0:000:00

0:00

To pierwszy wyrok, który zapadł w związku z głośną w sierpniu 2019 roku aferą hejterską, polegającą na oczernianiu niezależnych sędziów. Po jej wybuchu stanowisko stracił wiceminister sprawiedliwości Łukasz Piebiak. Ale skazano teraz nie osoby, które miały brać udział w aferze, tylko znaną dziennikarkę, która jako jedna z wielu pisała o tej sprawie.

Ewa Siedlecka - na zdjęciu u góry - od lat zajmuje się pisaniem o prawie. Najpierw w „Gazecie Wyborczej”, teraz od kilku lat w „Polityce”. Skazana została przez Sąd Rejonowy dla Warszawy-Śródmieścia. W środę 24 listopada 2021 roku sędzia Michał Kowalski orzekł, że jest winna popełnienia czynu pomówienia i znieważenia, za co skazał ją na 3 tysiące złotych grzywny. A wyrok w tej sprawie ma być podany do publicznej wiadomości - przez 30 dni ma wisieć na stronie internetowej stołecznego sądu.

Sąd orzekł, że Siedlecka pomówiła sędziów Macieja Nawackiego z nowej KRS i prezesa Sądu Rejonowego w Olsztynie (z nominacji ministra Ziobry) oraz Konrada Wytrykowskiego z nielegalnej Izby Dyscyplinarnej. Wytrykowski wcześniej był prezesem Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu, z nominacji resortu Ziobry.

Obaj złożyli przeciwko Siedleckiej prywatny akt oskarżenia za trzy felietony i komentarz z sierpnia i września 2019 roku, w których powiązała ich z grupą hejtującą niezależnych sędziów.

Wytrykowski i Nawacki oskarżyli Siedlecką ze słynnego artykułu 212 kodeksu karnego - przepis mówi o pomówieniu i uznawany jest przez dziennikarzy za knebel do uciszania prasy - i z artykułu 216 kodeksu karnego, który mówi o znieważeniu.

Sąd skazał dziennikarkę, bo uznał, że nie zebrała przed napisaniem felietonów dowodów na udział oskarżających ją sędziów w aferze hejterskiej. Za takie dowody sąd nie uznał publikowanych w mediach screenów z rozmów na komunikatorach (są głównym dowodem na aferę). Sąd ocenił, że mogły zostać zmanipulowane.

A prokuratura, która prowadzi od dwóch lat śledztwo ws. afery - jak dotąd nikt nie dostał zarzutów - odmówiła udostępnienia swoich akt na potrzeby tego procesu.

Oprócz grzywny dziennikarka ma też zapłacić nawiązkę po 2 tysiące złotych dla oskarżycieli. Z uwagi na to, że ten wyrok jest ważny dla wolności prasy i prawa społeczeństwo do pisania o aferach, sprawę opisujemy obszernie, by pokazać jej wszystkie wątki.

Siedlecka: Opinia publiczna ma się dowiedzieć, że aferę wymyślili dziennikarze

Wyrok nie jest prawomocny, Siedlecka zapowiada apelację. „Jeśli ten wyrok się utrzyma, to będzie szczególnie groźny dla dziennikarzy. Zwłaszcza dla osób zajmujących się pisaniem felietonów i komentarzy, w których dziennikarze zamieszczają opinie” - mówi OKO.press Ewa Siedlecka.

Dodaje: „Mój proces pokazał, że prokuratura od dwóch lat nie może wyjaśnić afery hejterskiej. Bo państwo storpedowało jej wyjaśnienie. A teraz poprzez ściganie dziennikarzy opinia publiczna ma się dowiedzieć, że afery hejterskiej nie było. Ma pójść przekaz, że wymyślili ją sobie dziennikarze”.

Więcej o jej stanowisku piszemy w dalszej części tekstu.

Sędziowie Wytrykowski i Nawacki cieszyli się z wyroku, mimo że domagali się dla Siedleckiej surowszej kary. Wnioskowali po 20 tys. zł nawiązki, którą obiecali przekazać na cele społeczne. Wnioskowali też o karę ograniczenia wolności w postaci prac społecznych.

Nawacki chciał nawet ograniczenia wolności na osiem miesięcy - w tym czasie dziennikarka miałaby wykonywać prace społeczne w wymiarze 24 godzin miesięcznie.

Po wyroku w rozmowie z OKO.press oskarżyciele powiedzieli, że nie będą apelować, bo wyrok jest sprawiedliwy. Wystarczy im stwierdzenie przez sąd, że Siedlecka jest winna oraz to, że wyrok zostanie podany do informacji społeczeństwa.

Sędzia Maciej Nawacki - siedzi - i sędzia Konrad Wytrykowski podczas wygłaszania mów końcowych na procesie jaki wytoczyli Ewie Siedleckiej. Fot. Mariusz Jałoszewski/OKO.press.

