0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Rys. Iga KucharskaRys. Iga Kucharska
  • Używam metafory piekielnych kręgów świata dziennikarskiego, którym rządzą prekarny wyzysk lub autowyzysk, graeberowskie poczucie bezsensu, presja polityczna lub komercyjna, kapryśna logika algorytmów oraz mobbing — mówi Paulina Januszewska, autorka książki „Gównodziennikarstwo”.
  • Wchodzimy do świata mediów z – przyznaję – nierealistycznymi oczekiwaniami, których nikt potem nie weryfikuje. Nie mówi się nam, że pisanie gównotekstów będzie naszym jedynym zajęciem, za które zarobimy grosze. Nie dziwię się, że ten komunikat nie pada.
  • Czego potrzebujemy do zmiany sytuacji w branży dziennikarskiej?

Jakub Wojtaszczyk: W książce „Gównodziennikarstwo. Dlaczego w polskich mediach pracuje się tak źle?” wsadzasz kij w dziennikarskie mrowisko. Bałaś się?

Paulina Januszewska*: Na dwa miesiące przed publikacją uznałam, że nie widzę już sensu w wydawaniu tej książki. Nawet zastanawiałam się, skąd wziąć pieniądze na oddanie zaliczki. Po części było to spowodowane samotnością, która towarzyszy procesowi pisania. Po części też tym, że zasłyszane historie osób bohaterskich były obciążające i bardzo mi bliskie. Zrozumiałam, że zawód dziennikarki ma sporo wspólnego z zawodem terapeutki. Natomiast brak w nim superwizji, by przepracować trudne tematy, i pieniędzy, by uzyskać odpowiednie wsparcie psychologiczne.

Nie obawiałam się reakcji środowiska dziennikarskiego, bo nigdy nie byłam jego ważną częścią. Mam też naturę mało dyplomatycznej i trudno znoszącej hipokryzję inbiary, więc przywykłam do wytykania mi wichrzycielstwa i – nie ukrywam – z tego uczyniłam swój znak rozpoznawczy.

Bardziej jednak od krytyki martwiło mnie to, że publikacja na nic się nie przełoży.

W międzyczasie pojawiły też się sygnały, że mogą zostać pozwana o naruszenie ochrony dóbr osobistych i zniesławienie, tylko dlatego, że wspominam o aferach już opisanych w mediach. Szerzej opowiadam o tym w książce.

W trakcie pracy nad nią, wiele osób z różnych mediów było zainteresowanych, o kim piszę i czy przypadkiem nie o nich.

Druzgocące, że dla środowiska ważniejsza okazała się giełda nazwisk niż możliwość rozprawienia się z przemocowymi mechanizmami, które tworzą katów i ofiary. Cóż, chyba podeszłam do zadania zbyt idealistycznie.

O mobberze poczyta każdy, o systemie — niekoniecznie

Dlatego uznałaś, że książka „na nic się nie przełoży”?

Tak, bo dojechanie konkretnego mobbera zyskuje więcej medialnego poklasku niż zniuansowana opowieść o systemowych patologiach.

No i wiadomo, że to mniej sexy niż nagłówek krzyczący dziennikarzu wkładającym stażystce ręce w majtki. Byłam też przekonana, że większość dziennikarzy dla świętego spokoju i z przywiązania do tezy, iż „nie sra się do własnego gniazda”, książkę przemilczy, a premiera przejdzie bez echa. Oczywiście nigdy nie byłam na tyle naiwna, by wierzyć, że doprowadzę do rewolucji, albo że usiądziemy przy okrągłym stole i wymyślimy nowe zasady funkcjonowania dziennikarstwa. Ale liczę przynajmniej na zaczyn fermentu.

Pytam o strach też z tego względu, że twoje osoby bohaterskie raczej występują anonimowo. Łatwo o palenie mostów w branży medialnej?

W trakcie autoryzowania wywiadów wiele osób, które nie pracują już w danej redakcji, a nawet w samym zawodzie, wycofywały się z publikowania swoich opowieści w obawie, że to może im zaszkodzić zawodowo lub towarzysko. Częściowo je rozumiem. Media to mały rynek, wszyscy się znamy, jeśli nie osobiście znamy, to z opowieści. Sympatie i antypatie mają tu ogromne znaczenie. Ruch migracyjny z jednej redakcji do drugiej jest mocno ograniczony, więc jeśli już ktoś się przenosi, woli nie krytykować poprzednich pracodawców_czyń czy współpracowników_czek. W przeciwnym wypadku łatwo o łatkę osoby niewygodnej, roszczeniowej, która może na długo przylgnąć do twojego nazwiska. A nazwisko w tej branży jest często wszystkim, co masz.

