„Najgorsze jest to, że nawet jak robimy dobre rzeczy dla uchodźców, nie zawsze się to kończy czymś dobrym. Tutaj często jest tak, że nie ma happy endu. Albo zdarza się bardzo rzadko i jest to okupione ogromnym stresem, wysiłkiem, psychicznym obciążeniem”
Kryzys na granicy polsko-białoruskiej trwa. Choć uchodźców próbujących dostać się tą drogą do Polski (i często dalej) jest teraz mniej niż w ubiegłym roku. Nasze oczy od blisko dwóch miesięcy zwrócone są na Ukrainę, gdzie toczy się okrutna wojna.
W OKO.press piszemy codziennie o Ukrainie, ale nie zapominamy też o tym, co dzieje się na Podlasiu. Dziś rozmowa z dwiema wolontariuszkami, mieszkankami Hajnówki, od wielu miesięcy pomagającym tym uchodźcom, którzy z racji złego stanu zdrowia trafiają do miejscowego szpitala.
Wolontariuszki są w złym stanie ducha. Zmęczone, wypalone, tracące poczucie, że ich działanie ma sens.
"Najgorsze jest to, że nawet jak robimy te dobre rzeczy, nie zawsze się to kończy czymś dobrym"- opowiadają w rozmowie z nami.
"Tutaj często jest tak, że nie ma happy endu. Albo zdarza się bardzo rzadko i jest to okupione ogromnym stresem, wysiłkiem, ogromnym psychicznym obciążeniem. Bo odbieramy różne błagalne prośby od tych ludzi, a wiemy, że niewiele możemy im pomóc. To jest bardzo obciążające. Czasem tracimy wiarę i nadzieję. Mamy wrażenie, że teraz właśnie choruje nadzieja."
"A teraz, gdy widzę, jaki zryw jest przy Ukrainie, to jesteśmy w szoku" - mówi jedna z nich. "Wielokrotnie udzieliłam rad tym, którzy chcieli pomagać Ukraińcom, bo inaczej nie potrafiłam. Powstały grupy działania, do których też dołączyłam, bo jestem wolontariuszem wszelkiej maści. I myślę, że nam tu, na Podlasiu, też nie zabraknie determinacji, ale czasami po prostu akumulatory nam się rozładowują."
Co dziś dzieje się na polsko-białoruskiej granicy? Z jakich krajów teraz przyjeżdżają cudzoziemcy? Jak są traktowani? Czy są właściwie leczeni w razie potrzeby? Dlaczego tak trudno im pomagać? Czy jest nadzieja na jakąkolwiek zmianę? O tym wszystkim w rozmowie poniżej.
Sławomir Zagórski, OKO.press: Powiedzcie proszę dwa słowa o sobie.
Monika*: Obie mieszkamy w Hajnówce, rzut beretem od miejscowego szpitala. Zostałyśmy wolontariuszkami, bo chciałyśmy pomagać. I to było najrozsądniejsze, bo jesteśmy na wyciągnięcie ręki. Odbieramy telefon i za chwilę jesteśmy na miejscu.
Działacie w jakiejś zorganizowanej grupie?
M: Na potrzeby szpitala nie, ale współpracujemy z grupą Granica i wykorzystujemy współpracujących z nimi tłumaczy. Czasem dostajemy informacje o nowych uchodźcach – pacjentach szpitala w Hajnówce – właśnie od kolegów z Granicy.
My z kolei ze swej strony przekazujemy im wiadomości, że taki i taki pacjent jest na miejscu i co się z nim dzieje.
Pomagacie tylko tym uchodźcom, którzy trafiają do szpitala?
M: Tak się podzieliliśmy. Bo jedna osoba nie da rady chodzić do lasu, ogarniać szpital, utrzymywać kontakt z rodzinami i jeszcze do tego pracować w ośrodkach zamkniętych. Jeżeli pacjent trafia do szpitala w Hajnówce i zaczynamy się nim zajmować, mamy z nim kontakt do samego końca, czyli do wypisu ze szpitala.
Irena*: Musimy się najpierw postarać, żeby ten kontakt złapać i potem móc wspierać taką osobę w jej dalszej drodze.
Nie byłoby nas w szpitalu, gdyby była jakakolwiek inna forma pomocy. Mam na myśli np. wsparcie ze strony prawników czy jakichś opiekunów, którzy mogliby pomóc pacjentom skontaktować się z rodzinami. Dać znać bliskim, że są cali i zdrowi.
M: Czasem angażujemy tłumaczy, by pomogli tutejszym lekarzom porozumieć się z pacjentami, bo jak na razie nic takiego w Polsce nie funkcjonuje. Lekarze robią co mogą, żeby się porozumieć z pacjentami, jednak języki, jakimi oni się posługują, są mało popularne w naszym regionie. Nasz szpital jest szpitalem powiatowym, wielu lekarzy rozmawia po angielsku i czasami ten język wystarcza do komunikacji, ale często tak nie jest.
Wcześniej, jak ktoś trafiał do szpitala, po wypisie najczęściej wywożono go do lasu. Dlatego staraliśmy się być w szpitalu jak najszybciej, żeby inni się o nich dowiedzieli. Żeby Straż Graniczna miała świadomość, że świat o nich wie. Dodam, że zgłaszamy ich obecność również oficjalnie do Straży Granicznej - wtedy ryzyko wywiezienia do lasu bywa mniejsze.
Często pacjenci składają już w szpitalu tzw „wniosek szpitalny”, który daje im prawo do wykorzystania jednej ze ścieżek złożenia woli ubiegania się o ochronę międzynarodową. Lekarze również dbają o właściwe dokumenty przyjęcia i wypisu z oddziału, żeby były na nich dane osobowe pacjenta, co również może zabezpieczyć przez push-backiem, ponieważ obecność pacjenta potwierdza także wewnętrzny system szpitalny.