Kto skazał dziennikarkę

Dziennikarkę skazał sędzia Michał Kowalski, który ma kilkunastoletnie doświadczenie w orzekaniu. Z informacji OKO.press wynika, że wcześniej do tej sprawy wylosowany został sędzia Maciej Mitera, prezes Sądu Rejonowego dla Warszawy - Śródmieścia (z nominacji resortu Ziobry) i członek nowej KRS. Ale wnioskował o wyłączenie, bo też jest członkiem nowej KRS, jak jeden z oskarżycieli Maciej Nawacki.

Z informacji OKO.press wynika, że wyłączyć się ze sprawy chciał również sędzia Kowalski. Powołał się na znajomość z Łukaszem Piebiakiem, który po wybuchu afery hejterskiej stracił stanowisko wiceministra sprawiedliwości. Stracił, bo jego nazwisko padło w kontekście tej afery. Pisaliśmy o tym w OKO.press:

Przeczytaj także:

Sąd jednak nie wyłączył ze sprawy kolejnego sędziego. Michał Kowalski jest też wieloletnim członkiem stowarzyszenia sędziów Iustitia. Z informacji OKO.press wynika, że gdy minister Zbigniew Ziobro zaczął przejmować kontrolę nad sądami - i przeprowadził czystki na stanowiskach prezesów sądów, Kowalski dostał od Piebiaka propozycję zostania prezesem śródmiejskiego sądu. Ale ostatecznie nim nie został, bo powiedział o tej propozycji na zebraniu sędziów, prosząc o opinie co ma zrobić.

Sędzia Kowalski do tej pory wydawał różne wyroki. Nie zgodził się na areszt dla sympatyka Strajku Kobiet, za co dostało mu się od prorządowego portalu wPolityce. Uniewinnił też kobiety, które w 2017 roku usiadły na trasie Marszu Niepodległości, by go zablokować.

Z kolei w 2012 roku sędzia Kowalski stał na czele trzyosobowego składu orzekającego, który umorzył bez rozprawy sprawę byłego szefa CBA i wiceprezesa Mariusza Kamińskiego, oskarżonego za nielegalną prowokację CBA w aferze gruntowej z 2007 roku.

To umorzenie zostało uchylone i w procesie sąd pod przewodnictwem sędziego Wojciecha Łączewskiego skazał nieprawomocnie Kamińskiego na więzienie. Proces przed apelacją przerwał jednak prezydent Duda, który uniewinnił Kamińskiego. Pisaliśmy o tym w OKO.press:

Sędzia Michał Kowalski z Sądu Rejonowego dla Warszawy - Śródmieścia, na rozprawie ws. Ewy Siedleckiej. Fot. Mariusz Jałoszewski/OKO.press.

O co chodziło w aferze hejterskiej

Przypomnijmy. Afera hejterska wybuchła w sierpniu 2019 roku. Opisała ją dziennikarka Magdalena Gałczyńska z portalu Onet. Po Onecie kolejne wątki sprawy opisywały inne media, w tym „Gazeta Wyborcza” i OKO.press.

Afera wyszła na jaw, bo zaczęła o niej mówić Mala Emi, czyli Emilia Szmydt wówczas prywatnie związana z sędzią, który pracował w ministerstwie sprawiedliwości i nowej KRS.

Szmydt pod nickiem Mala Emi występowała w mediach społecznościowych. Brała udział w hejtowaniu niezależnych sędziów znanych z obrony wolnych sądów, w tym prezesa Iustitii Krystiana Markiewicza, czy Waldemara Żurka. Pisaliśmy o tym w OKO.press:

Mala Emi miała konto na Twitterze przez, które rozprowadzała informacje oczerniające sędziów. Jak pisał Onet miała uzgadniać swoje akcje z sędziami, którzy poszli na bliską współpracę z ministerstwem sprawiedliwości. W tym kontekście padło nazwisko byłego wiceministra sprawiedliwości Łukasza Piebiaka i kilku sędziów związanych wcześniej z ministerstwem.

Dowodem na kontakty Malej Emi i na uzgadnianie przez nią hejtu na sędziów, były zapisy rozmów z sędziami na komunikatorach i mailach. Prasa publikowała screeny tych rozmów.

Mala Emi miała też mieć dostęp do treści rozmów na komunikatorze WhatsApp, na którym miała być założona grupa „Kasta”.

Według prasy mieli do tej grupy należeć sędziowie kojarzeni z „dobrą zmianą”, w tym Konrad Wytrykowski i Maciej Nawacki. W tej grupie miano wymieniać się różnymi informacjami, w tym - jak pisał Onet - pomysłem na akcję wymierzoną w byłą już I prezes SN Małgorzatę Gersdorf. Pisaliśmy o Wytrykowskim w OKO.press:

Sędziowie powiązani z resortem ministra Ziobry, których nazwiska padły wtedy w kontekście tej afery, zaprzeczali, że należeli do grupy hejterskiej i by brali udział w hejtowaniu niezależnych sędziów. Podważali prawdziwość screenów z rozmów z komunikatorów, twierdząc, że łatwo jest je zmanipulować. Podważali wiarygodność Malej Emi.

Pozwali też część autorów piszących o aferze hejterskiej lub złożyli prywatne akty oskarżenia, w tym wobec Ewy Siedleckiej.

