Za głosowaniem przez internet jest co drugi Polak. Ale ledwie co setny zrozumiałby zasady szyfrowania przy oddawaniu e-głosu. Przy niskim poziomie zaufania do państwa e-wybory skończyłyby się prawdopodobnie katastrofą. Jak w takim razie Estończykom udało się takie wybory wprowadzić? [Analizujemy badanie CBOS i dwie opinie ekspertów]
Za głosowaniem online jest co drugi Polak, w tym przede wszystkim osoby młodsze, lepiej wykształcone, zamożne, zamieszkałe w większych i dużych miastach. Czyli takie, które raczej nie mają kłopotu z dotarciem do lokalu wyborczego, za to uważają, że dobrze znają możliwości, jakie dają nowe technologie.
Stosunek do e-wyborów skorelowany jest więc u nas raczej z umiejętnościami konsumowania dóbr i usług w sieci. Nie jest związany z cyfrowymi kompetencjami obywatelskimi – bo takich raczej nie mamy. I nie ma ich też polskie państwo.
Tymczasem wybory nie ograniczają się tylko do sprawnego operowania w sieci. Wymagają więcej – od „usługodawcy”, czyli państwa, i samych obywateli. Zaufania do państwa i jego procedur.
O problemie z wyborami przez internet, wykraczającym poza radzenie sobie z komputerem i smartfonem, w sieci pisał już w OKO.press Michał rysiek Woźniak:
Podobne analizy przygotowali eksperci Fundacji Batorego w dwóch opublikowanych ostatnio raportach.
Z niespełna miliona wyborców ponad połowa (51 proc.) zagłosowała w wyborach parlamentarnych w 2023 r. online. Estończycy ćwiczą ten proces już prawie dwie dekady – od 2005 r., zaś same przygotowania do tego zaczęły się w 2000 od przygotowania podstaw prawnych i informatycznych. Od 2002 r. obowiązkowe jest w Estonii posiadanie e-ID-card, czyli dowodu osobistego, służącego również do potwierdzania tożsamości elektronicznej. Nadal można tam głos oddać tradycyjnie, w lokalu wyborczym, a także korespondencyjnie
Teraz spróbujmy sobie wyobrazić, że to wszystko odbywa się w Polsce. I przypomnijmy sobie sondaż IPSOS z 2021 r. dla OKO.press i „Gazety Wyborczej”:
Wyobraźmy sobie, że głosowanie online odbywa się przy pomocy podpisu cyfrowego osadzonego w chipie dowodu osobistego....
Cóż, wyborców z takim dowodem jest już całkiem sporo – ale tylko 11 mln. Przy czym nie każdy będzie umiał się takim dowodem posłużyć. A może użyć istniejących serwisów rządowych, np. Profilu Zaufanego? Ale ilu obywateli będzie podejrzewać, że państwo podgląda, jak głosują? – zauważają Broniarz i Zieliński.
Wyobraźmy sobie, że PKW, wskazana przez aktualną większość i złożona z prawników, ustala parametry dla algorytmu szyfrującego. Czy naprawdę ufalibyśmy, że wszystko przebiegnie gładko?
Broniarz i Zieliński zauważają, że to po prostu niemożliwe. Bo jako obywatele nie ufamy państwu, a jako ludzie nie mamy wystarczającej wiedzy z kluczowej tu dziedziny — kryptografii. 99 proc., wyborców będzie musiała uwierzyć na słowo, że państwo szyfruje dane wyborcze poprawnie. „Oczywiście, istnieją algorytmy dające głosującemu możliwość zweryfikowania, czy jego głos policzono poprawnie, przy jednoczesnym zachowaniu tajności/anonimowości. Stopień ich skomplikowania jest jednak tak duży, że ich użycie mija się z celem. Prawie nikt nie potrafiłby samodzielnie przeprowadzić weryfikacji. Musielibyśmy zaufać komuś, kto zweryfikuje nam dane instytucji, której nie ufamy”.
Najsprawniejsi e-zakupowicze padają ofiarą oszustw w sieci. Jak byłoby z wyborami?
System do e-głosowania musiałby być kompromisem między bezpieczeństwem procesu logowania a łatwością jego użycia. To tworzy warunki do przejmowania cudzych kont do głosowania (np. poprzez ataki phishingowe lub socjotechnikę) oraz do kupowania dostępu do kont osób upoważnionych do głosowania.
W klasycznych wyborach nie da się łatwo kupić głosu, czy zagłosować za kogoś. Nie można wziąć dowodu chorego członka rodziny i pójść zagłosować w jego imieniu. W e-wyborach jest to jak najbardziej możliwe. Zwłaszcza jeśli osoba starsza lub mniej biegłe technologicznie poprosi o pomoc (tak jak to robiła wcześniej np. przy zapisach na szczepienie) – zauważają Broniarz i Zieliński.
W klasycznych wyborach sfałszowanie ich wyniku wymagałoby przekupienia lub zastraszenia tysięcy ludzi pracujących w 31 tysiącach obwodów wyborczych. Każda komisja wyborcza składa się z kilku osób, zaś rywalizujące ze sobą komitety delegują swoich przedstawicieli. Wyniki zbierane są cyfrowo, ale także w papierowych protokołach. Każdy może sprawdzić, czy ich treść zgadza się z liczbami na stronach internetowych PKW. W modelu głosowania elektronicznego taki mechanizm kontroli nie byłby możliwy.