Toksyczna rodzina

Piszesz o redakcji, posługując się metaforą toksycznej rodziny, jej głową jest naczelny_a, osoby pracownicze to dzieci. Może twoi bohaterowie i bohaterki wycofywali się z rozmowy, bo przecież o swoich „najbliższych” nie wypada mówić źle…

… a brudy pierze się w domu. Uświadomienie sobie, że tkwisz w toksycznej relacji jest bolesne. To był dla mnie jeden z najtrudniejszych momentów pisania – zrozumienie, że właśnie taką relację mam ze swoją pracą.

Pod tym względem „Gównodziennikarstwo” można potraktować jak autoterapię.

Wiem, że tak czyta je wielu dziennikarzy, odnajdując w książce własne doświadczenia i odkrywając, jak mocno ich tożsamość zawodowa jest sprzężona z tożsamością osobistą. Teksty tworzy się z siebie, a pisanie pochłania, ratowanie świata – jakkolwiek je rozumiemy – bywa uzależniające. Blisko jesteśmy jednak nie tylko z samą pracą, ale i współpracownikami_czkami.

Wszyscy mówimy do siebie na „ty”, nawet do szefów.

Spędzamy ze sobą dużo czasu i pracujemy w nie zawsze standardowym wymiarze godzin.

Relacje szybko przestają być tylko zawodowe.

Moje porównanie do toksycznych rodzin wzięło się z obserwacji społecznej rodzin dysfunkcyjnych, czyli takich, w których rodzice z różnych powodów nie spełniają swoich ról opiekuńczych.

Gdy głowa „nie działa”, przekłada się to na funkcjonowanie całej reszty. Istotna jest tutaj też relacja władzy. W książce tę analogię rozkładamy na czynniki pierwsze z drą Ewą Woydyłło-Osiatyńską. Rodzinę dziennikarską przedstawiamy w kontekście rodziny alkoholowej, która jest nie tylko moim doświadczeniem, ale i wielu Polek i Polaków. Tak łatwiej o identyfikację z branżą medialną.

Ostatni krąg

Oddajesz głos mediaworkerom_kom, usytuowanym najniżej na zawodowej drabinie. Jak im tam jest?

Używam metafory piekielnych kręgów świata dziennikarskiego, którym rządzą prekarny wyzysk lub autowyzysk, graeberowskie poczucie bezsensu, presja polityczna lub komercyjna, kapryśna logika algorytmów oraz mobbing.

W tym zawodzie można tkwić dekadami na najniższym szczeblu hierarchii zawodowej, zarabiać przez 20-30 lat niemal dokładnie tyle samo, ile na początku swojej „kariery”, a nawet mniej, bo przez inflację pensje topnieją.

Nie istnieje określona ścieżka awansu.

Nie jest tak, że po jakimś czasie możesz zostać redaktorem prowadzącym, a następnie naczelnym. Wchodzimy do świata mediów z – przyznaję – nierealistycznymi oczekiwaniami, których nikt potem nie weryfikuje. Nie mówi się nam, że pisanie gównotekstów będzie naszym jedynym zajęciem, za które zarobimy grosze. Nie dziwię się, że ten komunikat nie pada.

Gdyby było inaczej, pewnie wiele osób nie poszłoby tą drogą. Częściej dziennikarze i dziennikarki słyszą, że jak się wystarczająco postarają i wyprodukują ileś byle jakich treści, w końcu przeskoczą na wielkie reportaże i tak się wybiją. To kłamstwo. Jeżeli jesteś freelancerem, pracujesz za niskie stawki, często też nie wiesz, jakie warunki finansowe obowiązują w danym miejscu, a standardy branżowe nie istnieją.

Zamówienie tekstu zależy nierzadko od łaski redaktora. Nawet jeśli tekst zostanie przyjęty, możesz czekać miesiącami na publikację oraz wynagrodzenie.

Gównoteksty, czyli jakie?

