Niedawna wypowiedź prezydenta Trumpa o możliwości dostarczenia Ukrainie pocisków Tomahawk rozpaliła dyskusje związane z militarnymi, technicznymi i politycznymi aspektami takiego kroku. Zanim Tomahawki trafią na Ukrainę, warto spojrzeć na szerszy kontekst tego problemu
Sama możliwość przekazania Tomahawków Ukrainie wywołała zainteresowanie. Pociski te, tak chętnie używane przez USA w lokalnych konfliktach zbrojnych od roku 1991, a więc od operacji Pustynna Burza, powstały przecież w latach siedemdziesiątych, by razić cele na terytorium ówczesnego Związku Radzieckiego i jego sojuszników.
Salwy takich pocisków, przenoszących 450-kilogramową głowicę, znacznie trudniejszych do wykrycia i przechwycenia niż doraźnie konstruowane bezzałogowce, mogą zadać Rosji poważne i coraz cięższe straty.
Ukraina jest w stanie uderzać głęboko w terytorium Rosji. Posiada już efektywny aparat wywiadowczy i sądząc po skutkach dotychczasowych działań, udało się zidentyfikować środek ciężkości Rosji – w postaci systemu zaopatrzenia w paliwa, o czym świadczą ogromne braki na rynku cywilnym, będące wyraźnie skutkiem ataków na rafinerie.
Kolejki na stacjach benzynowych sugerują, że dostępne paliwo trafia do użytku wojskowego, choć tam też pojawiają się sygnały o problemach z zaopatrzeniem, na razie w formie anegdotycznych dowodów.
Kluczowe może być więc odcięcie od paliwa właśnie armii, zwłaszcza na froncie. To pozwolić może na podjęcie przez ukraińskie wojsko działań ofensywnych i odzyskanie części okupowanych terytoriów.
Wreszcie, skoro Rosja znaczną część dochodów czerpie właśnie z eksportu węglowodorów – to ataki na sektor paliwowy mogą poważnie zachwiać rosyjskim budżetem. Do tego należy dodać wydatki, jakich będzie wymagać odbudowa zniszczonych instalacji, zwłaszcza mając na uwadze obecne sankcje.
Ponadto cenne może być ograniczenie rosyjskich zdolności produkcyjnych, choćby w zakresie środków napadu powietrznego. To byłby szczególnie cenne przed zimą, można się spodziewać bowiem kolejnych rosyjskich nalotów na obiekty energetyczne. Tym bardziej uprawnione byłoby też, aby w odpowiedzi właśnie rosyjska infrastruktura tego rodzaju była intensywnie atakowana. Pogorszenie sytuacji wewnętrznej może mieć wpływ na decyzje zapadające w Moskwie.
W tym kontekście ewentualna dostawa Tomahawków byłaby pożądanym krokiem i technicznie względnie łatwa. Wystarczyłoby tylko pójść już przetartym szlakiem i zamontować na lądowych platformach morskie wyrzutnie, oczywiście dbając o ich ochronę i obronę.
Rosjanie będą zapewne zaciekle polować na Tomahawki. Ograniczeniem może być także fakt, że pociski Tomahawk są dla amerykańskiej marynarki i armii zasobem cennym na wypadek konfliktu z Chinami, ale zapasy magazynowe można odtworzyć. Zaś dostawa choćby 200 czy 300 pocisków i efektywne ich użycie może przybliżyć zakończenie lub przynajmniej zawieszenie walk na warunkach korzystnych dla Ukrainy.
Salwy pocisków, każdy przenoszący 450-kilogramową głowicę, jeszcze trudniejszych do wykrycia i przechwycenia niż doraźnie konstruowane bezzałogowce, mogą zadać Rosji poważne i coraz trudniejsze do zaakceptowania straty.
Jednocześnie, nałożenie ograniczeń i ewentualne użycie przez Ukrainę Tomahawków tylko przeciwko celom na Krymie i innych ziemiach okupowanych, byłoby marnotrawieniem tego potencjału. Oczywiście, straty będą mogły zostać zadane, zwłaszcza w infrastrukturze, ale to samo zadanie będą mogły wykonać choćby pociski Storm Shadow czy Neptuny.
