0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Agnieszka Sadowska/ Agencja Wyborcza.pl *** Local Caption *** . .Fot. Agnieszka Sadow...

17 listopada ukazał się w „Gazecie Wyborczej” tekst Małgorzaty Tomczak „Rodziny z dziećmi, wykształcona Afganka, ciężarna kobieta – osoby takie, jak w filmie Holland, są na granicy wyjątkami”. Tekst wywołał burzliwą debatę w środowisku humanitarnym, dziennikarskim, prawniczym. Posypały się polemiki, trwa dyskusja w social mediach. Jak każdy tekst, który ma naruszyć tabu, tekst Tomczak jest, moim zdaniem, momentami uproszczony i przesadzony. Jednocześnie jednak stawia ważne pytania. Oraz zarzuty.

Czy, jak mówi autorka, wytwarzaliśmy, jako media, „fałszywą wiedzę”? Czy prezentowaliśmy jedynie słuszny i dozwolony pogląd dotyczący granicy polsko-białoruskiej? Jakich pytań sobie nie zadaliśmy?

Na te wątpliwości postaram się odpowiedzieć.

Dyskusja, która powinna się toczyć

Na początek dwie ważne – z mojego punktu widzenia – uwagi. Tekst Tomczak dotyka wielu kwestii, z których część bywała dotychczas pomijana. Poruszył też osoby mocno w sprawę zaangażowane. Autorka podjęła temat i rozpoczęła otwartą dyskusję, nie ukrywając tego, co ludziom chodzi po głowie i ich męczy. To jej ogromna zasługa.

Na dobrą sprawę nie zajęliśmy się jeszcze w Polsce jedną z najważniejszych kwestii w nadchodzących latach – migracją i podejściem do osób migrujących. Migracje wywołują strach, a co za tym idzie, mogą też wywołać demony, które łatwo jest populistom i nacjonalistom podbić i wykorzystać. O tych lękach można i trzeba rozmawiać.

Granica polsko-białoruska wpisuje się w ten szerszy kontekst i ten kontekst musi być widoczny w dyskusji. A ta wciąż przed nami. Jesteśmy państwem zarówno tranzytowym, jak i takim, do którego ludzie migrują. Temat jest palący i nie uciekniemy przed nim. Pytanie, czy w ogóle przyjmować migrantki i migrantów do Polski, jest źle postawione – one i oni i tak się tu pojawią (ten wątek w drugiej części tekstu):

Przeczytaj także:

Ale szerszy kontekst, który Tomczak rysuje w swoim tekście, nie może nam w żadnym razie przysłaniać perspektywy humanitarnej. Z tej perspektywy nie wolno nam rezygnować. Mamy 55 ofiar śmiertelnych na granicy, a to tylko te udokumentowane. Mamy osoby, które są w lesie. Ich życie i zdrowie może być zagrożone.

Mamy osoby, które próbują nieść im pomoc, a ta pomoc jest kryminalizowana. I to – obok stworzenia polityki migracyjnej – jest zadanie dla nowej władzy. Podpowiem: pierwszym krokiem powinno być wycofanie się z zapisów tzw. ustawy wywózkowej, przyjętej przez PiS w 2021 roku i zakaz pushbacków.

O całej reszcie trzeba dyskutować i taką właśnie dyskusję otworzyła Tomczak. Zaczęła ją zresztą dużo wcześniej m.in. tutaj:

Fałszywa wiedza? Raczej niepełna

Tomczak pisze: „Obawiam się, że jeśli ktoś faktycznie wstanie z fotela, by tę rzeczywistość zmieniać [przedstawioną w filmie Agnieszki Holland i książce Mikołaja Grynberga – red.], to jej nie znajdzie. Bo choć utwory funkcjonują w debacie jako niemal dokumentalne zapisy sytuacji na granicy, to w rzeczywistości ukazują tylko jej niewielki, przefiltrowany wycinek. Nie zadają prawdziwych pytań, a całą kompleksowość tematu wciskają w czarno-białe kategorie. Jako teksty kultury mają do tego prawo – tylko jak w oparciu o takie obrazy mamy rozmawiać o kryzysie migracyjnym?”.

