0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Paweł Młaecki / Agencja Wyborcza.plFot. Paweł Młaecki /...

Do wyborczej niedzieli zostały tylko cztery tygodnie, kampania jest w pełnym biegu. Czy polskie kampanie wyborcze mają swoją specyfikę? Kogo tak naprawdę chcą na ostatniej prostej przekonać politycy? Czy Prawo i Sprawiedliwość powinno się przejmować aferą wizową? Na te wszystkie pytania odpowiada dr hab. Wojciech Rafałowski, socjolog polityki z Uniwersytetu Warszawskiego, autor wydanej wiosną 2023 roku książki “Kampanie parlamentarne w Polsce. Analiza programów i apeli wyborczych w perspektywie paradygmatu ekspozycji treści”.

Walka o nieprzekonanych

Miłada Jędrysik, OKO.press: Bardzo się tą kampanią przejmujemy: politycy, dziennikarze i badacze, jak pan. Zapewne opinia publiczna mniej.

Dr hab. Wojciech Rafałowski: Część wyborców jest tym zainteresowana.

Tylko że – jak wiemy z badań – tak naprawdę kampanie wyborcze wpływają na decyzję niewielkiego odsetka wyborców, zaledwie 2-4 proc.

Tak, są adresowane do tej grupy, która może zmienić zdanie. Jeżeli wiemy, że ktoś nie zmieni zdania, to nie ma sensu takiej osoby w ogóle do czegokolwiek przekonywać. Tu nie chodzi wyłącznie o mentalne zamknięcie; oczywiście są ludzie, którzy nie dopuszczają do siebie argumentów strony przeciwnej, ale duża część wyborców ma preferencje, które wynikają z ich pozycji w strukturze społecznej.

Jeżeli na przykład ktoś jest uciskanym pracownikiem fizycznym, nie będzie głosował na Konfederację, ponieważ ona postuluje osłabienie ochrony praw pracowniczych. Chyba, że dla tej osoby najważniejsze będą jakieś zupełnie inne priorytety, nie myśli o sobie w ogóle terminach klasowych.

W polskich realiach może chyba pomyśleć, że nie będzie płacić podatków i będzie miała więcej pieniędzy.

Ale jeżeli ta osoba jest świadoma swojej pozycji, to zostanie przy tej partii, która oferuje jej ochronę.

Można by się w związku z tym mniej przejmować kampanią wyborczą, ale układ sił politycznych w Polsce jest taki, że ten niewielki odsetek przekonanych w ostatniej chwili może zadecydować o wyniku.

Najbardziej widać to w przypadku wyborów prezydenckich, czy w okręgach jednomandatowych, gdzie rywalizacja jest najbardziej wyrazista. Ale i w przypadku tej kampanii wciąż jest otwartym pytaniem, czy PiS uzyska przewagę, która pozwoli na trzecią kadencję.

Przeczytaj także:

Wyborcze zachęty dla wybranych

Z tym, że w tych wyborach mamy dodatkowy „kuksaniec”, że użyję terminologii z ekonomii behawioralnej, czyli drobną, nienachalną zachętę do podejmowania konkretnego wyboru. Rząd zmienił bowiem ordynację wyborczą i – co generalnie jest oczywiście słuszne – ułatwił osobom mieszkającym „daleko od szosy” dotarcie do komisji wyborczej. W mojej gminie pod Warszawą liczbę komisji prawie zdublowano. Będą też – również w miastach – kursowały bezpłatne autobusy, które będą dowozić chętnych na głosowanie. To zachęta dla seniorów i mieszkańców małych miejscowości, czyli elektoratu PiS. Na ile taki kuksaniec może wpłynąć na frekwencję, a co za tym idzie na wynik wyborów?

Polska od lat charakteryzowała się niską frekwencją. W ostatnich wyborach ona wzrosła, ale nie dzięki jakiejś metodzie zwiększania frekwencji. Po prostu ludzie zaczęli emocjonować się polityką. Wydaje mi się, że próby podnoszenia frekwencji sztucznymi metodami mają bardzo ograniczone znaczenie. Ważne jest to, czy ludzie są zmobilizowani, czy chcą iść na wybory.

Poszli w ostatnich wyborach w 2019 roku – żeby bronić zdobyczy socjalnych rządów PiS.

Problemem jest oczywiście to, że PiS wprowadził te ułatwienia wybiórczo, przede wszystkim tam, gdzie może zebrać głosy.