I: Mam wrażenie, że w tej chwili nie ma już wywózek ze szpitala. Ale szpital to nadal bardzo ważne miejsce, żeby zająć się każdym, kto tutaj trafia, również od strony dokumentów.
Funkcjonariusze Straży Granicznej są wciąż w szpitalu?
M: Kilka miesięcy temu szpital był bardzo obstawiony. Funkcjonariusze przebywali na każdym piętrze, przy każdym wejściu, każdym wyjściu. Teraz jest ich mniej, pilnują konkretnych sal, przebywając na oddziałach.
Na terenie szpitala stykacie się z uchodźcami, którzy wymagają konkretnej opieki medycznej.
M: To chore, bardzo często wyczerpane, niewyspane, odwodnione, wystraszone osoby, z poranionymi nogami. Widziałyśmy odparzenia, odmrożenia, ale były też zapalenia trzustki z wygłodzenia. Bardzo często zdarza się zapalenie pęcherza.
Dzieci trafiają zawszone, zakleszczone, wycieńczone. Była mama z chłopcem, oboje w ciężkim stanie. Szli przez rzekę, przechodzili po pas w wodzie. Matka zgubiła buty w bagnie, szła przez las na boska. Przebywali dość długo w szpitalu.
To są osoby po naprawdę dużych przejściach. Pocięci przez druty, pobici przez funkcjonariuszy, zarówno białoruskich, jak i polskich.
I: Ostatnio mieliśmy dwa noworodki urodzone w Grodnie.
Pisaliśmy o tym w OKO.press. Podobno w pomoc zaangażowała się Joanna Kluzik-Rostkowska.
M: Akurat w te sprawę zaangażowało się bardzo dużo ludzi. Bo akcja ratowania ich z bagien była bardzo trudna. Trzeba było wzywać straż pożarną ze specjalistycznym sprzętem. Ostatecznie strażacy do nich dotarli. Ale jak była straż pożarna, to i od razu służby.
Możecie powiedzieć coś jeszcze o tych noworodkach?
M: Ich mamy siedziały w ośrodku w Bruzgach na Białorusi, przy granicy z Polską. Obie miały cięcie cesarskie. Dzieci – jak mówiłam – zostały urodzone w szpitalu w Grodnie.
Jakiej narodowości są ich rodzice?
I: Pochodzą z Iraku. Jedni są Kurdami, drudzy Jezydami.
Po porodzie te mamy wróciły do ośrodka?
M: Tak. Ale potem zlikwidowano ośrodek w Bruzgach i ludzie stamtąd zostali skierowani do lasu na granicę z Polską.
Grupa Granica podała, że Bruzgi przestały działać ok. 20 marca. Jak rozumiem, po zamknięciu ośrodka kobiety doszły do wniosku, że spróbują przedostać się z dziećmi do Polski?
Nie miały innego wyjścia. Bo nikt im nie pozwalał cofnąć się do Mińska czy gdziekolwiek, żeby wrócić samolotem. Wielu uchodźców, w tej desperacji, po wielokrotnych push-backach, bardzo chciałoby wrócić do domu. Ale w tym celu trzeba dotrzeć do Mińska i wsiąść w samolot.
Te powroty są niemożliwe, głównie ze względów finansowych, więc Białorusini wywożą ich do lasu i każą przechodzić przez polsko-białoruską granicę. Szczują psami, strzelają i każą iść. W Białorusi za wszystko lecą łapówki, a rodziny, które mieszkały tam pół roku, są dawno bez środków.
Po interwencji straży pożarnej te dzieci trafiły do szpitala, ponieważ były chore?
M: Nie. Służby po prostu nie mogą sobie pozwolić na taki PR, że nie zaopiekują się rodzinami (w tym noworodkami), tylko pokazują ludzką twarz.
I: Tym dzieciom tak naprawdę nic poważnego nie było. Miały trochę słabą morfologię i były zawszone. Jeden noworodek miał wrodzoną wadę nerki i został skierowany do konsultacji specjalistycznej.
Matki były w stanie karmić je piersią?
M: Nie. Matki ze stresu rzadko karmią. Miały też trudności w poruszaniu się. Widziałam jak jedna z tych kobiet szła.
I: Jedna była miesiąc po cięciu, druga dwa miesiące. Niestety, matki nie były pacjentkami szpitala. Przebywały na oddziale pediatrycznym ze względu na dzieci.
Co się z nimi stało?
M: Pojechały z dziećmi do placówki Straży Granicznej w Narewce i odwołały nasze pełnomocnictwa.
Wyjaśnij proszę.
M: Dostałyśmy informację, że to są dwie matki, każda z trójką dzieci. Trzeba było szybko zebrać dokumenty. My już wiedziałyśmy w jakim języku musimy wziąć te pełnomocnictwa plus wnioski azylowe.
Idziemy z tymi dokumentami, dzwonimy do tłumaczy, przedstawiamy się, kim jesteśmy. Tłumacz mówi, co to za dokumenty i że one służą do tego, żebyśmy mogły ich reprezentować i pomóc załatwić stronę prawną. I tak się od razu stało.
Ale niestety w placówkach Straży Granicznej jest taki proceder, że oni zapewniają swoich tłumaczy i my dostałyśmy informację, że: „Cudzoziemiec wypowiedział paniom pełnomocnictwo. Od tej pory nie ma pani prawa do informacji na temat tej rodziny”.
Dlaczego tak się dzieje? Strażnicy naciskają na uchodźców?