Być może mało kto doczytał, że Tomczak nie kwestionuje prawdziwości obrazów przedstawionych w filmie i książce (moim zdaniem zresztą należałoby analizować je osobno): „Nikt tych syryjskich dzieci, kobiet w ciąży i wykształconych Afganek nie wymyślił – oni też tam byli, widzieli ich bohaterowie Grynberga i Holland, pomagały im mieszkanki Podlasia. Takie właśnie osoby częściej się do aktywistów zgłaszają po pomoc. Nie ma tu przekłamania”.

Pisze jedynie, że to nie całość obrazka. Oczywiście, że nie, i nie sądzę, chociaż nie rozmawiałam o tym z twórcami, że ich ambicją było przedstawienie całości zagadnienia.

Czyli mamy jeden wniosek – obrazy, które przedstawialiśmy w mediach i w sztuce, były niepełne. Za chwilę zastanowimy się dlaczego.

Tomczak pisze dalej: "Po dwóch latach pisania o migracji i kryzysie na granicy nie mam wątpliwości, że jesteśmy w procesie wytwarzania fałszywej wiedzy. Jej elementami są zwykłe fake newsy, jak historia Eileen; liczne przeinaczenia na poziomie samych faktów, ich przyczyn czy interpretacji; uparte pokazywanie wybranych fragmentów rzeczywistości i zupełne pomijanie innych.(...)

Przez dwa lata słuchania, czym jest »etyczne dziennikarstwo«, czytania przeróżnych »ściąg dla dziennikarzy – jak pisać mądrze« i dziesiątkach mniej lub bardziej subtelnych sugestii, co napisać »trzeba«; »czego nie wolno«; lub »o czym będzie można mówić dopiero, jak się wszystko skończy« dokonywałam różnych mikrowyborów, które sprawiły, że dziś uważam swoje teksty za w dużej mierze nieprawdziwe".

Tomczak zarzuca aktywistom oraz dziennikarzom (w tym samej sobie), którzy wierzą relacjom aktywistów, „wytwarzanie fałszywej wiedzy”. Zarzuca manipulowanie prawdą. Mówi, że także jej teksty były nieprawdziwe.

Nie zgadzam się na takie postawienie sprawy. Uznaję, że przedstawialiśmy wiedzę może niepełną, ale nie fałszywą.

Dlaczego opowieść z granicy była niepełna?

Wiedza zamknięta w strefie

Po pierwsze, zostaliśmy przez państwo PiS pozbawieni możliwości normalnej dziennikarskiej pracy. Powielanie narracji migrantów czy aktywistów wynikało z prostej przyczyny – komu mieliśmy wierzyć? Nie mogliśmy polegać na przekazach oficjalnych, bo po tej stronie stał Mariusz Kamiński z krową zamiast konia i zoofilnymi zdjęciami (słynna konferencja ministra z września 2021 roku), rzekomo znalezionymi u migrantów. Odpada.

Nie mogliśmy, jako dziennikarze, wejść do strefy zamkniętej (chociaż wchodziliśmy, ale po cichu i po kryjomu, więc nasze możliwości były ograniczone). Nie było innych informatorów niż mieszkańcy, aktywiści, migranci. Że być może część migrantów kłamie? Tak, ludzie czasem kłamią, przesadzają, mają własną strategię przetrwania. Cierpienia i upokorzenia pobudzają wyobraźnię.

Nie zweryfikuję wszystkiego. Ale mimo to staraliśmy się to robić.