Oskarżenie Siedleckiej może nie być przypadkowe. Jest bowiem uznaną dziennikarką i ostro krytykuje niszczenie wymiaru sprawiedliwości przez obecną władzę. Zaskarżyła też władze do Trybunału w Strasburgu o bezprawne pozbawienie jej wolności, czyli o represje stosowane wobec opozycji ulicznej.

Już sam proces jest dla dziennikarza dotkliwy i wywiera na niego presję. A skazanie jest dodatkowym upokorzeniem i podważaniem jego zawodowych kompetencji. Wyrok skazujący Siedlecką może być wykorzystywany w przyszłości do podważania wartości jej kolejnych publikacji na zasadzie „a to ta, skazana za pisanie nieprawdy”.

Wyrok na znaną dziennikarkę może również być wykorzystany do umniejszana afery hejterskiej. Mówienia, że jej nie było.

Łukasz Piebiak
Były wiceminister sprawiedliwości Łukasz Piebiak. Mimo tego, że jego nazwisko padło w kontekście afery hejterskiej nowa KRS w 2021 roku dała mu nominację aż do NSA, choć Piebiak do tej pory był szeregowym sędzią rejonowym. Fot. Sławomir Kamiński/Agencja Wyborcza.pl.

Za co Wytrykowski i Nawacki oskarżają Siedlecką

Maciej Nawacki i Konrad Wytrykowski złożyli wspólny akt oskarżenia w czerwcu 2020 roku. Więcej zarzutów stawia jej jednak Nawacki. Oskarżają ją za dwa felietony na jej „Blogu konserwatywnym”, za felieton na stronie internetowej „Polityki” oraz za komentarz na Twitterze. Ukazały się one w sierpniu i wrześniu 2019 roku.

Sędziowie Wytrykowski i Nawacki oskarżyli Ewę Siedlecką o pomówienie za wpis na Twitterze, w którym napisała: „Kolejni hejterzy związani z KastaWatch”. I dalej padły m.in. nazwiska Wytrykowskiego i Nawackiego. Siedlecka w tym wpisie odsyłała do tekstu Anny Mierzyńskiej, która w OKO.press w tekście „Afera Piebiaka, macki Ziobry. Ujawniamy kto jeszcze uczestniczył w akcji hejtowania sędziów”, opisała konto KastaWatch.

To hejterskie konto, które nadal działa i służy do oczerniania i atakowania niezależnych sędziów. „Rzeczpospolita” pisała, że jest bliskie osób związanych z resortem sprawiedliwości, bo ukazywały się na nim wrażliwe dane o niezależnych sędziach, z powołaniem się na materiały źródłowe. Pisaliśmy o tym koncie w OKO.press:

To konto wykorzystywano do hejtu na niezależnych sędziów. Ale nie było głównym wątkiem afery hejterskiej. Nie było też bezpośrednio związane z Malą Emi, choć chwaliło jej działalność.

Anna Mierzyńska w swoim tekście, który polecała na Twitterze Siedlecka, opisała kto podawał dalej lub polubił wpisy na KastaWatch. Mierzyńska poddała analizie to konto i napisała, że wśród osób wchodzących w interakcje z nim - np. podając dalej jego treści - byli m.in. Konrad Wytrykowski i Maciej Nawacki.

Pisaliśmy o tym w OKO.press tutaj:

Wytrykowski za ten tekst skierował przeciwko Annie Mierzyńskiej prywatny akt oskarżenia. Zaprzeczał by brał udział w hejtowaniu innych sędziów i, że nie przypomina sobie by podawał dalej treści z KastaWatch.

Tekst Mierzyńskiej został opublikowany w OKO.press już po wybuchu afery hejterskiej, ale jeszcze przed kolejnym tekstem portalu Onet, w którym napisano, że Wytrykowski miał zaproponować akcję wysyłania pocztówek z obraźliwym hasłem „Wyp..aj” do I prezes SN Małgorzaty Gersdorf.

Jako dowód Onet opublikował screeny rozmów z grupy Kasta na WhatsAppie. W akcję miała potem się włączyć Mala Emi - faktycznie takie pocztówki Gersdorf dostała.

Wytrykowski w publikacji Onetu mówił, że nie był w grupie Kasta i zaprzeczył, by był pomysłodawcą wysyłania pocztówek do Gersdorf. Pisaliśmy o tym w OKO.press:

Za komentarz na Twitterze Wytrykowski i Nawacki postawili Siedleckiej jeden zarzut karny. Zarzucają jej, że nazwała ich hejterami oraz przypisała im związki z kontem KastaWatch. W akcie oskarżenia zarzekają się, że nigdy nie zajmowali się publikacją hejterskich postów w internecie. Zapewniają, że nie byli w siatce osób, która miała organizować hejt na innych sędziów. Ani nie byli zaangażowani w działalność profilu KastaWatch.