I: Później, gdy mamy kontakt z tymi rodzinami, jak są już w ośrodkach zamkniętych, to oni nam mówią, że służby informują ich, że jeśli odwołają pełnomocnictwo, cała procedura pójdzie szybciej. I że my nimi manipulujemy i tylko im przeszkadzamy w tej procedurze.
M: W placówkach Straży pracują zawodowi tłumacze i łatwiej jest uwierzyć tłumaczowi języka ojczystego…
I: …niż jakiejś szalonej dziewczynie, która wpadła z parą butów i przyniosła dzieciom czyste ubranie i słodycze..
Nie jesteśmy może profesjonalistami, a raczej grupą przypadkowych ludzi, którzy mają inną wrażliwość społeczną. A strażnicy wiedzą, w jakim świetle nas opisywać migrantom. Jest jakaś nagonka ze strony władz na niesienie pomocy i to kryminalizowanie jest mocno odczuwalne również w szpitalu i poza nim.
Co prawda, ja czułam, że matka, o której opowiadam, mi ufa i czułam tę więź.
Staramy się być z nimi szczerzy i mówimy im wszystko, nastawiamy ich na różne scenariusze. Tłumaczymy, żeby nie podpisywały żadnych dokumentów, których nie rozumieją. Żeby nie wypowiadały pełnomocnictw, bo one mogą umożliwić im pomoc prawną. Mając pełnomocnictwa możemy do nich przyjść, czegoś się o nich dowiedzieć, przekazać dalej, stawać w ich obronie. A jeżeli wypowiedzą pełnomocnictwa, nie mamy do nich dostępu.
Ale oni są tak zestresowani sytuacją, że nie są w stanie trzeźwo myśleć. Kobiety są rozdzielone z małżonkami, więc dla nich najważniejsze jest, żeby dowiedzieć się, gdzie jest mąż. To jedyne, co taka kobieta chce wiedzieć. Jeżeli pytasz, co przynieść, czego potrzebują, słyszysz wyłącznie: „Gdzie mój mąż?”.
Uchodźcy są w ogromnej traumie, dlatego tak bardzo staramy się wykonywać wszystkie czynności na spokojnie. Zaopatrujemy ich w niezbędne rzeczy, bo trafiają do szpitala w swoich ubraniach, ale zawszeni, mokrzy i te ubrania nie nadają się do użytku. Więc nic nie mają.
Wcześniej w szpitalu był magazynek, który ich zaopatrywał, ale z uwagi na brak pacjentów z lasu został już rozdysponowany. Szpital posiada podstawowe rzeczy typu: pasty do zębów, wodę, bieliznę, pidżamy i koszulki na pierwsze ubranie, ale wiemy, że za moment ludzie trafią do ośrodków i chwilę potrwa zanim dostaną od nas paczki pocztą. Dlatego staramy się ich zaopatrzyć w bieliznę, ubrania, buty, żeby nie chodzili „goli”.
Zdarzyło się późną jesienią, że kobieta w ciąży wyszła ze szpitala w klapkach, a strażnik, który ją wyprowadzał, przychodząc po nią do sali powiedział „Raus!”. Generalnie ci ludzie rzadko są traktowani z życzliwością, bo tak zostali nam jako społeczeństwu przedstawieni choćby w TVP, a resztę zrobiły niepotwierdzone plotki.
Rozumiemy, że szpital ma za zadanie leczyć i rozumiemy, że w polskich warunkach ciężko o dodatkowe usługi, stąd nasza obecność w szpitalu, żeby unikać takich przypadków i żeby jako-tako to wyglądało.
M: Postarałyśmy się, żeby zostać wolontariuszkami zaakceptowanymi przez dyrekcję szpitala. Mamy swoje plakietki i jesteśmy po to, żeby wesprzeć i odciążyć personel. Niestety, tylko niektórzy pracownicy szpitala są nam przychylni i dziękują za naszą pracę. Nie wszyscy jednak do nas dzwonią z informacją, że są nowi pacjenci. Przez kilka miesięcy było tak, że my codziennie dzwoniłyśmy po oddziałach, do upartego.
Z pytaniem, czy macie kogoś nowego?
M: Tak. Czy jest ktoś nowy, bo jak jest, to lecimy. I tak to funkcjonowało do stycznia 2022 roku, a później nastąpiła przerwa.
I: Służby nikogo nie przywoziły, bo „kto będzie za to płacił?”. Takie były głosy. Od niektórych osób z personelu szpitala słyszeliśmy też: „Przywieźli i kto po nich będzie sprzątać? Najlepiej, żeby ich tu nie było”.
Z racji zimy, czy też pewnej akcji politycznej, a może zmiany zachowania Białorusinów, w którymś momencie liczba osób starających przedostać się do Polski wyraźnie się zmniejszyła.
I: Obóz w Bruzgach nadal funkcjonował i przyjmował rodziny. Ale w tym czasie w lesie byli de facto wyłącznie mężczyźni, którzy sobie radzili bez szpitala.
Na czym polegałby z waszego punktu widzenia dobry scenariusz? Dostajecie pełnomocnictwo, uchodźcy go nie odwołują. I co jesteście w stanie im załatwić? Azyl w Polsce?
M: To sprawa uchodźców. Ale wtedy mają już przynajmniej ochronę prawną. Prawnik nie musi jeździć do nich do Kętrzyna czy Wędrzyna, tylko od razu dostają z przydziału wolnego prawnika, który ma dostęp do wszystkich dokumentów i jest na sprawach. Musi być informowany przez służby, przez Straż Graniczną o czynnościach, o procedurach, które zostały wszczęte i może interweniować, napisać zażalenie. Jesteśmy w kontakcie z prawnikiem i możemy mu pomóc uzyskać ważne informacje do sformułowania linii obrony, do argumentowania zasadności udzielenia ochrony międzynarodowej.