Są jeszcze dwie sztuczki, którymi PiS próbuje wpłynąć na kampanię: komisja do spraw wpływów rosyjskich i referendum. Zmienią coś?

O komisji szczerze mówiąc zdążyłem już trochę zapomnieć. Mamy pięć tygodni do wyborów – co ta komisja może zrobić? Spotkać się parę razy. Jedyną konsekwencją zamieszania z nią związanego jest to, że Tuskowi 4 czerwca udało się zebrać tłumy na marszu.

Natomiast jeżeli chodzi o referendum, pytania w nim zadane są klasycznym zabiegiem mającym na celu kontrolę agendy, opanowanie jej tematami, które są dla nas korzystne i zepchnięcie przeciwnika do rogu. To my mówimy „nie” na każde pytanie, oni będą musieli powiedzieć „tak”.

Ale w każdym referendum tak naprawdę mamy cztery opcje do wyboru: tak, nie, głos nieważny, bojkot. I opozycja powiedziała: my nie gramy w tę grę, wasze pytania są źle sformułowane, manipulacyjne. Gdyby były prawidłowo zadane, dotyczyły ważnych tez, na przykład aborcji, to mielibyśmy polaryzację i podejrzewam, że część osób uznałaby, że to jest okazja, żeby załatwić kwestię aborcji. Wtedy trudniej byłoby to referendum zbojkotować.

Gdyby student socjologii na zajęciach z metodologii próbował postawić takie pytania, jakie zaproponowało PiS, to by oblał. Będą nam służyły w przyszłości na zajęciach do tego, żeby pokazać, jak nie zadawać pytań, czy to referendalnych, czy sondażowych. Na pierwszy rzut oka widać, jak są zmanipulowane, z fałszywymi tezami.

Bez mężów opatrznościowych

A czy polska kampania wyborcza ma jakąś specyfikę? Co ją odróżnia od kampanii wyborczych w naszym regionie Europy, czy w zachodniej Europie?

Są dwie rzeczy, które mnie uderzyły w czasie obecnej kampanii i są niezgodne z modelem teoretycznym, który przedstawiłem w książce o kampaniach parlamentarnych w Polsce.

Po pierwsze ataki na przeciwnika nie są u nas domeną polityków drugiego, trzeciego szeregu, tylko wygłaszają je politycy czołowi: Jarosław Kaczyński, Mateusz Morawiecki, Donald Tusk. To oni atakują.

W Europie Zachodniej zwykle jest tak, że lider partii, szczególnie dużej, prowadzi kampanię pozytywną.

Składa obietnice, uśmiecha się, buduje pozytywny wizerunek. Ale ma swoich ludzi, którzy zajmują się negatywną, czasami brudną kampanią.

U nas też kiedyś tak było. Jak Lech Kaczyński startował na prezydenta, to Jacek Kurski wyszedł z „dziadkiem z Wehrmachtu”. W innych partiach też byli tacy agresywni politycy, czy ekscentrycy, oddelegowani do ataków, na przykład Piotr Gadzinowski czy Joanna Senyszyn z SLD, Stefan Niesiołowski z ZChN i PO. Każda partia miała kogoś takiego i to był polityk drugiego szeregu, zwykle niepełniący kluczowych funkcji.

To jest jedna tendencja. A druga – z moich badań wynikało, że kampania wyborcza zwykle zaczyna się od przedstawienia programu, a dopiero potem przychodzi czas na kampanię negatywną i wizerunkową. Najpierw mówimy, co chcemy zaoferować, a potem kłócimy się o to, kto to lepiej wprowadzi.

W tej kampanii było odwrotnie. Najpierw mieliśmy przez wiele miesięcy bijatykę. PiS coś proponował, Tusk zbijał ten argument mówiąc: jesteście nieskuteczni lub niewiarygodni. Inne partie, tak zwane partie trzecie, czyli Trzecia Droga, Konfederacja, Lewica prowadziły kampanię trochę na innej płaszczyźnie, bo główne partie nie wchodziły z nimi w interakcję.

Przez długi czas można było odnieść wrażenie, że Koalicja Obywatelska nie ma programu, aż do konwencji z minionej soboty. Wtedy pokazali coś, co w książce nazywam strategią tysiąca kwiatów (nie jest to moje określenie, pojawia się w literaturze przedmiotu).

W tym przypadku akurat nie tysiąc, tylko sto (konkretów).