Nawacki stawia trzy zarzuty karne

Kolejne trzy zarzuty karne stawia dziennikarce sam Nawacki. Oskarża ją za felietony:

- „Autokontrola, czyli kasta sprawdza kastę”, w którym - jego zdaniem - napisała, że był uczestnikiem farmy trolli oraz miała go pomówić o stalking innych sędziów. Tekst Siedleckiej był jej komentarzem o śledztwie ws. afery hejterskiej. Pisała o reakcjach ludzi władzy na aferę, w tym nowej KRS. Siedlecka nie przypisała w nim Nawackiemu wprost udziału w farmie trolli, ani stalkingu innych sędziów.

Napisała tylko, że członkowie nowej KRS też mieli działać w „farmie trolli”. Wymieniła w tym kontekście m.in. nazwisko Nawackiego. Napisała też, że trzeba zbadać, czy ministerstwo sprawiedliwości i nowa KRS udostępniały dane wrażliwe niezależnych sędziów, które wykorzystano później do akcji hejterskiej. Nie napisała, że Nawacki brał udział w stalkingu.

Sędzia Maciej Nawacki - stoi - i sędzia Konrad Wytrykowski wygłaszają mowy końcowe na procesie, który wytoczyli Ewie Siedleckiej. Wytrykowski zaraz po ogłoszeniu wyroku pojechał do nielegalnej Izby Dyscyplinarnej i wziął udział w wydaniu decyzji o zawieszeniu sędziego Piotra Gąciarka. Sędzia został zawieszony na stosowanie orzeczeń ETPCz i TSUE. Na zdjęciu za stołem sędziowskim siedzi sędzia Michał Kowalski. Fot. Mariusz Jałoszewski/OKO.press.

- „Miecz Damoklesa, czyli władza nad władzą”, w którym według Nawackiego określiła go jako uczestnika grupy hejterskiej i pomówiła go o stalking innych sędziów oraz wynoszenie służbowych dokumentów na użytek konta KastaWatch. Siedlecka pisała, że Nawacki był wymieniany jako uczestnik grupy dyskusyjnej Kasta i można by mu postawić zarzut stalkingu oraz wynoszenia dokumentów z KRS na użytek publikacji na koncie KastaWatch. Tylko tyle. Bo komentarz dotyczył głównie innych członków nowej KRS i ich zachowań.

- „KRS uprała brudy w sprawie afery hejterskiej”, w którym napisała, że zaproponował akcję wysyłania pocztówek do I prezes SN z hasłem „Wyp..aj”. Siedlecka w tym tekście pomyliła nazwiska (Onet pomysł tej akcji przypisał Wytrykowskiemu) i po dwóch dniach sama poprawiła swój tekst. Nawacki uznał, że to za mało, czekał na przeprosiny.

Jaką „krzywdę” zrobiła dziennikarka Nawackiemu i Wytrykowskiemu

Zarówno Wytrykowski, jak i Nawacki zarzucili Siedleckiej, że w swoich publikacjach naraziła ich na utratę zaufania publicznego jako sędziów oraz poniżyła w oczach opinii publicznej. Na rozprawie w środę 24 listopada 2021 roku odbyły się mowy końcowe w tym procesie. Przemawiali Wytrykowski i Nawacki oraz obrońca Siedleckiej. Potem sędzia Michał Kowalski wydał skazujący wyrok.

Nawacki mówił, że wytoczony przez niego proces nie dotyczy wolności prasy, tylko jest reakcją na krzywdę jaka go spotkała z powodu „ordynarnego kłamstwa”. Zarzucił, że w felietonach podano nieprawdziwe, zniesławiające fakty. Mówił o Siedleckiej w lekceważący sposób „ta Pani”. Zarzucał brak rzetelności dziennikarskiej.

Zapewniał, że nie miał związków z kontem KastaWatch, że nikogo nie stalkingował. Mówił, że dziennikarka powinna podać źródła swoich informacji. Zarzucał, że w tym „procederze” są też inni dziennikarze. „Wolność prasy nie polega na fabrykowaniu i powtarzaniu kłamstw” - mówił w mowie końcowej sędzia Maciej Nawacki.

Podkreślał, że zarówno on, jak i Wytrykowski po wybuchu afery hejterskiej wydali oświadczenia, w których odcinali się od udziału w akcji hejtowania niezależnych sędziów. W jego ocenie „czyn” Siedleckiej - czyli jej felietony o aferze - mają wysoki stopień szkodliwości społecznej, bo przypisała im „popełnianie przestępstw”.

Podobnie mówił w mowie końcowej Konrad Wytrykowski. Zaczął od zapewnienia, że wolna prasa to fundament. Ale zaraz dodał, że czwarta władza ma informować. „A tu były nieweryfikowane kłamstwa” - podkreślał. Zarzucał, że dziennikarka podważyła jego kompetencje etyczne i zarzuciła mu działania niegodne sędziego.

Zaznaczał, że powinna wykazać prawdziwość zarzutów i udowodnić, że miał on związek z działalnością hejterską. Zaznaczał, że artykuł 12 prawa prasowego mówi, że dziennikarz nie może się opierać na wątpliwych źródłach, tylko musi sam zweryfikować fakty. „Czy społeczeństwo ma być bombardowane dezinformacją? To zwykłe kłamstwo” - mówił w mowie końcowej Wytrykowski.