Zapychacze szpalt lub miejsc na stronie, pisane pod różnymi presjami — czasu, klikalności, ekonomiczną, władzy, w ilości kilku, a niekiedy nawet kilkunastu sztuk dziennie. W zależności od medium możesz nakręcać propagandę władzy politycznej albo kapitalistycznej. Piszesz pod określoną tezę.

Jeśli masz mało czasu, wymyślasz bohaterów do reportaży albo opisujesz historie kolegi z biurka obok, konfabulujesz,

koloryzujesz rzeczywistość, zamiast tworzyć autorskie materiały, tłumaczysz przez Google Translate i kradniesz treści z zagranicznych serwisów lub przepisujesz depesze PAP-owskie. Nie nadążasz z fact-checkingiem, a co dopiero – z tropieniem błędów i literówek, które dawniej wyłapywała wymierająca w mediach korekta. W rezultacie portal, w którym pracujesz i który miał być informacyjny, zbliża się do plotkarskiego albo folderu reklamowego, gdy dostajesz zlecenie na tekst sponsorowany…

Znaczenie mediów lokalnych

Dziennikarz i redaktor Andrzej Andrysiak jako kluczową datę kryzysu w branży podaje rok 2008, kiedy zniknął podział na redakcję i dział reklamy, a wydawcy przytulili się z reklamodawcami…

Po 1989 roku mieliśmy nadzieję, że uda nam się stworzyć dobrą telewizję i prasę, które nie będą propagandowe. Nie było jednak pomysłu, jak ochronić media lokalne i zrobić publiczne z prawdziwego zdarzenia.

Przecież to nie tak, że kryzys w branży zaczął się z przejęciem przez PiS mediów publicznych i wykupionej przez Orlen prasy lokalnej.

Już w latach 90. miejska czy regionalna prasa stała się samorządowymi propagandówkami, czyli zamiast patrzeć władzy na ręce, gazety zamieszczały głównie zdjęcia ze studniówki, otwarcia przedszkola czy supermarketu.

Przeczytaj także:

Tymczasem media lokalne, jak mówi w mojej książce Paulina Młynarska, są matecznikiem dziennikarstwa, bo są najbliżej ludzi i na pierwszej linii frontu w starciu z władzą.

Nie pomaga im fakt, że większość dużych redakcji znajduje się w stolicy, przyjmuje warszawskocentryczną perspektywę i skupia na ogólnopolskiej sytuacji społeczno-politycznej, a raczej tym – co powiedział Tusk lub Kaczyński.

Tak naprawdę na media narzekaliśmy od zawsze, tonięcie tego Titanica nie zaczęło się wtedy, kiedy pożeniliśmy PR z dziennikarstwem. A pożeniliśmy pod wpływem krachu gospodarczego, przez który – jak mówił w książce Andrzej – wprawdzie Polska przeszła suchą stopą, ale zachodnia Europa – już nie, a duża część polskiego rynku medialnego należała już wtedy do Brytyjczyków i Niemców.

Kto za to zapłaci?

Internet?

Nie lubię się na niego obrażać, bo dał nam wiele dobrego. Natomiast nie przyzwyczailiśmy naszych czytelników do płacenia za informacje w internecie. Przecież gazety nigdy nie były darmowe. Być może dzięki od dawna wprowadzanym subskrypcjom łatwiej opłacalibyśmy pensje dziennikarskie, nie bylibyśmy uzależnieni tylko od reklamodawców. Mam tu jednak dylemat etyczny, co wybrzmiewa w mojej rozmowie z Andrzejem Andrysiakiem w książce. Wprowadzanie paywalla i innych modeli płatności za teksty skutkuje wykluczeniem informacyjnym. Dostęp do rzetelnych, wysokich jakościowo wiadomości mieliby tylko uprzywilejowani, ci, których na to stać, co właściwie od dawna się dzieje.

W dużej mierze problemem jest też brak regulacji w internecie, co skutkuje tym, że branża big tech de facto agreguje wszystko to, co wytwarzają dziennikarze, nie dając nic w zamian. W pewnym sensie uzależnia od siebie wydawców, którzy zmuszeni są (oczywiście niektórzy robią to bardziej chętnie niż inni i nie mają tu żadnych etycznych wątpliwości) do tworzenia tekstów pod kliki, angażując odbiorców najczęściej przez nakręcenie negatywnych emocji.

Branża big tech, czyli co?