Rozbudowa ukraińskich zdolności do głębokich uderzeń prowokuje do pytania o rosyjską reakcję. Możliwa jest oczywiście rosyjska eskalacja, ale będzie to eskalacja werbalnych gróźb, być może wyrażanych bardzo barwnym językiem publicystów i polityków. Inne działania, jakie Rosja mogłaby podjąć, to działania hybrydowe – które żadną eskalacją nie są. Rosja tę wojnę wobec państw NATO prowadzi już teraz.
Jednocześnie, gdy mowa o ewentualnej eskalacji i konfrontacji z Rosją, to doświadczenie ukraińskie jest szczególnie cenne także dla NATO. Deficyty rosyjskiej obrony zostały obnażone i już teraz udaje się zadawać Rosjanom bolesne ciosy.
To oznacza, że rozbudowa własnych zdolności do tego rodzaju uderzeń może być efektywnym środkiem odstraszania Rosji, być może skuteczniejszym niż kilkusettysięczna armia.
Trzeba przy tym mieć na uwadze, że bardziej prawdopodobne jest właśnie to, że Rosja będzie prowadzić działania na ograniczoną skalę. Zatem posiadanie środków do adekwatnej odpowiedzi, pozwalających na skuteczne odstraszanie, jest wskazane.
I z tego też powodu może to być skuteczny środek walki – pod pewnymi warunkami. Aby je w pełni opisać, należy cofnąć się do… lat dwudziestych dwudziestego wieku.
Już podczas I wojny światowej podjęto próby bombardowania zaplecza przeciwnika – czy to z bombowców, czy sterowców. Po zakończeniu wojny pojawiły się koncepcje zmierzające do operacjonalizacji tych eksperymentów, ujęcia ich w wojskową doktrynę.
Podejścia włoskiego generała G. Douheta, brytyjskiego marszałka lotnictwa H. Trencharda czy kontrowersyjnego amerykańskiego wojskowego W. Mitchella były różne w szczegółach, ale wszystkie miały wspólny fundament – założenie, że bombardowanie terytorium przeciwnika, jego zaplecza przemysłowego będzie miało zasadniczy wpływ na wynik wojny.
II wojna światowa częściowo potwierdziła niektóre z tych założeń (zwłaszcza taktycznych i technicznych), ale jasne stało się jedno: uderzenie na zaplecze przeciwnika może faktycznie doprowadzić do jego osłabienia. Należy tylko znaleźć środek ciężkości, obszar lub sektor, który powinien zostać zaatakowany i atakować go jak najskuteczniej.
W przypadku III Rzeszy tym środkiem ciężkości ostatecznie okazał się system zaopatrzenia w paliwa, w przypadku Japonii – całe miasta i umieszczony w nich przemysł oraz ich ludność. Zarazem ówczesne bombardowania ostatecznie nie przybrały formy precyzyjnych ataków czy nocnego nękania – ale niszczenia dywanowymi nalotami całych miast i fabryk.
Jednak także po wojnie okazało się, że nie zawsze wyciągano z tego lekcje: amerykańskie naloty na Wietnam Północny podczas operacji „Rolling Thunder” (1965-1968) nie odniosły pożądanego rezultatu. Częściowo skuteczne były późniejsze fale uderzeń („Linebacker i Linebacker II”). Nieustannie bowiem okazywało się, że nie wystarczy sama przewaga techniczna.
Pojawienie się broni atomowej i połączenie jej najpierw z samolotem, a potem pociskiem balistycznym wydawało się odpowiedzią na problem niszczenia zaplecza przeciwnika w sposób ostateczny. Początkowo wydawało się ze samoloty (załogowe lub bezzałogowe) będą tylko tymczasowym nosicielem, a ostatecznie ich rolę przejmą pociski balistyczne odpalane z lądu lub morza.
Oznaczało to sytuację z rodzaju „wszystko albo nic” – albo atomowa apokalipsa, albo brak możliwości użycia siły zbrojnej. Ponadto, mimo początkowej fascynacji możliwościami broni rakietowej, okazało się, że pocisk balistyczny przy swoich zaletach ma też swoje wady. Nie można go na przykład zawrócić, a sam fakt jego odpalenia jest łatwy do wykrycia, jest więc z zasady środkiem ostatecznym.