Krótko mówiąc, dla każdego jest jakaś oferta. Chociaż wśród tych kwiatów znalazło się parę doniczek do rzucania w PiS – lista polityków, którzy zostaną postawieni przed sądem, szczegółowa, z konkretnymi zarzutami. Jarosław Kaczyński z zarzutem sprawstwa kierowniczego – to już brzmi bardzo groźnie.

W tych doniczkach chyba są kaktusy albo jakieś mięsożerne rośliny. A dlaczego w Polsce partyjni liderzy nie postępują według podręcznika i, przepraszam za słowo, Tusk nawala się bezpośrednio z Kaczyńskim?

To trudne pytanie. Nie mam na nie gotowej, przemyślanej odpowiedzi, trochę będę spekulować. Wydaje się, że PiS tak bardzo utożsamił opozycję z Tuskiem, że ten nie ma wyjścia, jak bronić się atakując.

Wiemy z badań opinii publicznej, że dużo osób nie ufa zarówno Kaczyńskiemu, jak i Tuskowi. A kampanię negatywną stosuje najczęściej ten, kto nie ma najlepszej reputacji. Jeżeli Tusk i Kaczyński wchodzą w kłótnie, nie niszczą sobie wizerunku męża opatrznościowego, bo go nie mają. Zupełnie inna sytuacja była w 2005 roku, kiedy zarówno Tusk, jak i Lech Kaczyński, mogli występować z pozycji rycerzy na białych koniach.

A ta druga anomalia? Dlaczego najpierw wojna, a potem program?

Wydaje się, że w Polsce kampania wyborcza ma charakter permanentny. Taką bijatykę pomiędzy partiami, w gruncie rzeczy mało merytoryczną, mamy już od dawna i podejrzewam, że gdyby kilka miesięcy temu pojawiły się programowe postulaty, to dziś nikt by już ich nie pamiętał.

Propozycje Lewicy i Koalicji Obywatelskiej są bardzo dobrze sprofilowane. Widać, do kogo są adresowane. W setce Tuska znalazła się nawet oferta dla naukowców, czyli zmiana listy czasopism punktowanych. To bardzo niszowy postulat z punktu widzenia całego społeczeństwa. Być może najmniej jest w programie KO propozycji dla najuboższych. Jest on adresowany raczej do klasy średniej, nie do elektoratu socjalnego PiS, którego się nie przejmie tak łatwo.

Propozycje dla osób niezamożnych, jak podwyższenie kwoty wolnej od podatku nie są wyrażone w języku transferów socjalnych, co jest moim zdaniem ciekawym rozwiązaniem, bo pokazuje, że Platforma przestaje bić w te bębny, których nie słychać. Idzie w sprawdzonym kierunku, zgodnie z teorią własności kwestii, którą przedstawiam w książce.

Czyli zagospodarowuje tematy, których jej potencjalni wyborcy od niej oczekują i robi to w sposób, jakiego się od niej oczekuje, a nie wchodzi na pola, na których wyda się niewiarygodna?

Tak to działa. Zgodnie z tą koncepcją autorstwa Johna Petrocika wybory wygrywa ten, kto zdominuje agendę kampanii kwestiami, w poruszaniu których jest wiarygodny. Na polskim gruncie modelowym przykładem była kampania Prawa i Sprawiedliwości w 2001 roku. W kraju była wtedy wysoka przestępczość, Lech Kaczyński był popularnym ministrem sprawiedliwości, a wcześniej szefem NIK. PiS zbudował swoją popularność na postulatach zaostrzenia kar dla przestępców. Stało się to elementem tożsamości partii i do dziś jest utrwalone w jej nazwie.

Restauracja godności

W wygranych przez PiS wyborach 2015 roku dominowała silna narracja nobilitacji i emancypacji klasy ludowej, mieszkańców prowincji, seniorów – tych, którzy w procesie transformacji najwięcej stracili albo nie zyskali tyle, co wielkomiejskie elity. Teraz mówimy, że PiS zaoferowało im „rewolucję godności”, co prawda etykietując drugą stronę jako salon i „gorszy sort”. I wyraźnie było widać, że to było dla ludzi bardzo ważne. Głosowali nie tylko za polepszeniem warunków socjalnych, ale też dlatego, że wreszcie ktoś im powiedział, że też są wartościowi, nie są gorsi, są solą tej ziemi.

W kolejnej, trzeciej z rzędu kampanii, to już nie działa, ale po drugiej stronie nie widać jakiejś wielkiej narracji. Nawet tej, że trzeba koniecznie odsunąć PiS od władzy, bo trzeba bronić demokracji. Czy to jest jakaś ogólnoświatowa tendencja, że z kampanii wyborczej znikają wielkie narracje, wielkie idee? A może to tylko mądrość etapu, bo to kolejna z rzędu kampania, w której walczy się o to samo?