Zdarzyło nam się w OKO.press nie opublikować tekstu, bo była w nim historia uchodźcy, który wydawał się mocno koloryzować. Czy koloryzował? Nie wiem. Może go skrzywdziłam, nie wierząc? Ale porównywałam jego historię z innymi – w tamtych wątki się powtarzały, tu były zupełnie nowe i wydawały się tak straszne, że aż niemożliwe. A może to był trop do śledztwa o bestialskich praktykach polskiej SG? Nie wiem, może, musiałam zdecydować.

Tomczak porusza sprawę Eileen (dziewczynki, której przez kilka dni poszukiwali aktywiści w lesie): „Dziś wiemy, że Eileen nie istniała”. Ale wówczas pisał o tej sprawie m.in. RPO. To raczej wiarygodna instytucja, nie było powodu nie wierzyć. Gdy w mediach społecznościowych pojawia się informacja o zmarłej osobie na granicy lub strzałach oddanych w kierunku aktywistów najpierw dzwonimy do tzw. organów. Nie powielamy tych informacji z marszu.

Nasze dziennikarskie sumienie

Po drugie, owszem, być może widzieliśmy na granicy czarno-białą rzeczywistość. Dlaczego? Bo pojechaliśmy do Usnarza, potem w inne miejsca i zobaczyliśmy coś, co było i jest faktem, a nie kłamstwem – przemoc państwa i funkcjonariuszy tego państwa, którzy łamią prawo i ludzi, nad którymi to państwo ma bezwzględną przewagę.

Tak, widzieliśmy głównie zagrożenie życia. Owszem, widzieliśmy osoby, które łaziły nocą po lesie, niosąc innym pomoc i które mogły być za to ukarane. Widzieliśmy osoby, które leżą w śniegu w hipotermii i są wyrzucane bezprawnie przez granicę.

Tak, to była część historii, która wydawała nam się wówczas (mnie wydaje się nadal) bardzo ważna, najważniejsza.

Skąd te osoby migrujące pochodzą i dokąd zmierzają, wydawało nam się mniej ważne wobec faktu, że natknęliśmy się na szaleństwo, świat postawiony na głowie – bo tak to wtedy wyglądało. I często nadal tak wygląda. Będę się upierać, że łamanie prawa i zasad humanitarnych wymaga nazywania po imieniu. Także, gdy się jest dziennikarką.

Tak, to może uproszczona, ale na tamten moment naturalna, narzucająca się perspektywa. Dzisiaj warto spojrzeć już na to szerzej, tu się z autorką zgadzam w pełni. Uproszczony obraz, by użyć argumentu przez Tomczak krytykowanego, „nie służy sprawie”. Nigdy nie użyłabym jednak określenia „wytwarzanie fałszywej wiedzy”. Przykładaliśmy lupę do dostępnego nam kawałka historii, który widzieliśmy na własne oczy. Nie był fałszywy.

Przy okazji: publikowaliśmy w OKO.press bardzo wiele relacji z przygranicznych lasów, jednak od samego początku kryzysu pisaliśmy także dużo szerzej, wychodziliśmy poza opisany fragment rzeczywistości. Wrócę do tego jeszcze.

Jak pracować bez źródeł?

Po trzecie, tak – chroniliśmy nasze źródła tak, jak robią to dziennikarze i dziennikarki. Nasze jedyne źródła w tamtym momencie, czyli aktywistów, mieszkańców, osoby migrujące i uchodźcze. Tak, zgadzaliśmy się nie pokazać twarzy, czasem wiedzieliśmy o naszych źródłach więcej, niż pisaliśmy. Dla naszych rozmówców ujawnienie niektórych informacji mogło być groźne.

Nie, nie traktowaliśmy tak samo osób, które spotkaliśmy na granicy (aktywistów, migrantów) i służb państwowych. Tak samo, jak nie traktuje się jednakowo whistleblowerów i instytucji, o których ci informatorzy opowiadają.