Zarazem lotnictwo napotkało nowe ograniczenia, wynikające z doskonalenia środków obrony powietrznej. Konwencjonalny samolot miał coraz mniejsze szanse dotarcia do celów chronionych przez sieci radarów, myśliwce przechwytujące oraz naziemne rakiety przeciwlotnicze. Co więcej, okazało się także, że zwalczanie pocisków balistycznych jest wprawdzie trudne, ale możliwe, i to dodatkowo komplikowało sytuację.
Nie można było pozwolić sobie na stawianie wszystkiego na jedną kartę, a więc oprócz rozwoju pocisków balistycznych, podjęto prace w innych kierunkach.
Z tego powodu bombowce uzbrojono w pociski rakietowe, zwiększające zasięg rażenia i pozwalające uniknąć wlatywania w strefę obrony przeciwnika. Początkowo ich zastosowanie było ograniczone. Amerykańskie AGM-28 czy późniejsze AGM-69 miały służyć „wybiciu” korytarza dla bombowców, niszcząc stanowiska obrony przeciwlotniczej. Radzieckie Ch-22 miały z kolei służyć zwalczaniu okrętów – zwłaszcza lotniskowców.
Ostatecznie pociski rakietowe zastąpiły więc zwykłe zrzucane z samolotów bomby jako zasadniczy środek rażenia. Francuzi wprowadzili dla swojego lotnictwa ponaddźwiękowy pocisk ASMP, który zastąpił konwencjonalne bomby jądrowe.
Natomiast w latach siedemdziesiątych XX wieku w USA podjęto prace nad pociskami manewrującymi, zdolnymi do lotu z prędkością poddźwiękową na małej wysokości, trudnymi do wykrycia i przechwycenia. Wyposażono je w systemy nawigacyjne pozwalające na wykonywanie licznych manewrów podczas lotu (co pozwala omijać przeszkody terenowe czy strefy rażenia obrony przeciwlotniczej) oraz precyzyjnie uderzyć w cel.
Efektem tych prac były przeznaczone dla samolotów pociski AGM-86 ALCM (Air-to-ground-missile) oraz morskie rakiety BGM-109 Tomahawk.
Oba te typy uzbrojenia były do siebie podobne: to lecące z prędkością 800-900 km/h, na wysokości poniżej 100 metrów, na odległość do 2500 km pociski przypominające uskrzydlone cygaro, napędzane silnikiem turboodrzutowym.
Naprowadzanie zapewniał inercyjny system nawigacyjny (określający położenie na podstawie przebytej drogi), uzupełniony przez system porównujący profil terenu mierzony radiowysokościomierzem z zapisaną w pamięci komputera mapą terenu, zapewniający precyzyjną, autonomiczną nawigację.
Różnice pomiędzy pociskami wynikały z potrzeb użytkowników: siły powietrzne potrzebowały pocisku przenoszonego przez samoloty, marynarka planowała użycie go zarówno z pokładu okrętów nawodnych, jak i podwodnych, a więc Tomahawk musiał mieścić się do wyrzutni na okrętach oraz być zaopatrzony w stopień startowy – czego nie potrzebował pocisk przenoszony przez samolot.
Ponadto AGM-86 pierwotnie przenosił jedynie głowicę atomową, natomiast morski AGM-109 posiadał wersję AGM-109B z głowicą konwencjonalną i innym (radarowym) systemem naprowadzania, przeznaczoną do zwalczania okrętów.
Ironią losu było to, że morski Tomahawk, oznaczony jako BGM-109G Gryphon, trafił także do sił powietrznych jako broń odpalana z lądu. W latach osiemdziesiątych, w odpowiedzi na rozmieszczenie przez ZSRR pocisków balistycznych RSD-10 (oznaczanych na zachodzie jako SS-20), w Europie znalazły się zarówno rakiety balistyczne Pershing II, jak i właśnie dopełniające je innymi możliwościami pociski manewrujące.