A ten zły scenariusz, kiedy uchodźcy boją się i wypowiadają pełnomocnictwo? Co wtedy? Push-back?
M: Nie. Wtedy czeka ich ścieżka deportacyjna, tylko to trochę trwa.
I: Siedzą przez wiele miesięcy w ośrodku zamkniętym, bez dostępu do prawników. Zapadają różne postanowienia, a oni nie mogą się odwołać, nic z tym zrobić. Przychodzą do nich kolejne postanowienia w języku polskim, a oni sami nie wiedzą, co one oznaczają. To się toczy w zasadzie według tego samego szablonu. Rzadko patrzy się na indywidualne historie, stan zdrowia itp. Mam ok. setki takich spraw w komputerze. Wszędzie te same postanowienia, zmieniają się jedynie nazwiska.
M: Oni są traktowani jak przestępcy. Z góry zakładana jest ich wina, że nielegalnie przekroczyli granicę, więc istnieje duże prawdopodobieństwo ucieczki. Dlatego właśnie są zamykani w ośrodkach zamkniętych. Nie daje się im alternatywy, czyli np. możliwości zamieszkania u kogoś w domu. Wiele rodzin jest w stanie przyjąć taką rodzinę na czas trwania procedury, żeby mogli normalnie żyć i czekać na decyzję sądu. Ale sąd się zazwyczaj do tego nie przychyla – nie zgadza się ani na poręczenie finansowe, ani na możliwość zamieszkania u kogoś, tylko zamyka ich w ośrodkach.
Zgłaszają się prezydenci miast, stowarzyszenia, fundacje gotowe przyjąć takie rodziny. Żadne wnioski i oświadczenia nie są brane pod uwagę. Z naszej perspektywy potrzeba potężnej afery, wręcz tragedii, żeby rodzina została potraktowana normalnie w humanitarny sposób (mówię tu o Tibie, nastolatce która rozpoczęła strajk głodowy, czy Aveen, która osierociła pięcioro dzieci i wielu innych).
Byłybyście w stanie ocenić, jak dużej części uchodźców udało się wam skutecznie pomóc?
M: Z biegiem czasu jest coraz łatwiej. Na początku było bardzo trudno. Teraz, nawet jeśli te rodziny trafiają do ośrodków zamkniętych, to za chwilę się do nas odzywają. Albo ktoś z jakiejś fundacji tam jedzie i bierze jeszcze raz pełnomocnictwo. Niestety, często to wydłuża pobyt rodzin w detencji. Tylko że to są bardzo niepopularne miasta i dosyć daleko od nas czy większych miast.
Na przykład?
M: Najbliżej nas jest Białystok albo Czerwony Bór, a duży ośrodek rodzinny znajduje się w Kętrzynie. Grupa mężczyzn siedzi z kolei w Wędrzynie i Krośnie Odrzańskim.
I: Również w dalekiej Lesznowoli. Za to do Warszawy mają bliżej.
M: Chcę jeszcze opowiedzieć o czymś, co mnie czasami bardzo martwiło. Mianowicie jeśli chodzi o samo leczenie uchodźców w szpitalu, nie mogę naturalnie zarzucić, że lekarze mają złe intencje, ale jednak odnoszę wrażenie, że oni nie są tak samo leczeni, jakby to dotyczyło nas, gdybyśmy trafili z takimi samymi schorzeniami.
Zwraca na to uwagę wielu ludzi, m.in. mój kolega, który sporo działał w terenie i widział, w jakim stanie ci ludzie trafiali do szpitala z hipotermią i jak za chwilę zostawali wypisywani. U nas, w Hajnówce, rzadko się zdarza żeby lekarze przetrzymali ich w szpitalu choć trochę dłużej. Żeby ci ludzie nabrali siły, odpoczęli psychicznie i fizycznie.
Nie wiem, czym się kierują lekarze podejmując decyzje o wypisie ani czy mają jakieś odgórne zalecenia w tym względzie. Proszę nas dobrze zrozumieć. My nie chcemy zarzucać lekarzom niczego złego. Przeciwnie, bardzo doceniamy ich pracę.
I: My się na tym nie znamy, ale było kilka bardzo poważnych interwencji, gdzie ludzi wyciągano skądś przez dwie doby i nagle okazywało się, że pacjenci po pięciu godzinach wyzdrowieli i już jest wypis.
M: Było też dużo przypadków, kiedy pacjenci trafiali na SOR w nocy. My dowiadywałyśmy się o tym rano, bo w nocy nie każdy jest w stanie czytać powiadomienia. I kiedy nazajutrz dzwoniłyśmy, albo szłyśmy do szpitala, to ich już dawno nie było. Dowiadywałyśmy się, że to była tylko porada ambulatoryjna. A my miałyśmy informację, że ktoś trafił z dużymi ranami albo ze zwichniętą nogą.
I: Strażnikom zależało na tym, żebyśmy się spóźniały. Bardzo naciskali na lekarzy: „Kiedy wypis? Kiedy wypis? Bo już podstawiamy wóz”.
M: Straż się rozpanoszyła w szpitalu. W efekcie dochodziło i nadal dochodzi do takich sytuacji, że funkcjonariusze zabraniają wolontariuszom wejścia do pacjentów, zabraniają korzystania migrantom z telefonów, często ich rodziny przez tygodnie nie wiedzą co się z nimi dzieje.