Mogliśmy oczywiście w tym miejscu zrezygnować z publikowania czegokolwiek, uznając, że skoro nie możemy napisać wszystkiego, to nie należy pisać nic. Ale czy to jest zadaniem dziennikarza i dziennikarki? Z mojej perspektywy wygląda to tak: wyrywaliśmy kawałki wiedzy, fragmenty obrazków z zamkniętej przez władze strefy. Niektórych informacji, które dostawaliśmy od aktywistów, nie byliśmy w stanie zweryfikować w innych niezależnych źródłach. Oczywiście, każde z nas poszukiwało własnych źródeł np. wśród mieszkańców i mieszkanek. Ale tutaj również weryfikacja była utrudniona.

To mogliśmy zrobić na tamten moment.

Ryzyko zawodowe

Tu wtrącę fragment o perspektywie aktywistycznej. Tomczak punktuje informację o 5-letniej Eileen i fakt, że wszyscy rzucili się, by jej szukać, a potem stała się ona symbolem przemocy na granicy.

Znam aktywistów, którzy jej szukali.

Jeden z nich mówi dzisiaj: tak, miałem świadomość, że ta osoba może nie istnieć. Tak jak dzisiaj idę w las i być może nikogo nie spotkam pod pinezką. Ale mam nie iść, bo Eileen być może nie istnieje? A jak istnieje i zamarznie? Powiem sobie potem – no hej, nie byłem pewien, ona może nie istniała.

Jak zweryfikować istnienie lub nieistnienie Elieen, skoro wiemy, że w lesie są i były osoby potrzebujące pomocy? Eileen być może była fejkiem, ale cała masa innych osób jakoś nie. Ryzyko zawodowe. Czy w związku z tym, że jakaś osoba mogła nie istnieć, mamy nie wierzyć w całą resztę i nie przejmować się losem innych osób w lesie? To absurd.

To był jednak ewenement

Po czwarte, będę upierać się przy tym, że na granicy polsko-białoruskiej łamane jest prawo polskie i międzynarodowe. Wówczas dziennikarstwo także może stać się i staje się interwencyjne. Tak jak ujawnianie afer władzy. Będę też obstawać przy tezie, że granica polsko-białoruskiej była i jest sytuacją nową i wyjątkową, w której w państwie tylko teoretycznie demokratycznym (a w kwestii granicy opresyjnym) wykształciło się podziemne państwo pomocowe. Działające w ukryciu, narażone na represje. Dostępnymi sobie środkami opisywaliśmy tę sytuację.

Podważanie podstawowej oceny moralnej – o władzy oraz mieszkankach i aktywistkach pomagających w lesie – byłoby podważaniem prawdy, która jest wciąż aktualna. Niezależnie od wszystkich deformacji, kłótni, mieszania się pomocy z przemytniczym biznesem oraz rozmaitych kalkulacji samych migrantów. To inna część tej opowieści, która nie unieważnia tej, o której pisaliśmy.

Część osób krytykujących tekst Tomczak uważa, że autorka podważyła wartość pomocy, której udzielali aktywiści i aktywistki na granicy. Ja tego w tekście nie znajduję.

Nie było czarno-biało

Czy jednak ta narracja, którą mieliśmy powielać, była aż tak jednostronna?

Nie zauważyłam po stronie aktywistów przesadnego nacisku na to, by pokazywać dzieci i kobiety. Przeciwnie – często słyszałam: nie pokazujmy tych dzieci i kobiet, bo mężczyźni też nie powinni umierać. Nie mam poczucia, byśmy epatowali tymi dziećmi – może poza historią dzieci z Michałowa. No, z tym że one tam naprawdę były. I chyba warto było, trzeba było pisać o ich dramacie?

Także my jako dziennikarze i dziennikarki pokazywaliśmy w OKO.press, że na granicy są wszyscy. Zresztą większość historii, które pokazaliśmy, dotyczyła młodych mężczyzn, bo częściej ich tam spotykaliśmy. Opisałam m.in. historię Sulejmana z Syrii, który w sumie miał się dobrze, tylko potrzebował suchych ciuchów i niedziurawych butów. Opisałam historię Alego, który co prawda nie miał się dobrze, ale pochodził z Libanu, gdzie wojny nie ma. Po prostu chciał mieć pracę i dołączyć do rodziny.