To zbiorcze określenie gigantów z branży IT, jak Google, Apple, Meta. W mediach komercyjnym większość przychodów pochodzi z reklam doklejonych do artykułów. Jeśli zyski z reklam pozwalają nam przetrwać, jesteśmy we w miarę komfortowej sytuacji. Jednak obecnie większość artykułów pojawia się w mediach społecznościowych, stamtąd czerpiemy informacje. Mało kto klika w linki, kierujące nas do źródła. Zatem reklamy oglądane są na Facebooku czy Instagramie i to te społecznościówki czerpią z nich korzyści. Najbardziej poszkodowani są wydawca i jego zespół dziennikarski — oni zbierają informacje i tworzą artykuły, które za darmo zagarniają big techy i jeszcze na nich zarabiają. A gdy coś im nie pasuje, tną zasięgi, skazując nas na odgadywanie pokrętnej logiki algorytmów – to dotyczy już wszystkich mediów – także tych, które reklam na swoich stronach nie mają.

Jak władza mogłaby ten proceder ukrócić?

Polskie środowisko postuluje, by rząd do ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych wdrożył unijną dyrektywę DSM. Zabezpiecza ona interesy wydawców i stwarza instrumenty zmuszające big techy do sprawiedliwszego dzielenia się zyskami. Niestety, wcześniej proponowana nowelizacja ustawy nie była konsultowana ze środowiskiem dziennikarskim, natomiast z gigantami technologicznymi już tak. Mało tego – całą odpowiedzialność za wykłócanie się o pieniądze zrzucono na wydawców. Mogliby iść do sądu, by odzyskać kasę. Jednak procesy są bardzo kosztowne i czasochłonne. Jak wydawca, który ledwo przędzie, ma walczyć z armią prawników Facebooka? Miną lata, zanim usłyszy wyrok. Do tego czasu jego medium może już nie istnieć. Dziennikarz w tym łańcuchu jest natomiast na szarym końcu.

Sejm zmienił ustawę o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Zgodnie z przyjętymi poprawkami to prezes Urzędu Komunikacji Elektronicznej będzie mediatorem w sporach między wydawcami a big techami. Pomocne rozwiązanie?

Od tego punktu powinny w ogóle zacząć się i tak wielce zapóźnione negocjacje, ale wciąż nie jestem zadowolona z tego modelu. UKE ma słabą pozycję jako organ i de facto nie może wywrzeć dużej presji na branży big tech. Niektórzy eksperci wskazują, że ustalenie wysokości wynagrodzenia dla wydawców może zająć nawet trzy lata, a wyrok sądu, który będzie ostateczną instancją, niekoniecznie musi satysfakcjonować właścicieli mediów i dziennikarzy. Dobre praktyki powinniśmy czerpać, chociażby z Kanady, gdzie to rząd zawarł umowę z Google'm, na mocy której firma będzie przekazywać 100 milionów dolarów kanadyjskich rocznie na rzecz krajowego przemysłu informacyjnego.

Nowe technologie przestały nam służyć

Prócz prawa autorskiego i praw pokrewnych, są jeszcze kwestie etycznego działania big techów i ich opodatkowania.

Pamiętajmy, że są to korporacje czerpiące zyski z rynku europejskiego, ale nie ponoszącej tu prawnej odpowiedzialności ekonomicznej. Decydenci, w tym polscy, niechętnie uderzają w gigantów cyfrowych. Być może wynika to z całkowitego zaślepienia social mediami? A może rząd ma w tym interes, skoro nie adresują ryzyka związanego z działaniem big techów i stworzonego przez nie oligopolu.

Tymczasem nowe technologie przestały nam służyć. Firmy nie przynoszą nam już innowacji, tylko produkują nowe, idiotyczne gadżety i funkcje, które nikomu nie są potrzebne i które generują wyłącznie pieniądze. Nie mówię o tym, że mamy teraz zaorać Facebooka, ale czas sprawić, by zasady gry na rynku były sprawiedliwe i transparentne. Big techy skrzętnie bowiem wykorzystały całkowity brak zasad, a także torpedują wszystko, co może im zaszkodzić. Na przykład – kształtowanie krytycznych i podważających status quo postaw obywatelskich.