Np. w przypadku wspomnianych dzieci pytałyśmy ich mamy, czy dzieci nie chorują na jakieś choroby przewlekłe, co mogło być ważne w procesie leczenia. Tymczasem strażnik nie chciał nas wpuścić i musiał interweniować ordynator oddziału. Spytał funkcjonariusza: „Kto tu rządzi? Pana komendant, czy ja? Proszę dać mi komendanta do telefonu”. Matka miała szansę się dowiedzieć, że jej nowonarodzone dziecko ma wrodzoną wadę nerek. Są to bardzo nieprzyjemne sytuacje, zarówno dla nas jak i personelu szpitala.
A może w tych szybkich wypisach chodzi po prostu o pieniądze? Ktoś przecież musi pokrywać koszty pobytu uchodźców w szpitalu.
M: Wydaje mi się, że to Straż Graniczna finansuje, więc również dlatego minimalizuje te koszty. Znam przykład młodego chłopaka, który był leczony w Hajnówce. Zaproponowano mu dalszą kurację w szpitalu w Białymstoku, bo chodziło o leczenie odmrożenia i rany ciętej. Trafił do Białegostoku w pewną środę. Został zakwalifikowany do leczenia w komorze barycznej. Byłam przy tym, kiedy lekarka przeprowadzała wywiad i otwierała opatrunki, sprawdzała rany. Dostał 30 wejść do komory barycznej. Miał to wszystko wytłumaczone, pokazano nam tę komorę. I ostatecznie był w tej komorze tylko raz, w czwartek, a w piątek dostał wypis ze szpitala.
Musiała Straż Graniczna dołożyć swoje pięć groszy i szpital wręczył wypis pacjentowi, który miał już czarną stopę, odmrożenie, nie chodził samodzielnie, poruszał się na wózku, nie był w stanie założyć buta. Więc tak się tutaj traktuje cudzoziemców.
I: Był też chłopak, któremu chciano odciąć pół stopy, ale udało się nam załatwić leczenie we Wrocławiu. Stwierdziliśmy, że im dalej, tym lepiej. I on w tym Wrocławiu dostał pomoc. Odmrożone palce wprawdzie odpadły, ale stopa została uratowana.
Wiecie, co się stało z tym pacjentem z Białegostoku?
M: Nie ma go już w Polsce. Tutaj nie miał szansy, bo najpierw dano mu nadzieję, a później ją odebrano. Więc jaką przyszłość on mógł widzieć?
Dokąd pojechał?
M: Nie wiemy. Odezwał się, że jest szczęśliwy i za wszystko dziękuje.
Gdy umawiałem się z wami na rozmowę, Monika powiedziała mi, że czuje się psychicznie źle i że tak naprawdę, to nie ma sensu rozmawiać z mediami o losie uchodźców, bo z tego kompletnie nic nie wynika. Przekonywałem, że jednak pisać o tym trzeba, bo inaczej wszyscy będą uważać, że nic złego już się nie dzieje. Ostatecznie zgodziłyście się na rozmowę i dziś pytam o wasz stan ducha.
M: Właśnie taki mamy stan ducha. Czujemy się dość podle.
Ale chyba macie też poczucie, że zrobiłyście mnóstwo dobrej roboty?
M: Najgorsze jest to, że nawet jak robimy te dobre rzeczy, nie zawsze się to kończy czymś dobrym. Tutaj często jest tak, że nie ma happy endu. Albo zdarza się bardzo rzadko i jest to okupione ogromnym stresem, wysiłkiem, ogromnym psychicznym obciążeniem. Bo odbieramy różne błagalne prośby od tych ludzi, a wiemy, że niewiele możemy im pomóc. To jest bardzo obciążające.
Czasem tracimy wiarę i nadzieję. Mamy wrażenie, że teraz właśnie choruje nadzieja.
Choruje dlatego, że to się dzieje za długo?
M: To też. Jak zaczynałyśmy pracę w szpitalu, wszystko było jak we mgle. Nie było reguł, czy ten facet wyjedzie za druty, czy nie. Niby wszystko fajnie, ale jeden wyjechał za druty, a drugi nie, a my nie wiemy, dlaczego. Jaka była różnica w obu przypadkach. Wiemy tylko, że jedna placówka Straży Granicznej wywozi chętniej, a druga mniej.
I: Czy połączą rodziny?
M: Nic nie wiedziałyśmy. Najgorsza była ta niewiedza i jaki jest klucz działania. Łączenie rodzin to była wielka loteria.
A w ogóle był jakiś klucz, czy raczej wszystko na zasadzie przypadku?
M: Raczej to drugie. W działaniach służb również był chaos. Na wszelkie pytania zadawane w szpitalu kierowali nas do rzeczniczki Straży w Białymstoku, bo sami nie wiedzieli, co nam mają odpowiedzieć. To też są ludzie, którzy widzą abstrakcję tych działań.
Co byłoby dla was happy endem? Np. ten wyjazd chłopaka z odmrożoną stopą za granicę można tak zakwalifikować?
M: Nie, bo chciałybyśmy, żeby nasz kraj był równie atrakcyjny. Przykro nam słuchać, że nikt nie chce u nas zostać. Wielu wolontariuszy poważnie zastanawia się nad emigracją. On zapewne wyjechał z Polski bez paszportu, bo paszport przetrzymuje Straż Graniczna. Nie wiemy, jak go teraz potraktują w Europie. Ale to, co jest dla mnie ważne, to to, że on od razu trafił tam do szpitala. Został zoperowany i jest dalej leczony. Tam się zajęli nim jak człowiekiem. Jak każdym z nas.