Tomczak podaje też przykład różnicy między „migrantem” i „uchodźcą”. Zgadzam się, że przez pierwsze miesiące kryzysu nie używaliśmy słowa „migrant”, pisaliśmy „uchodźca”, co zapewne było mylące. Ale zrezygnowaliśmy z tego szybko, bo zobaczyliśmy, że sytuacja zaczyna się komplikować – spotykaliśmy na granicy osoby z całego świata. I uznaliśmy, że nie wiemy, czy osoba przekraczająca granicę jest uchodźcą, czy migrantem. W tekstach OKO.press słowo „migrant” zaistniało szybko.

Podobnie nie ukrywaliśmy, że osoby, które spotykaliśmy, chcą jechać dalej. Ten wątek pojawił się m.in. w mojej rozmowie z mieszkańcami pomagającymi migrantom na granicy:

Pokazywaliśmy także inne wycinki rzeczywistości. Sama Tomczak wielokrotnie o tym w OKO.press pisała. Opublikowaliśmy całą serię reportaży i tekstów o procedurze dublińskiej, która pokazuje, że dotarcie do Niemiec nie rozpoczyna złotej ery w życiu migranta, czy uchodźcy. Oraz co się dzieje, gdy faktycznie uda mu się złożyć wniosek o azyl w Polsce:

Publikowaliśmy także cykl reporterski Szymona Opryszka, który ruszył drogą, którą wcześniej i później szli migranci – ze Stambułu do Polski:

To skomplikowane...

Co i jak zatem opisywać? To skomplikowane, bo każda historia migranta, uchodźcy, aktywisty jest inna, osobna, stoją za nią indywidualne decyzje i wybory ograniczone okolicznościami. Są tam także dziennikarze i za każdym razem podejmowaliśmy decyzje o tym, co i jak pisać.

Na pewno są wśród aktywistów tacy, którzy koloryzowali świadomie, by pomóc uchodźcom. Byli też jednak tacy, którzy woleli uwierzyć, by nie mieć życia na sumieniu. Są też tacy, których nie interesuje, kto i dlaczego znalazł się w lesie, po prostu jadą ogrzać i nakarmić, gdy słyszą, że jest taka potrzeba. Im wszystkim granica wywróciła życie do góry nogami, nie myśleli, że będą robić to, co robią. Są na pewno tacy, którzy jakoś tej granicy potrzebowali i byli na niej w gruncie rzeczy szczęśliwi. Nie chcę psychologizować, ale ten szerszy kontekst dotyczący motywacji też jest ważny i ustawia spojrzenie na aktywizm. Także po to, by z aktywistów nie robić, jak pisze Tomczak, „półbogów” i jedynych „sprawiedliwych”.

Są mieszkańcy, którzy z jednej strony się boją, z drugiej chcą pomóc. Bo sytuacja na granicy, którą zostali obciążeni, doprowadza ich do szału i mieliby ochotę powiedzieć idźcie stąd wszyscy, zamknijmy już tę granicę na amen. Ale też widzą osoby, które potrzebują pomocy i co im powiedzą? Żyją na co dzień z tymi dylematami, emocjami. Zapewne kawałkiem tej historii rzadziej opowiadanym było normalne, codzienne życie w strefie osób, które ten kryzys po prostu chciały przetrwać.

Są wreszcie i osoby w drodze (zostawiłam ich na koniec, bo to najdłuższa historia), których sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana. Pochodzą z różnych krajów, wojennych lub nie, raczej biednych, ale nie zawsze. Czasem uciekają przed wojną, prześladowaniem, czasem przed brakiem pracy. Czasem przed zmianami klimatu i brakiem wody. Często za lepszym życiem (kto nie chce mieszkać w Europie?). Na pewno czasem kłamią, bo chcą przeżyć lub mieć większe szanse. Maja różne cele i różne historie. Tak, stosują strategie przetrwania i zgodnie z nią działają. Nie są jednowymiarowi, za każdym z nich stoi inna historia i inny człowiek.