Folwarczne zarządzanie

W „Gównodziennikarstwie” bardzo mocno wybrzmiewa wątek pokoleniowy. Mobbing? Metody zarządzania retro. Przekraczanie granic? Buntownicza natura przełożonego. Nadgodziny i darmowe staże? Rytuał przejścia w zawodzie. Skąd to przekonanie, że w dziennikarstwie można pozwolić sobie na takie zachowania?

Z tradycyjnie folwarcznych, opresyjnych stosunków pracy i tych społecznych, z poglądu, że osobom na szczycie wybacza się więcej, z nieumiejętności tworzenia zdrowych relacji, z mitologizacji zawodu, który ma kształtować charakter, a więc musi być okupiony krzykiem, krwią, potem i łzami.

Fakt, że dochodzi do nadużyć, często wynika ze strachu przed utratą władzy lub przekonania, że jest ona absolutna.

Wysokie stanowiska zajmują osoby, które karierę robiły w czasach świetności telewizji i nie za bardzo rozumieją, na czym polega świat zdominowany przez nowe technologie i media społecznościowe. Dlatego trzymają się tego, co znają, co dotychczas im służyło, nie oglądając się na prekariuszy wrzuconych w wir clickbaitozy.

Pomagają im w tym pozycja i dorobek zdobyte dawno temu i gwarantujące sukces do końca życia.

W mediach wpadamy też w krąg reprodukcji przemocy. Jeśli wychowano nas w duchu, że warunkiem sukcesu jest cierpienie i gnojono na początku kariery, potem trudno sobie wyobrazić, że można inaczej. Pojawia się poczucie frustracji i niesprawiedliwości. Dlaczego młodym ma być teraz prościej, skoro ja przechodziłem/am takie straszne rzeczy?!

Uważam jednak, że

podział na dziadersów, którzy są najgorsi, i młodsze superosoby, jest krzywdzący. To raczej nie kwestia pokoleniowa, tylko klasowa, przywiązana do jednego, opresyjnego modelu zarządzania.

Nie utożsamiam mobbingu wyłącznie z osobami starszymi, ponieważ w Polsce generalnie, a w mediach szczególnie, mamy problem ze szkoleniem managementu.

  • Osoby dostają funkcje kierownicze, dlatego że są świetnymi fachowcami albo z zupełnie losowych powodów.
  • Awans rzadko bywa wynikiem umiejętnego zarządzania zespołem.
  • Mobbingu nie stosują tylko redaktorzy-psychopaci, ale też ci, którzy nie umieją nieprzemocowo rozwiązywać konfliktów, nie potrafią tworzyć zdrowych relacji międzyludzkich, bo nikt ich tego nie nauczył.

Przecież w szkole i na studiach promuje się motywowanie krzykiem, groźbami, zachęca do rywalizacji i skrajnego indywidualizmu. Współpraca to słabość.

Przywilej jest jak powietrze

Bywa, że tuzy dziennikarstwa nie widzą też swojego przywileju…

Rzeczywiście trudno jest im go dostrzec, bo przywilej jest jak powietrze. Wszelkie zażalenia co do metod pracy i zarządzania wiele dziennikarskich gwiazd i autorytetów traktuje jako atak, a nie przyczynek do rozmowy. Nie znoszą sprzeciwu i krytyki.

Są przyzwyczajeni i przyzwyczajone, bo mowa nie tylko o mężczyznach, do patriarchalnych, pionowych, opartych na bezwzględnym posłuszeństwie struktur.

Co im będzie młoda gówniara mówiła, jak mają pracować?!

To pewnie atencjuszka, desperatka!

Właśnie tak. Pamiętajmy jednak, że pewne zmiany postępują. Wiemy więcej o tym, jak działa patriarchat, jak dbać o zdrowie psychiczne, wreszcie implementujemy te dobre praktyki i procedury – skądinąd – korporacyjne, które przeciwdziałają mobbingowi. Demaskujemy też kulturę zapierdolu. Pracowitość niekoniecznie musi popłacać. Powoli dostrzegamy też, że w mediach może i obniżył się próg wejścia do zawodu, ale nie zniknęły podziały klasowe. A to oznacza, że silny pozostaje rozdźwięk pomiędzy tymi, dla których dziennikarstwo jest inteligenckim hobby/misją, a osobami traktującymi je jak pracą zarobkową.

Oskarżenia o mobbing padły pod adresem Lisa, Durczoka czy Skworza. Niczego nas nie nauczyły, prawda?