Przykro mi słuchać, że w ośrodkach zamkniętych w fatalnych warunkach siedzą miesiącami lekarze, prawnicy, nauczyciele, fizjoterapeuci, świetnie władający językiem angielskim, którzy ubiegają się o ochronę w Polsce. Jednak ostatecznie doświadczając kontaktu z Polakami, zarówno w lesie jak i obozach zamkniętych, boją się tu żyć.
Czyli taki prawdziwy, szczęśliwy koniec byłby wtedy, gdyby nasze państwo zachowywało się w porządku w stosunku tych ludzi?
M: O to nam wszystkim chodzi. Żeby postępować z nimi zgodnie z procedurami, zgodnie z prawami człowieka i zgodnie z konwencjami, które Polska podpisała. Dać szansę skorzystania z procedury umożliwiającej złożenie wniosków azylowych.
I: I ustalenia, czy ten człowiek, który przedostał się do nas, ma prawo nazywać się uchodźcą albo tego prawa nie ma. Nie mówiąc o tym, żeby ci ludzie byli traktowani w cywilizowany sposób.
M: Białoruś została uznana za kraj, który nie jest bezpieczny. Tym bardziej Polacy powinni umożliwić tym osobom wejście na ścieżkę prowadzącą do uzyskania ochrony międzynarodowej, a przynajmniej na udzielanie im pomocy humanitarnej.
I: Nie jesteśmy za tym, żeby ludzi z granicy wpuścić tak jak wpuszczono Ukraińców, ale za tym, żeby procedurę wykonać w humanitarny sposób i osoby, które nie spełnią wymogów odesłać. Natomiast osoby, które otrzymają status uchodźcy, niech będą mogły normalnie żyć, mieć dzieci i pracować. Przerzucanie się ludźmi przez granicę to nie jest rozwiązanie sytuacji kryzysowej.
Wracam do waszego stanu ducha. Monika przyznała, że po raz pierwszy czuje, że powinna skorzystać z pomocy psychologa, gdyż rozmowy z mężem przestają wystarczać. Udało się spotkać z psychologiem? Pomogło?
M: Zgłosiłam się do - nie wiem, jak to się nazywa, chyba psychopogotowie. Umówiłam się z pewną dziewczyną. Była u mnie w domu, trzeba było znaleźć miejsce do spokojnej rozmowy.
Czy to skuteczne? Jestem sceptyczna. Nigdy z takich porad nie korzystałam. Aczkolwiek nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek żyła w takim napięciu. I do tego cała ta gra aktorska w domu.
Bo ja muszę bardzo grać w domu. I to nie dlatego, że nie mam zrozumienia, bo mam. Mój mąż wie, co robię, córka też. Ale ja nie mogę sobie pozwolić na to, żeby oni się martwili o mnie. Że popadam w takie stany emocjonalne, które mogą mieć wpływ na moje zdrowie psychiczne.
W domu grasz twardą i uśmiechniętą?
M: Tak, tak. Do nas ciągle dochodzą jakieś negatywne informacje. Już się wydaje, że coś się udało załatwić. Ostatnio prezydent Sopotu napisał oświadczenie, że weźmie uchodźcze rodziny, po czym dowiadujemy się, że jedna z kobiet w siedzibie Straży w Narewce zeznała, że jest analfabetką i nie wie, co podpisywała, jak nam udzielała pełnomocnictwo. W efekcie prawnik miał z tego powodu nieprzyjemności, sędzina zwróciła mu uwagę.
Co za tym stoi? W Straży pracują jakieś potwory? A może oni dostają takie rozkazy?
M: Niestety, niektórzy są okropni.
Oglądamy filmiki, na których widać, jak zwracają się do tych ludzi. Jak ich wyzywają, poniżają, biją. Jak strażniczka - kobieta, w polskim mundurze - w kierunku mężczyzny, który zdjął buty, bo chce zmienić skarpety, a jego stopy nie przypominają już stóp, wyciąga dwie pałki i pyta: „Którą pałką chcesz dostać?”.
Jest w sieci dużo filmików relacjonujących wyzwiska rzucane w stronę migrantów. Boję się, co się stanie, jak migranci zaczną masowo udostępniać materiały ze swoich telefonów.
Ale mamy również bardzo pozytywne relacje ze spotkań z polskimi strażnikami. Migranci są zaskoczeni „jakością” obsługi w porównaniu do służb białoruskich – to bardzo zależy od ich kultury osobistej.
Kto pracuje w Straży Granicznej?
I: Niektórzy trafiają z przypadku, nieprzeszkoleni. Często są młodzi, niezweryfikowani pod katem odporności psychicznej na trudne sytuacje.
M: Są też tacy, którzy mają ludzkie twarze. Nie możemy mówić którzy, ale wiemy, że są. I dlatego wiemy, że w zależności od tego, jaka jest zmiana, to uchodźcy dostaną butelkę wody albo nie dostaną. Strażnicy przerzucą im przez płot jedzenie albo nie przerzucą.
Problem z agresją zaczął się jakieś dwa miesiące po tym, jak wybuchł kryzys. Najpierw było bardzo grzecznie i wszyscy uchodźcy też mówili, że Polacy super, kulturalni, nikt ich nie uderzył. Później się to zmieniło, chyba dlatego, że przyjechały tu w ramach wsparcia służby z innych części kraju.
Psychologowie szeroko opisują historie typu: kiedy raz rzucisz, nie będziesz miał oporów rzucić kolejny raz, i tak też z czasem stawało się w służbach. Były również zwolnienia w Straży Granicznej.
I: My tutaj żyjemy jak małomiasteczkowi ludzie. W wielu rodzinach są funkcjonariusze Straży. Nam jest z tym bardzo ciężko.