Obrona dziennikarki

Mowę końcową wygłosił też obrońca dziennikarki adwokat Rafał Borkowski. Podkreślał, że Siedlecka pisała o nich hejterzy, bo mieli interakcje z kontem KastaWatch, które operuje nienawistnym językiem.

Mówił, że Wytrykowski sam przyznał w sądzie, że „może” kilka razy polubił wpisy KastaWatch. „A jest on sędzią Sądu Najwyższego” - przypomniał obrońca. Przekonywał, że dziennikarka mogła też pisać o farmie trolli, bo to, co było na KastaWatch, poniżało niezależnych sędziów. I, że Siedlecka nie pomówiła Nawackiego o stalking.

Obrońca przekonywał sąd, że nie można oczekiwać, że dziennikarz - zwłaszcza piszący komentarze - będzie powtórnie, jeszcze raz sprawdzał to, co inni wcześniej napisali o aferze hejterskiej. Podkreślał, że w mediach były screeny z rozmów osób - na komunikatorach -, których nazwiska pojawiły się w kontekście afery hejterskiej. I że to rolą prokuratury jest wyjaśnić jak było, zaś dziennikarz nie może czekać z pisaniem na jej ustalenia.

Dowodził, że swoimi felietonami Siedlecka wzięła udział w debacie publicznej po wybuchu afery. Miała nawet prawo by jej opinie były przesadzone, ale ona tych granic nie przekroczyła.

Sąd zwracał się do prokuratury o udostępnienie akt śledztwa ws. afery hejterskiej, ale prokuratura odmówiła, tłumacząc to dobrem śledztwa. Sąd nie zgodził się jednak na wniosek Siedleckiej, by wystąpić o zabezpieczone notarialnie zapisy rozmów z komunikatorów, które publikowały media piszące o aferze hejterskiej.

Pisaliśmy w OKO.press jak zamiast wyjaśniać sprawę, ściga się ofiary hejtu:

Adwokat Rafał Borkowski, podczas wygłaszania mowy w obronie Ewy Siedleckiej. Fot. Mariusz Jałoszewski/OKO.press.

Sąd: dziennikarz ma wszystko sprawdzać, nawet jak pisze po kimś

Sędzia Michał Kowalski po krótkiej przerwie jeszcze tego samego dnia wydał wyrok skazujący Siedlecką na grzywnę. Uznał ją winną przestępstwa pomówienia i znieważenia. Uznał, że jej czyn ma wysoki stopień szkodliwości społecznej, choć nie skazał jej na prace społeczne jak chcieli Nawacki i Wytrykowski. Zasądził też na ich rzecz dużo mniejsze nawiązki.

Sędzia uznał, że polubienie hejterskich wpisów na koncie KastaWatch nie oznacza, że ktoś ma związki z tym kontem i aferą hejterską.

Podkreślał w ustnym uzasadnieniu wyroku, że dziennikarz ma przekazywać prawdziwe informacje, poparte wcześniejszą weryfikacją. „Ma podać źródło informacji i sprawdzić ich zgodność z prawdą” - uzasadniał sędzia. Ocenił, że dziennikarka nie dochował tych wymogów. Sędzia uznał, że nie wystarczyło, że Siedlecka oparła się na innych artykułach o aferze hejterskiej.

Powinna sama zweryfikować to, co pisały wcześniej media. Sędzia orzekł bowiem, że screeny rozmów z komunikatorów mogły być sfabrykowane, co lansują osoby, których nazwiska pojawiają się w kontekście afery hejterskiej. „Wolność słowa to nie dowolność. Nieprawda nie realizuje wolności słowa” – dodał sędzia.

Wyrok jest nieprawomocny. OKO.press przeprowadziło transmisję na żywo z ogłoszenia wyroku. Jest ona dostępna tutaj:

Siedlecka: skazanie mnie uderza we wszystkich dziennikarzy

Ewa Siedlecka nie była na ogłoszeniu wyroku. Bo tego dnia relacjonowała ważną sprawę w TK Przyłębskiej, który na wniosek ministra sprawiedliwości zdecydował, że przepis Europejskiej Konwencji o Ochronie Praw Człowieka dający obywatelom prawo do bezstronnego sądu, nie jest zgodny z Konstytucją. Pisaliśmy o tym wyroku TK Przyłębskiej:

Siedlecka miała jednak przygotowaną mowę końcową na piśmie. Jej obrońca jednak nie odczytał jej na sali rozpraw. Dziennikarka tak komentuje OKO.press skazujący ją wyrok:

„Będzie apelacja. Ten wyrok, jak się utrzyma, będzie niebezpieczny dla wszystkich dziennikarzy. Bo sąd powiedział, że nie można polegać na wiedzy dostępnej w przestrzeni publicznej. Sąd uznał, że nawet pisząc komentarze trzeba każdorazowo zwracać się o zdanie do osoby, o której się pisze”.