Na pewno nie wzmocniły poczucia sprawiedliwości i nie stanowią zachęty do bycia sygnalistami.

Pominę nieżyjącego Kamila Durczoka. Natomiast w pozostałych przypadkach nie ma mowy o ponoszeniu konsekwencji czynów, które obu dziennikarzom zarzucali na łamach mediów podwładni.

Tomasz Lis odszedł z pracy za porozumieniem stron, dostając odprawę. Tylko dociekliwość Szymona Jadczaka, który napisał tekst o rzekomych nadużyciach naczelnego „Newsweeka”, sugeruje, co mogło być powodem rozwiązania współpracy. Jadczak dowiedział się też, co stało się z prokuratorskim postępowaniem w sprawie byłego naczelnego „Newsweeka”. Organy ścigania badały możliwość popełnienia przestępstwa w zakresie uporczywego i złośliwego naruszania praw pracowniczych oraz naruszenia nietykalności cielesnej. W pierwszym wypadku nie znaleziono znamion przestępstwa, w drugim stwierdzono przedawnienie karalności czynu.

Komentująca to prokuratorka określiła też metody zarządzania dziennikarza jako „styl z lat 90.”, który nie podoba się młodym. To sygnał, że najważniejsza instytucja broniąca sprawiedliwości w tym kraju przyklaskuje takim sposobom działania! Mało tego — wiele osób w środowisku dziennikarskim broniło Lisa, a odwróciło się od Renaty Kim, która składała część zawiadomień o możliwych nadużyciach przełożonego.

Z kolei Andrzej Skworz groził wytoczeniem procesu Katarzynie Włodkowskiej, która napisała jeżący włosy na głowie reportaż, pokazujący atmosferę panującą w kierowanej przez niego redakcji „Press”. Pozew nie nadszedł, a Skworz nadal pozostaje naczelnym magazynu.

Nie jestem osobą, której najbardziej zależy na tym, żeby ścinać głowy tuzom dziennikarstwa, ale jeżeli wszystko uchodzi im płazem, trudno oczekiwać zmian.

Czego uczy sprawa Kąckiego?

Sprawa Kąckiego jest inna?

Tak, bo kiedy Kącki opisał, jakich nadużyć dopuszczał się względem kobiet, a Karolina Rogaska przyznała, że miała być jedną z nich, nie sprawował ważnej funkcji, kierował jedynie sobotnim wydaniem „Wyborczej”. To nie to samo co funkcja naczelnego czy pozycja cesarza dziennikarstwa, jak niektórzy określają Skworza.

Dlatego na Kąckim było łatwo powiesić wszystkie psy oburzenia. Dobrze, że się to wydarzyło, ale co dalej?

Ilu jeszcze Kąckich i Lisów pracuje w redakcjach?

Ilu ich jeszcze wyprodukuje system medialny?

Czy redakcje potrafią reagować w takich sytuacjach? Mają stosowne procedury? Czy te działania są transparentne i skuteczne?

Wiemy, że Kącki rozstał się z „Wyborczą”, ale miały o tym zdecydować kwestie „wyłącznie redakcyjne”, sam dziennikarz zapowiada pozwy wszystkim osobom łączącym go z molestowaniem, choć przecież sam przyznał się do tego, że źle traktował kobiety i był w uniemożliwiającym właściwy osąd własnej przeszłości czynnym uzależnieniu. Ta sprawa rodzi wiele pytań i jest ważnym sygnałem dla pracowników mediów, by dopominać się o follow up, o przestrzeganie standardów w swoich miejscach pracy, nie zważając na to, że chodzi o wielkie nazwiska czy naszych kolegów po fachu. Ale do tego potrzebny jest nonkonformizm i autorefleksja.

Kącki napisał o sobie długi i pewnie szczery artykuł, w którym jednak nie widać skruchy, lecz apetyt na pochwały za to, że zdecydował się na terapię, na którą można chodzić i niczego nie przepracować albo z dupka stać się większym dupkiem. Terapia to nie czarodziejska różdżka – nie uzdrawia za dotknięciem. A na pewno nie pomaga wszystkim. Bardziej jednak od zachowania Kąckiego, zastanawia mnie to, co zdecydowało o publikacji jego – skasowanego potem tekstu – żądza lajków czy niedbałość.

Wielkiego hałasu wokół książki nie ma

Od premiery twojej książki już trochę minęło. Czy media, którym się w niej „dostaje”, podjęły temat?