Wycofano je, podobnie jak szereg innych typów uzbrojenia, po roku 1988 na skutek podpisania traktatu INF, na mocy którego USA i ZSRR wyrzekły się posiadania i rozwoju pocisków balistycznych i manewrujących, bazowania lądowego o zasięgu między 500 km a 5000 km.
W latach osiemdziesiątych, rozszerzając możliwości użycia nowej broni, morskie i lotnicze pociski otrzymały głowice konwencjonalne, przeznaczone do rażenia celów lądowych.
Ich debiutem była wojna w Zatoce Perskiej w roku 1991, która potwierdziła przyjęte założenia – choć w realiach innego konfliktu. Pociski manewrujące okazały się bronią skutecznie rażącą ważne obiekty, takie jak stanowiska dowodzenia, węzły łączności, instalacje przemysłowe, a ich zasięg pozwalał minimalizować straty własne.
Te zalety sprawiły, że mimo zakończenia zimnej wojny i podpisania traktatów rozbrojeniowych, Amerykanie chętnie używali tej broni w lokalnych konfliktach – od Bałkanów po Jemen.
Opracowano także nowe wersje Tomahawków (RGM-109E) przeznaczone właśnie do użycia w lokalnych konfliktach, o rozbudowanym systemie naprowadzania (np. zapewniające możliwość zmiany celu podczas lotu), ale o mniejszym, wynoszącym do 1600 kilometrów, zasięgu.
Są one obecnie typową bronią amerykańskich okrętów nawodnych oraz podwodnych. Z uwagi na wzrost napięcia międzynarodowego i to, że traktat INF o ograniczeniu broni średniego zasięgu przestał obowiązywać, pociski Tomahawk znów wróciły na ląd. Amerykańska armia wprowadziła do użytku system rakietowy Typhon – czyli po prostu zamontowane na naczepach ciężarówek podnoszone morskie wyrzutnie, z których odpalane są pociski Tomahawk oraz SM-6.
W przypadku broni dla lotnictwa, pociski AGM-86 zostały wycofane, ale lukę po nich wypełniają pociski nowej generacji, w tym używane także przez Polskę AGM-158 (JASSM).
Wreszcie sukces tego rodzaju uzbrojenia sprawił, że prace nad jego rozwojem podjęto w innych państwach. W Związku Radzieckim opracowano lotnicze pociski Ch-55 i Ch-101, morskie Kalibry. Pocisków manewrujących mogą używać także systemy Iskander, obok pocisków balistycznych.
Wreszcie państwa europejskie opracowały swoje pociski, takie jak francusko-brytyjskie (Storm Shadow lub SCALP-EG w zależności od użytkownika), szwedzko-niemieckie KEPD 350 Taurus.
Zasadniczą różnicą jednak w porównaniu do zimnowojennych Tomahawków jest ich przeznaczenie – to pociski przeznaczone tylko do przenoszenia głowic konwencjonalnych, o mniejszym zasięgu – do 500 kilometrów.
Pociski Storm Shadow i SCALP-EG zostały dostarczone już Ukrainie i były skutecznie używane, w tym do ataków na porty i przebywające w nich rosyjskie okręty oraz stanowiska dowodzenia.
Do listopada 2024 ich użycie było ograniczone tylko do ukraińskich terytoriów zagarniętych przez Rosję (w tym Krymu), ale później te restrykcje zostały zdjęte.
Względnie łatwe okazało się także użycie tych pocisków pod względem technicznym: nosicielami zostały poradzieckie bombowce Su-24, należało je przystosować do przenoszenia zachodniego uzbrojenia. Prawdopodobnie cały cykl planowania misji i programowania odbywa się na ziemi, zaś sam samolot jest tylko platformą startową.
Być może w walce użyte zostaną także nowe znacznie tańsze pociski manewrujące, które zapewnić ma program ERAM (Extended-Range Attack Missile) – w sierpniu tego roku poinformowano o zgodzie na sprzedaż Ukrainie do 3350 sztuk pocisków tego rodzaju. Nie wiadomo czy dostawy w ogóle się zaczęły i czy możliwe będzie ich użycie w atakach na terytorium Rosji. Może się powtórzyć casus balistycznych pocisków ATACMS (Army Tactical Missile System) i ograniczeń związanych z ich użyciem.