Dodaje: „To kpina z publicystyki. Tak nie da się pisać takich form dziennikarskich. Komentarz odnosi się do powszechnie dostępnej wiedzy. I co mam jeszcze raz to potwierdzać u osób, które mogą unikać kontaktu z dziennikarzami? Mam się uganiać za nim dniami lub tygodniami i mogę dopiero coś napisać, jak uda mi się do nich dodzwonić? Ten wyrok zabija komentarz i felieton”.

Siedlecka w rozmowie z OKO.press podkreśla, że jej proces pokazał, że prokuratura przez ponad dwa lata nie wyjaśniła afery hejterskiej.

Z informacji OKO.press wynika, że Prokuratura Okręgowa w Świdnicy - przejęła sprawę z Prokuratury Regionalnej w Lublinie - wystąpiła do USA o pomoc prawną. Zwróciła się o „o zabezpieczenie i wydanie danych retencyjnych dotyczących portali Twitter, WhatsApp, Signal”.

Prokuratura zwróciła się też do „władz Irlandii w zakresie danych będących w dyspozycji Google Ireland Limited”. Prokuratura w Świdnicy informuje, że czas oczekiwania na realizację powyższych wniosków wpływa na wydłużenie postępowania.

Ewa Siedlecka pyta: „Dlaczego prokuratura nie przesłuchała osób, które były opisane w mediach jako uczestnicy afery hejterskiej? Dlaczego nie zabezpieczyła ich komputerów i telefonów? To były twarde dowody. I zostały bezpowrotnie utracone. Nie jest tak, że jedynym dowodem w tej sprawie były dane z Twittera lub Facebooka. Tymczasem sąd mówi, że dopóki nie ma twardego dowodu to dziennikarze nie mogą o czymś pisać. Ale ten dowód może zdobyć tylko prokuratura. Czy o innych aferach też nie będzie można pisać?”.

Siedlecka uważa, że państwo storpedowało wyjaśnienie tej sprawy. „A teraz opinia publiczna ma się dowiedzieć, że tej afery nie było, tylko wyssali ją z palca ją dziennikarze” - mówi dziennikarka.

Podkreśla, że nie da się sfałszować screenów rozmów na komunikatorach, bo wystarczy sprawdzić do kogo należą numery przypisane do danych rozmówców. „To można zweryfikować, wystarczy tylko szybko prowadzić śledztwo i trzeba było od razu zabezpieczyć kluczowe dowody” - dodaje Siedlecka.

Cała jej mowa końcowa, której nie udało się przedstawić w sądzie, jest tutaj:

Wysoki Sądzie

Jestem dziennikarką niemal od początku III RP. Zawsze zajmowałam się tematyką praworządności, praw człowieka, bo dziennikarstwo interesuje mnie wyłącznie dlatego, że daje szansę zmieniania rzeczywistości na lepszą. To, że moje pisanie przydało się do dobrych celów poświadczają nagrody za działalność dziennikarską, m.in. nagroda na 50-cio lecie Amnesty International za całokształt pracy dziennikarskiej (2011r.), czy Press Freedom Award (2016r.)

1

Tak, jak zawsze, tak w tym przypadku, nie działałam w złej wierze. Nie pomówiłam oskarżycieli prywatnych. Moje publikacje mieszczą się w granicach dopuszczalnych w debacie publicznej. Była to debata o niezwykle bulwersującej sprawie dotyczącej sędziowskiej niezawisłości. Chodziło o nagonkę na sędziów krytykującej sposób, w jaki władza polityczna przekształca instytucje wymiaru sprawiedliwości. Jej efektem była utrata stanowiska przez wiceministra sprawiedliwości. M.in. zapewnił on jedną z głównych inicjatorek, organizatorek i wykonawczyń ataku na sędziów: „za dobro nie karzemy”, co w kontekście tej wypowiedzi oznaczało gwarancję nieodpowiedzialności.

Nie lżyłam oskarżycieli, nie wyszydzałam ich. Wyrażałam opinie. Jestem oskarżona o treści zawarte w komentarzach, a nie w tekstach informacyjnych. Opinie, zgodnie z utrwalonym orzecznictwem dotyczącym wolności słowa, rządzą się innymi prawami, niż informacja.

Oskarżyciele prywatni są wysokimi funkcjonariuszami władzy, a więc muszą się liczyć – co wielokrotnie stwierdzał m.in. Trybunał Praw Człowieka – z krytyka, a nawet z dosadnymi opiniami na swój temat: zarówno na temat kwalifikacji i walorów osobistych, jak też zachowań i sposobu pełnienia funkcji. Wymaga się od nich „grubszej skóry”.

2

Obaj oskarżyciele byli wielokrotnie, publicznie wymieniani z imienia i nazwiska jako członkowie grupy hejterskiej. Ich nazwiska widnieją na szeroko publikowanych w mediach zrzutach z komunikatora Whatsapp, gdzie grupa się komunikowała. A więc ich udział w tej grupie był uwiarygodniony. Nie mógł być udowodniony, bo dziennikarze nie mają uprawnień śledczych, nie mogą żądać danych od teleoperatorów, czy wydanie im urządzeń telekomunikacyjnych będących własnością osób podpisanych pod postami grupy hejterskiej by sprawdzić, czy te posty były z nich wysyłane. Takie dane dziennikarz mógłby zdobyć jedynie łamiąc prawo.