M: Kiedyś trzeba było mieć dobre plecy, żeby tam syna albo córkę wsadzić. Bo to była bardzo dobrze płatna praca. A robota, jak robota. Trzeba było swoją służbę odbyć, pochodzić, tyle, że nic się tam nie działo. Jest to prestiżowe, tu w regionie, bo tutaj nie ma w ogóle pracy. Jest urząd, szpital, dwa zakłady na krzyż no i ta Straż Graniczna.
Jak wyglądają ostatnie tygodnie? Ludzi znów próbuje przedostać się do Polski więcej.
M: Tak, dlatego że został opróżniony ten wspomniany ośrodek w Bruzgach, plus idzie nowa ścieżka uchodźców z Moskwy.
Kto przyjeżdża z Moskwy? Te same nacje, co do tej pory?
M: Nie, nie, Afryka doszła jeszcze.
I: No i Kuba.
M: I Pakistan. Wiem o jednej Kubance, która jest tutaj już od miesiąca. To bardzo skomplikowana historia. Dziewczyna co prawda w tej chwili jest w Mińsku. Udało jej się cofnąć, ale nie ma powrotu. Podróżowała do Czarnogóry, ale utknęła w Moskwie, bo zrobiono testy covidowe i ponieważ wynik był dodatni, musiała odbyć kwarantannę. A kiedy już mogła ruszyć, okazało się, że nie ma lotów do Czarnogóry z powodu wojny w Ukrainie, więc trafiła do Mińska, a z Mińska do lasu. Przypadkowa dziewczyna, naprawdę.
Co czujecie, jak oglądacie, jacy Polacy są wspaniali, ofiarni wobec Ukraińców?
M: To nas boli, aczkolwiek nie odwracamy się od tych działań.
I: Pomagamy Ukraińcom i nie mamy z tym problemu. My nie segregujemy ludzi ze względu na rasę, kolor skóry. Jeśli jest potrzeba, staramy się pomóc.
Tak samo w lesie. Nam jest wszystko jedno, czy to idą Irakijczycy, Jemeńczycy, czy Syryjczycy. To są ludzie.
M: Zresztą nie znamy ich historii, bo w szpitalu nie ma przestrzeni, żeby o tym rozmawiać. Poza tym oni są tak zszokowani, straumatyzowani, że tylko za nic nie chcą wrócić na Białoruś, do tego lasu.
I: W kółko o tym mówią.
M: „Please, please, please! No Belarus!”. Staramy się dodać im otuchy, aczkolwiek nie możemy niczego obiecać.
I: Mówimy: „Jesteś teraz w szpitalu. Odpoczywaj, śpij, bo nie wiadomo, co się wydarzy. Jedz, najadaj się, wykorzystaj czas, żeby się regenerować. Nie chodź nigdzie, nie myśl, tylko kładź się i śpij”.
Jaka jest atmosfera w Hajnówce? A także w Białowieży, w której nadal nie ma żadnego ruchu turystycznego? Ludzie muszą chyba cierpieć finansowo?
M: Dzięki interwencjom poselskim udało się uzyskać decyzje o dopłatach. Więc będą mieli jakieś rekompensaty.
Ostatnio w Hajnówce było spotkanie z Rzecznikiem Praw Obywatelskich - panem profesorem Marcinem Wiąckiem. Zwróciłam uwagę, że to, co mówimy my – wolontariusze, a to, co mogą mówić przypadkowo napotkani mieszkańcy, to dwa kompletnie różne światy.
Ktoś, kto rozmawia z nami, może pomyśleć: „Jakieś wariatki. Skąd one się urwały?” Bo większość ludzi twierdzi, że: „Tu się nic nie dzieje. Czujemy się bezpiecznie. I w ogóle jest fajnie. Dużo żołnierzy, policji, czołgi, dzieci mogą popatrzeć”.
Robione są prezentacje przed urzędem miasta, dzieci ze szkoły chodzą na wycieczki, żeby oglądać, jakby było mało tej militaryzacji. Dzieci fotografują się w wozach, którymi wywozi się rodziny migrantów do lasu.
Więc mieszkańcy nie wiedzą. My natomiast wiemy, bo za tym chodzimy i jesteśmy w tym temacie. A ktoś, żyje dniem codziennym, wiedze czerpie z TVP i prowadzi taki sam tryb życia, jaki prowadził, nie wie, co się tutaj dzieje.
I: Byłam z babcią u lekarza ortopedy w szpitalu. Babcia mieszka w Połowcach. To miejscowość, gdzie było przejście graniczne z Białorusią, zostało zamknięte dwa lata temu. Babcia powiedziała, że są uchodźcy i jest ciężko, że potrafią być w ogrodzie. Lekarz był zdziwiony: „Co? Uchodźcy? Przecież jest cisza”.
Nie ma mediów, nie ma ludzi, którzy roznoszą te wieści.
M: Nie ma aktywistów, nie ma takiego ruchu.
I: Aktywiści wyjechali. Gdy mieli trochę czasu, to nas wspierali, ale każdy ma swoje sprawy. No bo jak długo można mieszkać na Podlasiu, czekając na wezwanie z lasu? Tymczasem lokalni mieszkańcy często muszą się kryć, bo nasze działania są kryminalizowane.
Ludzie są tu mało tolerancyjni, ciemniejszy odcień skóry jest rzadkością, a osoby pomagające są uznawane za zwolenników nielegalnej migracji. Nic jednak w świecie nie jest czarno-białe i potrzebujemy na Podlasiu wymiany pokoleń, żeby się otworzyć na inny kolor.
M: Jesteśmy postrzegane, jakbyśmy popierali przerzuty tych ludzi.