Wielkie narracje pewnie zniknęły, ale te mniejsze zostały. W 2005 roku PiS również wyszedł z wielką narracją – IV Rzeczpospolitej. W 2007 roku Platforma przejęła władzę, nie mając takiej wielkiej narracji. Później pojawiło się hasło „ciepłej wody w kranie”. Wydaje, że to PiS ma zdolność produkowania takich narracji. W tych wyborach PiS zgodnie ze swoim hasłem wyborczym „Bezpieczna przyszłość Polaków” próbuje skoncentrować uwagę na odpowiedzi na zagrożenia z różnych stron, ale narracja ta nie zdominowała agendy.

A Platforma?

Mówi raczej o załatwianiu konkretów. Próbuje pokazywać, że zaczyna brakować ciepłej wody w kranie, a ta ciepła woda wcale nie jest taka zła, biorąc pod uwagę inflację, wojnę za granicą itp.

Natomiast jeżeli chodzi o rewolucję godności, to paradoksalnie Platforma może być postrzegana przez swoich wyborców jako narzędzie takiej rewolucji.

Klasa średnia, która od lat 90. wspinała się po szczeblach kariery, nagle została zrównana przez PiS z klasą ludową.

Piszą o tym Sadura i Sierakowski w „Społeczeństwie populistów”, w mniejszym stopniu Gdula w „Nowym autorytaryzmie”. Rewolucja godności klasy średniej polegałaby tu na „odzyskaniu kraju” i przywróceniu hierarchii.

Czyli w zasadzie to będzie Restauracja, nie rewolucja.

Klasie średniej nie stała się za PiS wielka krzywda na poziomie materialnym, ale pod względem godności została głęboko poniżona. Ogrom mowy nienawiści w stosunku do ludzi, którzy wcześniej się dorobili, był dramatyczny. Klasycy państwa dobrobytu mówią, dobrze prowadzony system opieki społecznej łączy ludzi, generuje solidarność międzyklasową. Wszyscy coś dostają, wszyscy korzystają i to buduje jedność. Natomiast kiedy się buduje państwo socjalne nastawiając jednych przeciw drugim, to konflikt robi się bardzo ostry.

Zabolało też przez przejmowanie instytucji przez ludzi bez doświadczenia i wykształcenia, kiedy wypruwało się żyły, żeby samemu takie zdobyć albo dobrze wykształcić dzieci.

Doskonałym przykładem jest tu magister Julia Przyłębska. W niektórych mediach tytułują ją profesorem, ale to była przeciętna sędzia, która miała niskie oceny swoim okręgu. Awansowano lojalną kosztem kompetentnych. To zaprzeczenie ideału merytokracji, który był nam wpajany w latach 90.

Kolejnym dramatycznym przykładem na to, że lojalność partia rządząca ceni ponad wszystko, jest sędzia Piotrowicz, skompromitowany moralnie na całej linii w okresie PRL. Jest wygodny dla PiS: będzie lojalny, bo to jego jedyny atut, inne ścieżki kariery są dla niego niedostępne.

Platforma przejmuje kwestię

Wracając do narracji – nie ma pan wrażenia, że wiele z nich się już zużyło, nawet narracja na temat zagrożenia Rosją? Rząd próbował straszyć wagnerowcami, po czym nastąpił sromotny koniec Prigożyna i praktycznie całej grupy Wagnera i to spuszczenie powietrza ze straszaka było wręcz groteskowe. Ale chyba też straszak w postaci uchodźców z krajów muzułmańskich nie ma już takiej siły, jak w 2015 roku. Próbuje nim teraz grać Platforma, niestety demonizując tych ludzi, ale czy to w ogóle kogoś może przekonać?

Może. Tutaj mamy znów do czynienia z mechanizmem dobrze opisywanym przez teorię własności kwestii. PiS był właścicielem tematu imigracji. Ludzie postrzegali, że sobie z tym tematem radzi. Ale afera wizowa podważa legitymację PiS w tej sprawie.