Co np. w przypadku podejrzeń nieprawidłowości? "Jeden głos oddany przez Internet z IP należącego do Zimbabwe nie wzbudzi zdziwienia, ale pięć takich głosów w kwadrans? A sto? Albo tysiąc?
Co zatem zrobić w sytuacji, gdy PKW będzie podejrzewać fałszerstwo? Kto i na jakiej podstawie podejmie decyzję o eliminacji wątpliwych głosów?".
To wszystko to doskonała pożywka do insynuowania, że wybory były „sfałszowane”. Że były „oszustwem”. Takie oskarżenia pojawiają się w Polsce regularnie – bronimy się przed nimi przejrzystym systemem kontroli wyborów. Przy e-wyborach integralność infrastruktury w wielu miejscach zależałaby od niewielkiej grupy osób. „Jeśli choć jedna z nich zechce zobaczyć, jak płonie demokracja, to zdoła otworzyć system informatyczny na ataki z zewnątrz, posługując się działaniami wyglądającymi na niewinną pomyłkę w codziennej pracy” – piszą Broniarz i Zieliński. „Im większa polaryzacja społeczeństwa, tym łatwiej [też] znaleźć kogoś, kto dla korzyści własnego obozu politycznego nagnie lub złamie reguły prawa”.
Dlatego ważniejsze niż techniczna łatwość oddania głosu czy ustalenia wyników jest to, na ile cały system jest przejrzysty i podlega społecznej kontroli. Tego komputery nie załatwią.
Wybory w demokracji zadziałają bez komputerów, bez zaufania – nie. Wybory przez internet nie są też sposobem na większą frekwencję, choć postulat ich zorganizowania pojawia się zawsze, gdy frekwencja nie dopisała.
Ale frekwencja nie zależy od łatwości dostępu do lokali wyborczych.
Z badania CBOS wynika wręcz, że ci, którzy mogliby mieć kłopoty z dotarciem do urn, wcale przez komputer głosować nie zamierzają.
To, że wykształceni i mobilni mieszkańcy wielkich miast nie głosują, nie wynika z tego, że mają za daleko do urny i brakuje im tych 30 minut raz na parę miesięcy czy nawet lat.
Głosują wtedy, jeśli rozumieją, że to jest ważne.
I ta zasada dotyczy wszystkich wyborców. Jeśli ludzie chcą głosować, to zagłosują też w sposób “tradycyjny”, stojąc w kolejkach i potwierdzając w nich swoją decyzję (inni kolejkowicze stoją z tego samego powodu).
To “zobaczenie się” jest bardzo ważne. Nie jest to udręka, ale mechanizm kontroli.
W Rosji Putina ostatnie wybory („wybory Putina na prezydenta” w marcu 2024 r.) były już także przez internet. I władza gorąco zachęcała, by głosować, nie wychodząc z domu. Jedyne, co mogła zrobić opozycja, to zachęcić ludzi, by właśnie poszli głosować do lokali. W południe trzeciego dnia głosowania. Po to, żeby zobaczyć, że nie są sami – człowiek bombardowany przed potworną putinowską propagandę mógłby w to łatwo uwierzyć.
Tradycyjne głosowanie okazało się jedyną formą okazania sprzeciwu.
Teraz pora odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego w zasadzie tylko Estończykom udało się e-głosowanie. Owszem, jak zauważa Magdalena Musiał-Karg, podobne próby, z różnym rezultatem, miały miejsce m.in. w Norwegii, Holandii, Brazylii, Indiach i Armenii. We wszystkich tych państwach e-głosowanie jest dodatkową, alternatywną wobec głosowania tradycyjnego czy korespondencyjnego, formą uczestnictwa w wyborach oraz referendach.
Istota sukcesu Estonii polega na tym, że tam nie chodziło tylko o wybory – pisze Magdalena Musiał-Karg,
„Estonia jest wyjątkowa pod względem możliwości i poziomu ucyfrowienia państwa, a Estończycy są z pewnością jednymi z najbardziej chętnych i świadomych użytkowników e-usług na świecie. Można odnieść wrażenie, że wszystko, co wydaje się »elementarne« w Estonii, w wielu państwach świata jest nadal pieśnią przyszłości”.
To oczywiście nie znaczy, że mamy przy wyborze władz posługiwać się tylko papierem.
Broniarz z Zielińskim wskazują, że dużej frekwencji z 15 października 2023 pomogło nie tylko przekonanie ludzi, że trzeba głosować, ale i cyfrowy Centralny Rejestr Wyborców ułatwiający wybór miejsca głosowania.
Niewielka zmiana, a dla budowy państwa, któremu można zaufać — ogromna.
Źródła:
Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022, nagrody Amnesty International, i Lodołamacza 2024 (za teksty o prawach osób z niepełnosprawnościami)
Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022, nagrody Amnesty International, i Lodołamacza 2024 (za teksty o prawach osób z niepełnosprawnościami)
Komentarze