrofie Trumpa ocieplić relacje z Unią Europejską (szczególnie Niemcami); a w przededniu rosyjskiej inwazji na Ukrainę powszechnie lekceważono ostrzeżenia administracji Bidena przed planami Putina jako „powtórkę z broni masowego rażenia i Iraku”. Ten przykład idealnie obrazuje, że „personalne dramy” sprawdzają się w reality show, ale nie w budowie sieci sojuszy.
Wybuch wojny domowej w Syrii oznaczał dla Obamy dylemat bez dobrego rozwiązania. Nikt w Waszyngtonie, a tym bardziej nikt poza Waszyngtonem, nie chciał interwencji, która mogłaby zakończyć się kolejną „wieczną wojną” i grzęzawiskiem pokroju Iraku czy Afganistanu. Ale brak interwencji oznaczał pozostawienie Syryjczyków na pastwę brutalnego reżymu Asada i fundamentalistów islamskich (to właśnie w tym konflikcie swoją reputację zdobyło Państwo Islamskie), a w dalszej perspektywie wzmocnienie w regionie pozycji Iranu i Rosji (których klientem jest Asad).
Obama, zgodnie ze swoim charakterem, wybrał „pośrodkowizm” (umiarkowaną interwencję poprzez wsparcie relatywnie liberalnych milicji w kontrze do Asada). W ten sposób jednak nie rozwiązał problemu, nie zadowolił nikogo i stał się symbolem dwóch grzechów amerykańskiej polityki zagranicznej: nieudanych, destabilizujących prób demokratyzacji regionu i reaktywnej polityki bez jakiegoś jasnego celu i prowadzącej do niego „mapy drogowej”.
Trump miał być populistą, który odejdzie od polityki wiecznych wojen, ale Syria doskonale obrazuje, że w istocie nie miał do zaoferowania żadnej alternatywy, dodając do tego jeszcze jeden grzech, blisko związany z jego charakterem. Z początku zwyczajnie kontynuował politykę Obamy, dwukrotnie nawet bombardując siły Asada w odpowiedzi na ich ataki chemiczne na ludność cywilną. Establishment chętnie go chwalił za taką postawę, na przykład znany dziennikarz CNN Fareed Zakaria po pierwszym nalocie na Syrię stwierdził, że Trump „stał się prezydencki”.
Problem w tym, że baza polityczna Trumpa, „infosfera MAGA”, przyjęła to bardzo źle, szczególnie po drugim nalocie na Syrię.
Złożyły się na to dwa czynniki: rzeczywiste zmęczenie ruchu MAGA „wiecznymi wojnami”, ale też i jego zamiłowanie do teorii spiskowych. A tych nie zabrakło i bardzo łatwo znaleźć przykłady prawicowych influencerów, którzy podważali wiarygodność raportów ONZ o ataku Asada albo wręcz twierdzili, że sam atak to operacja fałszywej flagi. Co ważne, oliwy do ognia tych teorii spiskowych dolewali Rosjanie swoją wojną informacyjną w mediach społecznościowych.
To był chyba jedyny przypadek, kiedy wydawało się, że Trump może stracić kontrolę nad ruchem MAGA. Ale nie przez przypadek doskonale sprawdził się w reality show. Od razu wyczuł nastroje w bazie i zaczął się wycofywać z ostrej polityki wobec Asada, za co, w dyplomatycznym efekcie domina, ostatecznie zapłacili Kurdowie, najważniejsi sojusznicy Ameryki w Syrii, których Trump rzucił na pożarcie Erdoganowi i Asadowi.
Przykład Bliskiego Wschodu pokazuje ostatni problem polityki zagranicznej Trumpa. Dyplomacja wymaga żmudnej, codziennej pracy administracyjnej i negocjacji, do czego (jak wspomniałem wcześniej) Trump nie ma głowy. Do tego ten mozół zależy nie tylko od lidera, ale też od armii urzędników, którzy przekują wektory Białego Domu na szczegółowe rokowania i traktaty. Tymczasem z uwagi na osobowość, styl pracy i złą reputację, Trump przed przeprowadzką do Waszyngtonu nigdy nie potrafił zbudować zaplecza profesjonalnych i „nie-szalonych” współpracowników.
Przy obsadzaniu kluczowych stanowisk w swojej administracji prezydent stanął przed wyborem: próbować przyciągnąć przedstawicieli elit Partii Republikańskiej albo wpuścić do niej pozbawionych kompetencji członków swojej menażerii. W praktyce korzystał z obu opcji.