I: Przemyt po prostu
M: Nie jest to traktowane jako udzielenie pomocy humanitarnej tak, jak się wozi Ukraińców. Jeśli się zabierze Kubańczyka, który jest już po polskiej stronie, to z automatu jest się oskarżanym o przemyt.
I: Siedzi w ośrodku zamkniętym chłopak (obcokrajowiec), który został zatrzymany przy Biedronce w Michalowie, kiedy jechał po opony do auta. Po prostu zajechał do sklepu na zakupy. Dostał zarzuty polegające na próbie przemytu 12 osób z Iraku, których nigdy nie widział na oczy. Służby się trochę zapędziły w swoich działaniach. Mimo legalnego pobytu w Polsce, i pracy którą tu wykonuje, realnie grozi mu deportacja.
Co będzie dalej? Nadzieja z was wyciekła.
I: Znaczy ona całkiem nie wyciekła. Ona dołuje.
M: Zawsze wierzyłyśmy, że ktoś w końcu podejmie jakąś decyzję. Umożliwi normalną ścieżkę postępowania. Taką, że ci ludzie nie będą się błąkać po lasach. Ale to już tak długo trwa, że coraz bardziej tracę wiarę, że coś się w tej kwestii zmieni.
I: Chyba, że teraz ten kontrast Ukraina versus Białoruś tak uderzy komuś po oczach, że stwierdzi: „Ojej, rzeczywiście”.
M: My dostaliśmy tu duże wsparcie. Byli posłowie różnych ugrupowań, było dużo ludzi zza granicy, dużo delegacji. Janina Ochojska próbowała interweniować. Wiele osób się zaangażowało do takiej pomocy - nie tylko reklamowo, ale rzeczywiście paczki nosili. My dostaliśmy większe wsparcie z kraju…
I: …no i z zagranicy…
M: …i z zagranicy niż lokalnie. Jestem z tego powodu bardzo przygnębiona. Bo informowałam swoich znajomych, że gdyby się komuś wyrwało serce do pomocy, a nie wie, jak pomóc, to proszę o telefon. Tylko jedna osoba się odezwała.
A teraz, gdy widzę, jaki zryw jest przy Ukrainie, to jesteśmy w szoku. „Róbcie. Macie tyle rąk, więc róbcie”. Wielokrotnie udzieliłam rad tym, którzy chcieli pomagać Ukraińcom, bo inaczej nie potrafiłam. Powstały grupy działania, do których też dołączyłam, bo jestem wolontariuszem wszelkiej maści. I myślę, że nam tu, na Podlasiu, też nie zabraknie determinacji, ale czasami po prostu akumulatory nam się rozładowują.
A co miejscowi mówią o budującym się murze?
I: Większość uważa, że uchodźcy są niepotrzebni i fajnie, że ten mur stanie, to oni nie przyjdą. Uwierzyli w tę bajkę. Oficjalna wersja brzmi: „Terroryści idą” i miejscowi w swoich głowach to noszą.
M: Byłam na dwóch protestach przeciwko budowie muru. Jeden był w Hajnówce, przed siedzibą firmy Budimex. Była nas garstka. Zjechało się mnóstwo policji. Otoczyli nas, zaczęli świecić po oczach, wszystkich spisali. Mnie próbowało spisać trzech funkcjonariuszy, a czwarty to nagrywał.
Kiedy spytałam o nazwisko i o to, dlaczego jestem legitymowana, jakiś zarzut, paragraf, cokolwiek, to jeden z nich się przedstawił i podał paragraf. Mówię: „Chwileczkę. Muszę sprawdzić”. Okazało się, że to paragraf 51, o zakłócaniu ciszy nocnej.
Dostałam wezwanie na komendę, stawiłam się na przesłuchanie. A tam nikogo, żeby mnie przesłuchać. Nie wiem, co mnie czeka, czy będzie jakaś sprawa dalej.
Drugi protest był na check-poincie przed wjazdem do Białowieży. Było nas ok. 30 osób. Ustawiliśmy się w łańcuch z banerami, trzymaliśmy się za ręce. Przyjechała nasza tzw. „narodowa Hajnówka” – miejscowi nacjonaliści. I mnóstwo policji.
Narodowa Hajnówka patrzy na nas, objeżdża nas kamerą. Zasłoniłam się plakietką, bo aktywiści przyjadą i pojadą. A ja tutaj mieszkam i nie wiem, co ten nacjonalista jest w stanie mi zrobić, kiedy namierzy mnie kim jestem, a policja tylko stoi i się przygląda.
To straszne. To naprawdę wzbudza niepokój. Tak się nie powinien czuć normalny człowiek, normalny obywatel.
I: To jest zarządzanie strachem
Sądzicie, że te wydarzenia będą rzutować na wasze dalsze życie? Że te ostatnie siedem miesięcy bardzo was zmieniło?
M: Bardzo. Ja jestem na pewno innym człowiekiem. Zaczęłam zupełnie inaczej patrzeć na świat i na priorytety, jakie miałam. Nie wiem zresztą, czy je miałam. W tej sytuacji trudno w ogóle mówić o swoich priorytetach. W każdym razie zupełnie mi się zmienił światopogląd.
I też to, jak traktuję swoich znajomych, jak widzę, jakie to były znajomości. Jak np. myślę o koleżance ze Straży Granicznej. Wcześniej myślałam, że to był przypadek, że ona się ze mną nie przywitała…
*Imiona zostały zmienione na prośbę naszych rozmówczyń.
Uchodźcy i migranci
Straż Graniczna
Granica polsko-białoruska
kryzys humanitarny
strzeżone ośrodki dla cudzoziemców
wolontariusze
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Komentarze