Użycie tych pocisków przez Ukrainę jest tylko częścią szerszego zagadnienia, jakim są zdolności tego państwa do prowadzenia uderzeń na tereny Ukrainy okupowane przez Rosję oraz na terytorium tego państwa.
Ukraina bowiem próbowała już od roku 2022 podejmować działania tego rodzaju. Początkowo używane były przebudowane do roli improwizowanych pocisków manewrujących odziedziczone po ZSRR odrzutowe bezzałogowe samoloty rozpoznawcze Tu-141 o zasięgu do 900 kilometrów oraz Tu-143, mające zasięg do 190 kilometrów.
Przeróbka była więc prosta – urządzenia były z definicji wojskowym aparatem latającym, należało tylko zastąpić aparaturę rozpoznawczą ładunkiem wybuchowym lub podwiesić bombę. Zaletą było też posiadanie personelu umiejącego obsługiwać te samoloty.
Do zadań bojowych adaptowano także kupowane komercyjnie duże chińskie bezzałogowce Migun 5 i Skyeye 4450 – te pierwsze mają zasięg do 800 kilometrów. Tutaj zaletą była ich dostępność, a z racji prostej konstrukcji – łatwość adaptacji.
Do roli bojowych bezzałogowców przebudowano też lekkie samoloty sportowe, takie jak A-22 Foxbat. Przebudowa polegała na zabudowaniu urządzeń zdalnego sterowania, kamer oraz umieszczeniu ładunku wybuchowego. Także w tym przypadku, zasadniczą zaletą była dostępność – ewidentnie wykorzystano będące przed wojną w cywilnych rękach samoloty tego rodzaju.
Wreszcie, w Ukrainie są produkowane także rodzime konstrukcje, na przykład UJ-26 o zasięgu 1000 kilometrów, czy AN-196 o zasięgu do 2000 kilometrów.
Początkowo były to proste samoloty z silnikiem tłokowym i inercyjnym układem naprowadzania uzupełnionym przez nawigację satelitarną, przenoszące do dwudziestu kilogramów głowicy bojowej. Stopniowo zaczęto tworzyć konstrukcje bardziej zaawansowane, w tym wykorzystujące napęd odrzutowy. Początkowo były to proste konstrukcje jak przenoszący zaledwie dziesięć kilogramów ładunku bojowego UJ-25.
W roku bieżącym ujawniono natomiast nowy typ samolotu-pocisku, oznaczony jako FP-5, o napędzie odrzutowym przenoszący głowicę o masie do tysiąca kilogramów i zasięgu do 3000 kilometrów. Nawet jeśli wszystkie informacje na temat tego pocisku są prawdziwe, to słabym punktem jest zespół napędowy – jest to radziecki silnik AI-25. Ewidentnie skorzystano z istniejących zapasów lub zdemontowano je z nielatających samolotów (np. Jak-40).
Wiadomo także o innych programach ukraińskich pocisków manewrujących (Trembita, Piekło, Palanycja), lecz informacje o nich są skąpe i możliwe, że część to po prostu treści propagandowe.
Prawdopodobnie najbardziej dojrzałym technicznie z ukraińskich rozwiązań w zakresie głębokich ataków jest pocisk Neptun, pierwotnie przeznaczony do zwalczania okrętów, ale zmodyfikowany do zwalczania celów lądowych. Obecnie używana wersja ma zasięg 360 kilometrów, ale prowadzone są prace nad zwiększeniem ich zasięgu do 1000 kilometrów.
Oprócz tych środków rażenia sięgnięto także po pociski balistyczne. Obok dostarczonych z USA pocisków MGM-140 ATACMS, do ataków na cele rosyjskie wykorzystano także pociski zestawów przeciwlotniczych dalekiego zasięgu S-200. Te rakiety mogą bowiem być użyte do zwalczania celów lądowych, a ich zasięg przekracza 200 kilometrów, choć z uwagi na sposób naprowadzania, celność jest ograniczona – o ile nie wprowadzono żadnych modyfikacji.