To, co robi Platforma, pasuje również do omówionej również w mojej książce koncepcji partii niszowej. Co należy robić, kiedy się pojawia niszowa partia z nowym, świeżym postulatem? Są trzy strategie: możemy ją ignorować, możemy się jej sprzeciwiać, a możemy też wziąć ten postulat i włożyć do własnego programu. Teoria mówi, że należy ignorować tak długo, jak się da, bo w momencie, kiedy zaczniemy się sprzeciwiać, nagłaśniamy postulat drugiej strony, która na tym zyskuje. W związku z czym jak już nie możemy tematu wyciszyć, to musimy go przyjąć i Platforma dokładnie to zrobiła. Widziała, że nie może sprzeciwiać się walce z migracją, więc zaadaptowała ten postulat. W ten sposób jednocześnie podważyła wiarygodność PiS i przejęła część argumentacji Konfederacji.

A wierni wyborcy PO, którzy przedtem potępiali nielegalne i brutalne działania wobec migrantów na granicy polsko-białoruskiej, teraz piszą w mediach społecznościowych: najważniejsze jest odsunięcie PiS od władzy, nawet z pomocą samego diabła.

Jeżeli wyborca opozycyjny jest wrażliwy na kwestie migracyjne, może pójść do Lewicy. Lewica będzie oczywiście oburzona na to, że Platforma demonizuje uchodźców, czy w ogóle migrantów, ale z otwartymi ramionami przyjmie wyborców zniechęconych obecnością na listach Giertycha i antyimigrancką retoryką.

Pamiętajmy, że ludzie nie patrzą na całą paletę stu postulatów KO, tylko na te rzeczy, które są dla nich ważne.

Oczywiście są osoby, dla których tragedia dziejąca się na polsko-białoruskiej granicy jest czymś głęboko przejmującym i dla nich to jest decydująca kwestia. Ale dla wielu wyborców jest to sprawa odległa. Smucimy się, że tam tak się źle dzieje, ale dla nas ważne jest to, że inflacja zostanie powstrzymana, że będą kredyty zero procent na mieszkania.

Opozycja też ma swój cyniczny elektorat, tak jak PiS. Cyniczni wyborcy partii rządzącej mówią: no dobrze, nie znosimy Rydzyka, Kaczyński nas irytuje, ale daje nam socjal, w związku z tym głosujemy na PiS. Tak samo może być po stronie Platformy: chcemy, żeby przyszedł Tusk, pogonił Kaczyńskiego i Rydzyka i jakoś go przetrzymamy mimo tego, że demagogicznie wykorzystuje kwestię migrantów.

Zwykły wyborca podejmując decyzję myśli przede wszystkim o sprawach do załatwienia. I taką sprawą nie jest po prostu odsunięcie samego PiS od władzy, jest to środek ku temu, żeby ważne dla wyborcy postulaty zostały zrealizowane. Na przykład naukowiec powie, że trzeba odsunąć PiS, żeby Czarnek wreszcie przestał niszczyć edukację, żeby naprawić listę czasopism punktowanych, żeby NCN nie był duszony przez brak finansowania. Czyli: władzę zmienia się po to, żeby zmienić sytuację w kraju w ważnych dla nas sprawach.

Nie wszyscy zdążą do niszy

Porozmawiajmy też o „partiach trzecich”, czyli Konfederacji, Trzeciej Drodze i Lewicy. Jak pan ocenia ich kampanię?

Wszystkie trzy przyjęły strategie zgodne ze swoją pozycją, czyli mają świadomość, że są trzecią siłą. Co ciekawe, walczą w dużej mierze między sobą: Lewica i Konfederacja, mimo tego, że nie rywalizują o ten sam elektorat, konfrontują się bardzo mocno. To jest przede wszystkim mobilizowanie własnego elektoratu. Pokazanie: popatrzcie, jakie diabły są po drugiej stronie, musimy zrobić wszystko, żeby ich powstrzymać przed wejściem do rządu.

Podczas konwencji Trzeciej Drogi i Lewicy też było widać, że te partie nie próbują robić tego, co Koalicja Obywatelska, czyli dla każdego coś miłego. Lewica poszła w kierunku bycia po prostu lewicą. Ma postulaty spójne z KO, na przykład podwyżki w sferze budżetowej, ale w jej programie są silne akcenty autentycznej lewicowości. Czyli: nie związki partnerskie, ale prawo do zawierania małżeństw osób tej samej płci. Nie separacja Kościoła od państwa, ale zerwanie konkordatu. To wyraźniejszy zwrot w stronę niszy, która jest naturalnym środowiskiem lewicy.

Jeśli chodzi o Trzecią Drogę, mam wrażenie, że też próbują znaleźć taką niszę, ale nie mają spójnej myśli przewodniej.