Dostaje się wszystkim. Nie oszczędzam tam nikogo, nawet jeśli nie padają konkretne nazwy, bo kryzysy znajdziemy w każdej redakcji. Mojej także.

Gównodziennikarzami bywamy wszyscy, ale rzeczywiście wielkiego hałasu wokół „Gównodziennikarstwa” póki co nie ma. Raczej jest to rytualne narzekanie na rzeczywistość.

Nie wiemy, co robić z tym dalej. Brakuje nam solidarności.

Kiedy małe i średnie redakcje, a więc te najbardziej poszkodowane przez big techy, kapitalizm i władzę, próbują się zrzeszać czy przeciwdziałać patologiom. Duzi wydawcy się nie angażują.

Niedawno wszędzie widzieliśmy czarne plansze jako symbol walki mediów z gigantami branży technologicznej, ale mało kto przyzna się do bliskiej z nimi współpracy, brania grantów, gadżetów, udziału w sponsorowanych przez nie wyjazdach prasowych czy szkoleniach, pisząc Zuckerbergom i Muskom laurki w prasie. To nie zarzut. Sama nie jestem święta — w poprzedniej pracy zdarzało mi się pisać teksty sponsorowane, by dorobić do pensji. Musimy spojrzeć prawdzie w oczy: tak wygląda nasza dziennikarska rzeczywistość.

Docierają do mnie tak naprawdę różne głosy. Jedne mówią, że książka jest malkontencka, że powinnam zrobić analizę rynku medialnego i dopiero wtedy zabrać się za pisanie. Inne, że większość osób, z którymi rozmawiałam, nie powinna pałać się dziennikarstwem, bo się do niego nie nadają. Są i tacy, którzy przekonują, że uprawiam chocholi taniec, z którego nic nie wynika, że źle w mediach już było, a teraz sytuacja się poprawia, i że ile można gadać o mobbingu. Niemniej jednak gros dziennikarzy i dziennikarek zapraszających mnie na swoje łamy dostrzegają problemy. Myślę też, że na szersze wnioski przyjdzie jeszcze czas.

Co to znaczy być dziennikarzem?

Czego potrzebujemy do zmiany sytuacji w branży dziennikarskiej?

Edukacji medialnej, dzięki której osoby czytelnicze, jak i te zaczynające pracę w mediach, będą wiedziały, z czym się cały system je i na czym polega zdobywanie informacji.

Potrzebne są też wspomniane regulacje dotyczące dużych korporacji technologicznych.

Choć wiem, że to utopijna wizja, istotne wydaje mi się odpartyjnienie i odpolitycznienie mediów publicznych oraz wsparcie mediów lokalnych.

Ważna jest też zmiana stanowiska naczelnych, którzy myślą, że mają więcej wspólnego z zarządem spółek medialnych i koncernów niż z szeregowymi pracownikami. To nieprawda. Tak samo są na ich łasce. Dobra passa nie trwa wiecznie. Lepiej solidaryzować się z ludźmi, którzy tworzą teksty niż z panami w garniturach na górze.

Wreszcie też istotne jest łączenie się w związki zawodowe. Świetna dziennikarka Anna Kiedrzynek, prowadząc moje spotkanie autorskie, powiedziała: „Jeśli parę znanych nazwisk odejdzie z redakcji, media nie upadną. Jeśli mediaworkerzy i mediaworkerki rzucą papierami, trurdno będzie utrzymać ten biznes”. Pamiętajmy o tym, choć wiem, że to naiwny apel.

Paulina Januszewska – Rocznik '92. Dziennikarka „Krytyki Politycznej”, w przeszłości związana m.in. z redakcją „Newsweeka”. Absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o prawach kobiet, klimacie i nierównościach społecznych. Prowadzi ekofeministyczny podcast „Nie ma przyszłości bez równości”, w którym wraz z zapraszanymi gościniami udowadnia, że nie da się uratować planety, tkwiąc w patriarchacie.

;
Na zdjęciu Jakub Wojtaszczyk
Jakub Wojtaszczyk

pisarz i dziennikarz. Autor „Cudownego przegięcia. Reportażu o polskim dragu” (Wydawnictwo Znak). Współpracuje z m.in. Vogue.pl, magazynem „Replika”, portalem Kultura u Podstaw.

Komentarze