Ukraina prowadzi także swój program pocisku balistycznego Grom-2, rozpoczęty jeszcze w roku 2013, lecz dotąd nie ma potwierdzenia, aby był używany bojowo.
Wreszcie uzupełnieniem środków dalekiego zasięgu są działania niekonwencjonalne, jak niedawna operacja „Pajęczyna”. Jednak działania tego rodzaju są bardziej złożone i obarczone większym ryzykiem. Wypuszczanie w kierunku rosyjskich celów pocisków czy bezzałogowych samolotów jest prostsze i tańsze.
Bilans użycia tych wszystkich sił okazuje się interesujący. Już od początku działań, z użyciem improwizowanych środków rażenia okazało się, że rosyjska przestrzeń powietrzna jest broniona słabiej, niż można się było tego spodziewać na podstawie przedwojennych szacunków.
Przy pomocy tych improwizowanych narzędzi w latach 2022-2023 skutecznie atakowane były między innymi bazy lotnicze (uszkodzono tak co najmniej cztery bombowce strategiczne), zakłady przemysłu zbrojeniowego, rafinerie ropy naftowej czy terminal przeładunkowy (w tym położony nad Bałtykiem Ust-Ługa), dochodziło także do ataków na, zdawałoby się, świetnie bronioną Moskwę. Natomiast w latach 2024-2025 wyraźnie wzrosła intensywność ataków wymierzonych w sektor paliwowy, o czym dalej.
Zarazem urządzenia te przenosiły niewielki – od 20 do 100 kg ładunek wybuchowy. Lokalnie produkowane urządzenia to często proste samoloty o napędzie tłokowym lecące nisko i powoli, a więc łatwe do przechwycenia. Jednak, w przeciwieństwie do Ukrainy posiadającej i modyfikującej swoje siły obrony przeciwlotniczej – Rosja ma wyraźne problemy z adaptacją do nowej sytuacji. Pełny obraz oczywiście przyniosłoby porównanie faktycznej liczby wystrzelonych, zestrzelonych i trafiających w cele pocisków i dronów.
Zasadniczą korzyścią pierwszych ataków było więc przede wszystkim uzyskanie efektu propagandowego i psychologicznego, udowadniając, że głębokie zaplecze Rosji nie jest bezpieczne. Zarazem uzyskanie mierzalnego wpływu na działania zbrojne i wpięcie posiadanego uzbrojenia w szerszą, strategiczną koncepcję jest już wyzwaniem.
Inaczej, będą to ciosy wyprowadzane na próżno. Niezbędne jest więc – idąc śladem innego teoretyka wojny powietrznej, płk. Wardena, opisanie przeciwnika jako systemu i uderzenie tam, gdzie jest to najefektywniejsze.
Następnie można zejść do planowania na poziomie taktycznym, pozwalającego na maksymalizację szans dotarcia do celu (a więc ominięcia obrony lub jej przełamania) oraz maksymalizację skutków każdego ciosu. Np. atak na stację kolejową w czasie postoju pociągu z cysternami pełnymi paliwa czy zbombardowanie stanowiska dowodzenia, gdy trwa tam narada z udziałem wielu ważnych oficerów.
Niewątpliwie, te warunki są już spełnione.
Adiunkt w Instytucie Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego, zajmuje się problematyką bezpieczeństwa narodowego, w szczególności zagrożeń hybrydowych, militarnych oraz kultury strategicznej Polski. Autor książki "Ewolucja Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1990-2010 w kontekście kultury strategicznej Polski" (2022), stały współpracownik magazynu „Frag Out” członek Polskiego Towarzystwa Bezpieczeństwa Narodowego
Adiunkt w Instytucie Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego, zajmuje się problematyką bezpieczeństwa narodowego, w szczególności zagrożeń hybrydowych, militarnych oraz kultury strategicznej Polski. Autor książki "Ewolucja Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1990-2010 w kontekście kultury strategicznej Polski" (2022), stały współpracownik magazynu „Frag Out” członek Polskiego Towarzystwa Bezpieczeństwa Narodowego
Komentarze