Naczelnym osiągnięciem ekipy Trumpa w kwestii Bliskiego Wschodu były Porozumienia Abrahamowe z 2020 roku, czyli szereg porozumień między Izraelem a ZEA i Bahrajnem pod patronatem Ameryki. Z jednej strony, te porozumienia przypieczętowały sojusz sunnickiego świata arabskiego (poza Syrią) z Izraelem i Ameryką, w opozycji do Iranu. To kulminacja neokonserwatywnej wizji Bliskiego Wschodu jeszcze z czasów Drugiej Wojny w Iraku, kiedy Bush zaliczył Iran do „osi zła”. Zarazem od samego początku było jasne, że państwa arabskie (tak jak ZEA w 2020 roku) za normalizację relacji z Izraelem musiały zapłacić wycofaniem poparcia dla Palestyny. W połowie pierwszej dekady obecnego wieku Palestynę i jej różne frakcje, w szczególności Hamas, wyrzuciło to z orbity wpływu tych państw i wepchnęło w ramiona Iranu. Innymi słowy, Porozumienia Abrahamowe to także kulminacja, wydawałoby się egzotycznego, sojuszu sunnickiego Hamasu i szyickiego Hezbollahu – i jedna z przyczyn wybuchu ostatniej wojny w Strefie Gazy.
Z tych rozważań wyłania się następujący obraz polityki zagranicznej Trumpa:
to w istocie kontynuacja republikańskiego neokonserwatyzmu, doprawionego operetkowym charakterem niestabilnej i nierozumiejącej świata gwiazdy reality show.
Do tego Trump wprowadza się na powrót do Białego Domu jako lider ruchu MAGA, którego infosferę zdominowały spiskowe teorie o Ukrainie i niechęć wobec Zeleńskiego, i którą Rosjanie infiltrują teraz wręcz otwarcie.
Podobnie źle dla Ukrainy wygląda obecne otoczenie Trumpa. W swojej administracji chce powierzyć kluczowe stanowiska ludziom, którzy równie dobrze mogliby pracować dla Russia Today jako lektorzy rosyjskiej propagandy. Elon Musk nazwał przyznanie ukraińskiej SRR Krymu w 1954 roku „błędem Chruszczowa” (pominął tu drobny fakt, że dwie dekady wcześniej Ukraina zrzekła się na rzecz RFSRR m.in. Biełgorodu), Robert F. Kennedy jr. powielał spiskową teorię o rzekomych ukraińskich biolaboratoriach, a Tulsi Gabbard oskarżyła Amerykę o wywołanie pełnoskalowej wojny w 2022 roku.
Ta ostatnia nominacja budzi w tym kontekście szczególne kontrowersje, bo Gabbard, której Trump powierzył kontrolę nad amerykańskim wywiadem, ma podejrzane relacje z Asadem i Moskwą. Podobnie sceptycznie wobec Ukrainy i NATO wypowiada się Pete Hegseth, przy czym żadne z nich nie ma żadnego doświadczenia w polityce zagranicznej, czy w zarządzaniu biurokracją na poziomie federalnym.
Czyli Ukraina na następne cztery lata może pożegnać się z amerykańską pomocą? Z pewnością taki będzie pierwszy instynkt Trumpa, ale wydaje mi się, że szybko nastąpi zderzenie z rzeczywistością.
Zwolennicy Trumpa lubią podkreślać, że za jego prezydentury Rosja nie zaatakowała Ukrainy. To jednak tylko częściowa prawda, bo Putin w tym czasie kontynuował konflikt w Donbasie, nie wycofał się z Krymu i zaczął plany pełnej wojny. To ostatnie widać na przykład w skali, w jakiej do inwazji była przygotowana rosyjska gospodarka.
Największym nieszczęściem obecnej Rosji jest to, że kremlowscy włodarze chyba naprawdę wierzą w swoją propagandę,
na przykład, że spontaniczne demonstracje przeciw Putinowi w 2012 roku zorganizowała kabała amerykańskiego „głębokiego państwa” na czele z CIA. Stąd Putin zwyczajnie uznaje Zachód za wroga na wojnie, a w słynnym wywiadzie z Tuckerem Carlsonem przyznał też, że nie wierzy w sprawczość amerykańskich prezydentów. Trump niewiele może zmienić w tej materii.
Nawet jeśli Trump będzie próbował dogadać się z Putinem ponad głowami Ukraińców, zderzenie spiskowych teorii Putina z narcyzmem Trumpa może szybko wywrócić takie negocjacje na nice.
Putin z dużym prawdopodobieństwem nie chciał zaofiarować Trumpowi jakiegoś „medialnego zwycięstwa” (na przykład akcesji Kijowa do UE w zamian za formalną neutralność), nawet za cenę pełnej Ukrainy. Przez to Trump obrazi się na niego i potem, jak wcześniej w wypadku Kima i Asada, zostawi sprawy swojemu Departamentowi Stanu.
A na czele amerykańskiej dyplomacji prawie na pewno stanie Marco Rubio. To klasyczny przedstawiciel republikańskiego neokonserwatyzmu. W ostatnim roku powtarzał antyukraińskie hasła Partii Republikańskiej, ale bez przekonania i tylko dla własnej kariery. Podobnie jak Trump, Rubio jest jastrzębiem w sprawie Bliskiego Wschodu i Chin.