Bardzo trafnie te różne perspektywy opisał w tekście w „Gazecie Wyborczej” fotograf Maciej Moskwa.

Azyl w Polsce?

Wrócę do tematu azylu w Polsce, o którym pisze Tomczak w swoim tekście: "Podobnie »nie do ogarnięcia« jest wiele historii z granicy polsko-białoruskiej, które aktywistyczna narracja uparcie zamyka w pozornym dylemacie: »czy naprawdę godzimy się na wyrzucanie do lasu dzieci i kobiet błagających Polskę o ochronę?«. Odpowiedź na takie pytanie jest prosta i jednoznaczna tylko dlatego, że jest źle zadane.

Wiemy przecież, że zdecydowana większość osób, także rodzin z dziećmi, nie zmierzała do Polski. Nie istnieje żadne prawo, które pozwoliłoby Straży Granicznej »przepuścić« ich, by kontynuowali tranzyt do Niemiec".

To prawda, nie zmierzała do Polski, tu nie ma i nie było żadnej tajemnicy. Tak, znaczna większość uchodźców i migrantów chce się dostać do Niemiec lub innego kraju zachodniej Europy. Zaczynają podróż z takim planem. Ale w momencie napotkania strażnika w lesie mówią: „stay in Poland”, chociaż wcale nie chcą „stay”. Co mają powiedzieć?

Albo jest lato, migranci pushbackowani po raz 4 w sumie już wiedzą, że SOC (Ośrodek dla cudzoziemców, który w polskich warunkach staje się więzieniem o zaostrzonym rygorze) wcale im się nie opłaca. Lepiej próbować szczęścia w tym dostaniu się do Niemiec. Poczekać na kuriera. Zamarznięcie im nie grozi, myślą sobie, to może lepiej o ten azyl nie składać wniosku, tylko poczekać na dogodną chwilę. Jak złożą wniosek o azyl w Polsce, procedura dublińska uniemożliwi im złożenie go gdzieś indziej. Już zawsze będą z Polską związani (wyjaśnia to Tomczak w tekstach dla OKO.press tutaj).

I na to odpowiedź jest jedna – okej, zapewne nie chcieli do Polski, ale teraz są w lesie na polskiej granicy. I co zrobić? Można ich zostawić w lesie, co zresztą aktywiści często robią, na wyraźną prośbę osób w drodze. I to prawda – nie istnieje procedura, która pozwala przepuścić ich przez Polskę. Pozostaje nam prawo azylowe.

Czy pushback może być komuś na rękę?

Autorka pisze dalej, że pushback jest czasem osobom w drodze na rękę (wyjaśniliśmy dlaczego). Tak właśnie może być i zapewne tak czasem jest. Ale jednocześnie pushback może oznaczać śmierć.

Tomczak pisze, że migranci często nie chcą składać w Polsce wniosku o azyl, bo wiedzą, że tu ugrzęzną, a Polska nie była ich celem. Albo składają, ale potem „uciekają z systemu”. Albo po długim oczekiwaniu i tak azylu nie dostaną. Konwencja Genewska, która definiuje „uchodźcę” jest przestarzała i nie przystaje do realiów XXI w. (pisała o tym Tomczak w OKO.press). Zgoda. Ta sytuacja wymaga zmian i naprawy (trudno powiedzieć, czy to dzisiaj możliwe).

Tomczak opisuje historię Syryjczyka, który wpadł w pętlę polskiego systemu azylowego. I przyjęty wniosek o azyl był dla niego w pewnym sensie nieszczęściem. Ale nieprzyjęty wniosek mógłby oznaczać śmierć. Mierzymy szanse.