Jednocześnie wszystkie instytucje, które mają władzę i środki, by wyjaśnić ich faktyczny udział – lub jego brak - w tej aferze, zbojkotowały swoje obowiązki. Mam tu na myśli rzecznika dyscyplinarnego dla sędziów, który, ograniczył się do przesłuchania (choć i to nie jest pewne) zainteresowanych, i po niespełna miesiącu oświadczył, że nie widzi materiału na zarzuty (choć o ile mi wiadomo, oficjalnie sprawy nie zamknął). NeoKrajową Radę Sądownictwa, której członkiem jest jeden z oskarżycieli, która najpierw wydała bardzo ostry komunikat potępiający uczestników afery hejterskiej, a potem cichcem go usunęła ze strony internetowej zastępując innym: uznającym, że nie ma dowodów na udział w tej aferze sędziów. Nie wiadomo, na jakiej podstawie tak stwierdziła.

Mam tu na myśli prokuraturę, która ograniczyła się do przesłuchania kilkunastu poszkodowanych sędziów. Jak się dowiedzieliśmy podczas tego procesu od oskarżycieli, prokuratura zaniechała starań o zdobycie materiału dowodowego: nie zabezpieczyła urządzeń teleinformatycznych osób wymienianych jako członkowie grupy „Kasta” na komunikatorze Whatsapp. Powinna to była zrobić natychmiast po wszczęciu śledztwa. A od oskarżycieli dowiedzieliśmy się, że nawet nie zostali w tej sprawie przesłuchani.

Skoro organy powołane do dochodzenia prawdy i wyposażone w odpowiednie instrumenty prawne nie dopełniły swoich obowiązków, nie można oczekiwać od dziennikarzy milczenia, dopóki sprawa nie zostanie udowodniona. Byłoby to zaprzeczeniem konstytucyjnej roli mediów i naruszeniem konstytucyjnego prawa obywateli do informacji o działaniach władzy. Przypomnę: afera hejterska miała mieć miejsce w Ministerstwie Sprawiedliwości.

W „aferze hejterskiej” dziennikarze, którzy zajmowali się nią w sposób śledczy zrobili wszystko, co mogli zrobić legalnie: zabezpieczyli dowody w postaci dokumentacji przechowywanej w „chmurze” przez sygnalistkę i współanimatorkę tej afery, Emilię Szmydt. W tych zabezpieczonych materiałach jest nie tylko cała korespondencja grupy Kasta na Whatsappie (Emilia Szmydt była jej członkinią), ale też numery telefonów osób uczestniczących w tej korespondencji. I nie jest tak, jak twierdzą oskarżyciele: że można przypisać do dowolnego telefonu ich nazwisko. Owszem, można, ale można też u operatora telekomunikacyjnego sprawdzić, czy ten numer był na ich nazwisko zarejestrowany. Tyle, że danych od teleoperatora dziennikarze nie mogą zażądać. Mogłaby to zrobić prokuratura, czy sąd. W ten sposób wiedzielibyśmy, czy zarzut stawiany oskarżycielom przez media: udziału w aferze hejterskiej – był prawdziwy. Jeśli był prawdziwy, oskarżenie o pomówienie upada, bowiem ujawnianie w interesie publicznym prawdziwych faktów, nie jest przestępstwem.

3

Co do mnie, nie zajmowałam się sprawą śledczo. Nie dochodziłam do prawdy. Polegałam na ustaleniach innych dziennikarzy. W tym na tym, co widziałam na własne oczy, a to na printscreenach z komunikatora Whatsapp. Jeśli komentowałabym prognozę pogody, nie dzwoniłabym w tej sprawie do Instytutu Meteorologii, tylko oparłabym się na informacji przedstawionej w telewizji lub w internecie. Mam prawo ufać, że fachowcy tę prognozę sprawdzili przed opublikowaniem. Tak było w tej sprawie z ustaleniami dziennikarzy śledczych, na których się oparłam.

Moje teksty miały charakter komentarzowy, felietonowy. Przy tej formie dziennikarskiej nie ma praktyki, by zwracać się do wymienionych w nich osób o komentarz do tego, co zamierza się o nich napisać. Gdyby było inaczej – ta forma dziennikarstwa nie istniałaby. Ani na piśmie, ani w formie dyskusji komentatorów w audycjach radiowych czy telewizyjnych. Trudno sobie bowiem wyobrazić, żeby np. dziennikarz komentując jakieś zdarzenie na żywo mówił: „przepraszam państwa, ale zanim ocenię X-a, muszę to z nim telefonicznie skonsultować”. Nie ma powodu, żeby komentarze pisemne rządziły się innymi prawami, niż mówione. Prawo prasowe ich nie różnicuje.