Trzecia Droga to zlepek dwóch sił, które nie są ze sobą sprzeczne, bo to z jednej strony wiejski elektorat PSL, a z drugiej półkonserwatywny elektorat miejski, który nie lubi ani Platformy, ani PiS. Tylko, że część ich postulatów idzie w stronę większego liberalizmu gospodarczego, część jest bardziej socjalna. Tymczasem w przypadku partii małej lepsza jest strategia partii niszowej: znajdujemy sobie spójną niszę i o nią dbamy, tak jak Lewica dba o swoje poletko.

Kukiz'15 w 2015 roku znalazł sobie taką antysystemową niszę, zaczął krzyczeć o JOW-ach, potem dostał prezent w postaci referendum w tej sprawie od prezydenta Komorowskiego i na tym wypłynął. Zajmował się też innymi bardzo niszowymi tematami jak na przykład problemy kierowców, wysokość mandatów karnych.

Rzecz w tym, że Trzecia Droga nie ma już na to czasu, strategiczne decyzje powinny zapaść pół roku przed wyborami. Ma niszę rolników, ale jeżeli przejrzeć ich postulaty, to nie widać tam propozycji skierowanych bezpośrednio do nich. Jest inwestycja w zieloną energię, budownictwo, dwie niedziele handlowe w miesiącu, akademik za złotówkę, rodzinny PIT, składka zdrowotna, którą można odliczyć od podatku, zbrojenia, wsparcie dla firm transportowych. Gdzie jest PSL w tym wszystkim?

Dwie niedziele handlowe w miesiącu – nie wiadomo, czy to jest lewicowe, czy prawicowe, bo nie zadowala ani zwolenników niedzielnego handlu ani przeciwników. Inwestycja w zieloną energię jest postępowa, więc jest raczej lewicowa. Zbrojenia są tradycyjnie bardziej prawicowym postulatem, wsparcie dla firm również. Co prawda wyborcy niekoniecznie głosują na najbardziej spójny program, ale mimo wszystko powinna być w tym jakaś wspólna myśl.

Mała partia ma zawsze ten problem, że jest mniej wiarygodna. Nie jest nawet znanym złem.

A Konfederacja?

Do tej pory zachowywała się bardzo zręcznie, to znaczy potrafiła ukrywać swoją brunatno-nacjonalistyczną twarz. Mentzen wychodził, pił piwo i opowiadał o państwie minimalnym, zniesieniu podatków, składek i pełnej wolności. Nic nie mówił o swoim nacjonalistycznym zapleczu, które tak wyciąga na wierzch Lewica. W pewnym momencie to był bardzo skuteczny przekaz. Konfederacja przedstawiła postulaty wolnorynkowe, znalazła niszę, która została zaniedbana przez inne partie. Na tym zbudowali te swoje 15 proc. Ale teraz poparcie im wyraźnie spadło.

Dlaczego?

Po części dzięki Lewicy, która wyciągnęła im różne występy z przeszłości, po części dziennikarzy, którzy przypominają tamte wypowiedzi. Poza tym jeśli ktoś chce niższych podatków, ma do wyboru Konfederację, która być może wejdzie do rządu z PiS i nic z tego nie będzie, albo Tuska, który wciąż ma reputację neoliberała. Realistycznie myślący wyborca może też się obawiać, że z Konfederacją nikt nie będzie chciał wejść w koalicję, więc jej program nie będzie realizowany. A jak dogadają się z PiS, to się raczej znajdą płaszczyznę porozumienia w sprawach obyczajowych i nacjonalistycznych, a nie gospodarczych.

Jaka jest recepta na wygranie wyborów w tym roku?

Dla każdej partii jest ona troszeczkę inna. Dla PiS to utrzymanie wiarygodności w obietnicach socjalnych, dla Platformy – zniszczenie wiarygodności PiS w tych obietnicach i jednocześnie zaproponowanie rozwiązań mobilizujących klasę średnią do udziału w wyborach.

Dla Lewicy byłoby to utrzymanie niszy lewicowej, na ekspansję nie ma wielkich szans. Dla Konfederacji sukcesem byłoby ukrycie nacjonalistycznej, brunatnej twarzy, ale wydaje się, że to już jest niemożliwe. Dla Trzeciej Drogi utrzymanie tego elektoratu, który się wokół nich pojawił dzięki aurze nowości wokół ugrupowania Hołowni. Ale szczerze mówiąc, oni są tak słabo wykrystalizowani programowo, że tu jest najtrudniej podać receptę.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;

Udostępnij:

Miłada Jędrysik

Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".

Komentarze