Wydaje mi się, że po serii pierwszych chaotycznych prób doprowadzenia konfliktu do końca (po Trumpie z całą pewnością możemy spodziewać się kilku „szalonych” tweetów), administracja Trumpa pewnego dnia po prostu obudzi się w sytuacji, w której – zgodnie lub wbrew jej pierwszym intencjom – Rosja jest aktywnym graczem w przeciwnej drużynie.
W takim świecie wznowienie wsparcia dla Ukrainy będzie czymś naturalnym i w wielu formach
(np. we wsparciu wywiadu i rozpoznania) nie będzie wymagało dodatkowego finansowania, świadomości wyborców MAGA, ani nawet aktywnej koordynacji ze strony Białego Domu. Wystarczy ciche przyzwolenie Trumpa.
Do tego pamiętajmy, że pomocą dla Ukrainy zainteresowanych będzie wciąż wiele państw europejskich. Wydaje mi się, że dla Trumpa wygodną furtką na wyjście z twarzą z tej sytuacji będzie deal – ale nie z Rosją lub Ukrainą, ale z Unią Europejską. Państwa takie jak Niemcy czy Holandia nie mają wielkich zapasów broni, ale za to gruby portfel, za pomocą którego mogą sfinansować Ukrainie zakup amerykańskiej broni i amunicji.
Takie rozwiązanie z oczywistych powodów ucieszyłoby waszyngtońskie elity oraz firmy zbrojeniowe, które, pamiętajmy, od dwóch lat inwestują na przykład w produkcję pocisków 155 mm właśnie na potrzeby Ukrainy. Wiele z tych firm zatrudnia tysiące pracowników w kluczowych dla Republikanów swing states. Co więcej, Trump mógłby sprzedać takie rozwiązanie ruchowi MAGA jako genialny gambit: próbował układać się z Putinem, ale ten zdradził jego i Amerykę na rzecz Chin, dlatego Trump go przechytrzył, przy okazji upokarzając Europę i ściągając z niej zaległą opłatę za bezpieczeństwo. W praktyce przyśpieszylibyśmy więc proces, który tak naprawdę zaczął się już za czasów Bidena: Europa zaczęła mobilizować pomoc dla Ukrainy na jesieni zeszłego roku, kiedy amerykański Kongres nie był w stanie uchwalić własnego pakietu.
Zgodnie z popularnym żartem, formułowanie trafnych prognoz jest trudne, szczególnie prognoz o przyszłości. Chciałbym podkreślić, że przedstawiona powyżej hipoteza opiera się o analizę „sił fundamentalnych”, jakimi rządzi się polityka Trumpa i sam Waszyngton. Właśnie dlatego przedstawiam ją jako scenariusz najbardziej prawdopodobny, przy założeniu, że przed styczniem sytuacja geopolityczna nie zmieni się gwałtownie (jak na przykład rok temu wraz z atakiem Hamasu na Izrael). Wydaje mi się na przykład, że wstępny etap chaosu może swobodnie potrwać do połowy przyszłego roku lub dłużej. Biorąc pod uwagę militarne zmęczenie Ukrainy i gospodarcze Rosji, to dość czasu, aby jedna ze stron niespodziewanie „pękła”, jak prawie stało się to w Rosji po buncie Prigożyna.
ruch MAGA najpewniej zareaguje źle na kontynuację pomocy dla Ukrain. Ale nie na tyle, aby Trump się z niej ostatecznie wycofał.
Istnieje duża szansa na to, że ruch MAGA – pomimo wysiłków propagandowych Rosji – gładko przełknie wsparcie dla Kijowa.
Tak samo, jak przełknął uchwalenie ostatniego pakietu pomocy wojskowej z marca tego roku.
Symbolem tego jest fakt, że Mike Johnson, chociaż zezwolił na tamto głosowanie, pozostał przywódcą Republikanów w Izbie. W międzyczasie liderzy opozycji wobec Ukrainy chyba nie znajdą miejsca w nowej administracji. Marjorie Taylor Greene jak na razie nie dostała takiej oferty, a Matt Gaetz opuścił Waszyngton po doniesieniach o udziale w orgiach z narkotykami i nieletnimi prostytutkami (sic!).
Na koniec należy podkreślić, że tamten pakiet pomocy dla Ukrainy powiązany był ze wsparciem dla Izraela. A jak wspominałem,
konflikt z Iranem i Chinami nieuchronnie oznaczał będzie też napięcia z Rosją.
Wszystko to oznacza, że sytuacja Ukrainy może nie zmienić się bardzo w dłuższej perspektywie. Zarazem taki pozytywny scenariusz poprzedzi jednak etap chaosu, a cenę zapłaci za to własną krwią ukraiński żołnierz Dlatego ważne jest, abyśmy w Europie wzmacniali autonomię strategiczną i własną pomoc dla Ukrainy. Nawet jeśli Trump zniknie z polityki po nadchodzącej czterolatce, nic nie gwarantuje powrotu normalności do Waszyngtonu – a Rosja, głodna restauracji imperium, wciąż będzie przyglądać się nam zza Bugu i z Królewca.
Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi
Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi
Komentarze