Ponadto zwracanie się przeze mnie do oskarżycieli o zajęcie stanowiska w sprawie ich domniemanego uczestnictwa w grupie „Kasta” nie miałoby sensu: obaj, w publicznych wypowiedziach, a nawet na piśmie, zaprzeczyli temu kategorycznie. Po co więc miałabym zabiegać o ich stanowisko? Czy powinnam się liczyć z tym, że zmienią zdanie?

Jednak, aby zachować dystans wobec stwierdzeń o ich uczestnictwie w grupie „Kasta”, zaopatrywałam w swoich tekstach nazwiska domniemanych członków grupy hejterskiej ostrożnościowymi sformułowaniami typu: „wymieniani są”, „ich nazwiska padają w kontekście afery” itp. Jeden z oskarżycieli stwierdził, że gdybym napisała „jak napisał Onet”, to nie byłoby przestępstwa. Na czym polega prawnokarna różnica? Nie wyjaśnił.

4

Przyznaję, że pomyliłam oskarżycieli: zamiast Konrada Wytrykowskiego wymieniłam Macieja Nawackiego. Nie uczyniłam jednak tego z rozmysłem, a przez pomyłkę. Gdy tylko się zorientowałam – poprawiłam błąd. Oskarżyciel Nawacki zarzuca mi, że go nie przeprosiłam. Ale przeprosin nie żądał. Mało tego: nie żądał ode mnie poprawienia błędu. Poprawiłam błąd, bo zorientowałam się sama, że go popełniłam. Gdybym pod tekstem umieściła przeprosiny informujące, że wcześniej wymieniłam tam nazwisko Macieja Nawackiego, zapewne oskarżyłby mnie o wtórną wiktymizjację – tak zrobił w innym procesie obecny zastępca rzecznika dyscyplinarnego dla sędziów Przemysław Radzik. Zresztą proponowałam oskarżycielowi Maciejowi Nawackiemu przed pierwszą rozprawą, że go przeproszę – nie chciał.

5

Nie pomówiłam oskarżycieli, że uprawiali stalking i udostępniali opinii publicznej dokumentację sędziów. Napisałam: „możliwe byłoby postawienie im zarzutu o stalking i wynoszenie dokumentów służbowych”. Czy to zdanie jest nieprawdziwe? Przecież opisany sposób działania grupy hejterskiej można rozważać pod kątem tych przestępstw. Dokumenty służbowe były upubliczniane. Sędziowie byli prześladowani.

Ja nie mam mocy stawiania zarzutów. Mogę natomiast – jak każdy dziennikarz czy komentator – spekulować, czy dane zachowanie wypełnia znamiona przestępstwa. W mediach i życiu publicznym ocenianie zdarzeń czy sytuacji w kontekście prawnokarnym - to codzienność. Oskarżyciele np. ocenili tak – w piśmie złożonym do akt sprawy – moje zwolnienie lekarskie, nazywając je „wprowadzeniem sądu w błąd”. A „wprowadzenie sądu w błąd” w tym wypadku, to karalne poświadczenie nieprawdy.

Tego, czy oskarżyciele byli w grupie, która dopuszczała się zachowań, o których przestępności można spekulować - nie dowiemy się, jeśli prokuratura i inne organy państwa mające uprawnienia do prowadzenia postępowania dowodowego, nadal nie będą wypełniać swoich obowiązków.

6

Żyjemy w kraju, w którym prokuratura chroni władzę przed odpowiedzialnością. W kraju, w którym nie ma prawnej ochrony sygnalistów. W którym władza notorycznie łamie prawo prasowe i ustawę o dostępie do informacji publicznej nie odpowiadając na pytania. Sama wszczęłam kilka postępowań przed sądem administracyjnym – za własne pieniądze – bo władza nie odpowiada na moje pytania dotyczące jej działalności. I wiem, że, nawet jeśli je wygram – i tak nie uzyskam odpowiedzi. Bo nie ma w Polsce instytucji, która wymusiłaby na władzy zachowania zgodne z sądowym wyrokiem. Poza Polską też, bo polskie władze nie wykonują orzeczeń międzynarodowych trybunałów.

W Trybunale Konstytucyjnym czeka sprawa wniesiona przeciw ustawie o dostępie do informacji publicznej przez I Prezes SN. Jeśli zostanie rozstrzygnięta zgodnie z wnioskiem, wiele instytucji nie będzie już „musiało” łamać prawa nie udzielając informacji, bo nie będzie miało takiego obowiązku.

Dziennikarze niedługo mogą się okazać jedyną instytucją kontrolną. Ustanawianie zaporowych standardów dla wyrażania opinii, to piłowanie podstaw demokracji, opartej na wolności informacji i debaty.

Ewa Siedlecka przemawia z mikrofonem w ręku
Ewa Siedlecka, październik 2019. Fot. Spacerowiczka

Udostępnij:

Mariusz Jałoszewski

Absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 2000 r. dziennikarz „Gazety Stołecznej” w „Gazecie Wyborczej”. Od 2006 r. dziennikarz m.in. „Rzeczpospolitej”, „Polska The Times” i „Gazety Wyborczej”. Pisze o prawie, sądach i prokuraturze.

Przeczytaj także:

Komentarze