"Co stałoby się, gdyby, jak w przypadku wielu innych osób, Straż Graniczna, po pobycie w szpitalu, wyrzuciła tego mężczyznę z powrotem na Białoruś?

Odpowiedź na to pytanie i nasza interpretacja tego zdarzenia różniłaby się w zależności od mnóstwa czynników. Gdyby był w dobrej kondycji i miał trochę szczęścia, uznalibyśmy, że choć jego podróż wydłużyła się i utrudniła, to ostatecznie skończyła lepiej, niż gdyby został zatrzymany w Polsce. Ale gdyby jego zdrowie lub warunki na szlaku pogorszyły się tak bardzo, że poważnie by zachorował – i być może zmarł – nazwalibyśmy to zbrodnią" – pisze Tomczak.

To prawda. Ale tu powstaje pytanie – czy fakt, że ktoś (SG) nie przestrzegał prawa i wyrzucił człowieka za drut, ale to jakimś fartem skończyło się dla tego człowieka dobrze, oznacza, że powinniśmy temu przyklasnąć? A może to ten strażnik chciał dobrze, bo wiedział, że człowiek przeżyje i trafi tam, gdzie chciał (do Niemiec), tylko podróż mu się trochę wydłuży?

Nie, będę się upierać, że choć prawo azylowe ma dzisiaj wady, jest jedynym, czego możemy się trzymać, by zminimalizować ryzyko zagrożenia zdrowia lub życia. Czasem może to oznaczać, że osoba jest niejako przymuszona do złożenia tego wniosku tam, gdzie nie chciała. Może jej się to nie podobać, może ją postawić w złej sytuacji (np. polski SOC), ale co na ten moment możemy z tym zrobić? Nic, chyba że zaryzykujemy śmierć człowieka. Jak zagwarantujemy, że nie wpadnie w ręce białoruskich pograniczników? Chętnie przyjmę inne rozwiązania, ale tych na ten moment nie widzę.

W 2021 roku „The Guardian” policzył, ile żyć mogły kosztować nielegalne pushbacki (akurat nie te polskie, tylko europejskie). Policzył, że od początku pandemii do kwietnia 2021 roku (artykuł ukazał się z maju 2021) pushbacki mogły przynieść nawet 2 tys. ofiar śmiertelnych. Najnowsze dane IOM mówią o 60 tys. ofiarach migracji od 2014 roku, z tego 35 tys. utonęło głównie w drodze do Europy w Morzu Śródziemnym.

Jednocześnie jednak – i tu pełna zgoda – zdecydowanie za rzadko stawialiśmy w związku z tym pytania: co z osobami, które przedarły się dalej? Jak rozwiązać problem na dłuższą metę, a nie na chwilę humanitarnego zrywu? Jak pomóc tym, którzy wpadli w pętlę, mieszkają w SOC, czekają na azyl, albo go nie dostali, a wracać do swojego kraju nie mogą?

I o tym powinniśmy dyskutować.

I tak nic nie poradzimy?

„Możemy punktować »nielegalność« konkretnych procedur w Polsce, nazywać je »przestępstwem« i wsadzać stopę w każdą prawną szczelinę, ale ten system się uszczelnia. Możemy też udawać, że odpowiedzialność za sytuację na granicy ponosi Polska, a unijni politycy dziękujący nam za obronę Europy to jakiś wypadek przy pracy” – pisze Tomczak.

Nikt tak nie twierdził. Od dawna piszemy o tym, że Europa zamienia się w twierdzę i jest to strategia idiotyczna, bo nieskuteczna w XXI wieku (pisała o tym u nas także Tomczak). Od 2021 roku punktujemy UE, że na pushbacki na polskiej granicy po prostu się zgadza.

To, że system się uszczelnia to także fakt. Ale czy w związku z tym mamy nie reagować? Czy w związku z tym, że inne kraje łamią prawo, mam nie wytykać tego własnemu krajowi? Czy to dobrze, że robimy tak jak inne kraje? Nie, to niedobrze. Nie róbmy tak, jak inne kraje. Przestrzegajmy prawa humanitarnego. Doinwestujmy system, który nie będzie rozwiązywał problemów przemocą i łamaniem prawa. To może tańsze, ale zupełnie nieskuteczne.

I dalej: „Możemy udawać, że z równą zaciekłością mówilibyśmy o »przestępstwach« i »zbrodniczym państwie polskim«, gdyby za takimi decyzjami stali u nas – jak w innych krajach EU – demokratyczni, proeuropejscy, liberalni lub lewicowi politycy”. Nie dowiemy się, jak by było, gdyby kryzys rozpoczął się za innych rządów. Ale za chwilę możemy się dowiedzieć, czy tzw. strona demokratyczna coś z tym zrobi. Ma teraz szanse, środowisko humanitarne apeluje. Wyrzucało Donaldowi Tuskowi, że powiela rasistowską narrację PiS. Robiliśmy to także w OKO.press.

Nie mam poczucia, że walczących o prawo na granicy nagle przestanie ono interesować, bo pojawili się nowi politycy. Że dadzą sobie spokój z tematem. Warto dodać, że nieprzyjmowanie wniosków o azyl na legalnych przejściach granicznych odbywało się i przed 2021 rokiem, o czym pisaliśmy w OKO.press całkiem sporo:

Migracja – wielka nieobecna w debacie

O czym dzisiaj jeszcze powinniśmy dyskutować? Czego jeszcze nie omówiliśmy, a powinniśmy? Już wiemy, że uchodźcy i migranci na granicy polsko-białoruskiej to część większej historii. Nowa władza stwarza szansę, by o tym normalnie porozmawiać i zacząć rozwiązywać ten problem. Chociaż przyznam, że nie widzę na razie na stronie tzw. dewęmokratycznej chęci, by to robić.

Migracja będzie. Nie ma żadnego znaczenia, czy lubimy migracje, czy nie, czy chcemy kogoś przyjąć, czy nie – te osoby są już w drodze, kobiety, mężczyźni, dzieci i tak tu przyjdą. A my nie mamy polityki migracyjnej. Żadnej. Jak i ile osób przyjąć? Jaka będzie nasza (i UE) polityka w tym zakresie? Jak integrować migrantów i łagodzić napięcia społeczne? Jak przygotować ludzi na to, że społeczeństwo będzie wyglądało inaczej, niż dziś? Że nie będzie wyłącznie białe i chrześcijańskie (już nie jest). Jaka powinna być nasza polityka społeczna w sprawie migrantów? Jak współpracować przy tym z UE?

I jak o tym rozmawiać? To, że ludzie boją się migracji, to pewne. Jednak chcąc walczyć z rasizmem, nie należy tych lęków przemilczeć. Należy o nich mówić i pokazywać społeczeństwu, że za pomocą sprawnych polityk społecznych można napięcia rozładować. Wtedy rasistowskie demony, które PiS (a chwilami także i KO) wykorzystywał podczas swoich kampanii, nie wybuchną nam w twarz.

Podsumowała to w jednej z odpowiedzi na tekst Tomczak Agata Kluczewska z Podlaskiego Ochotniczego Pogotowia Humanitarnego: „Niezależnie od naszych chęci, opinii, deklaracji czy ocen, staliśmy się krajem tranzytowym, w którym pojawiają się migranci, część z nich zostaje – i ich obecność, czasowa lub stała, jest kawałkiem rzeczywistości. Narracja, że to dobrze lub źle, którą cechuje zaangażowanie emocjonalne, nie ma w tym porządku znaczenia. Tak po prostu jest, a żadna z takich narracji nie udziela odpowiedzi, jak na to zareagować w szerszym niż humanitarny kontekście społecznym”.

Zgadzam się z tym, dlatego dyskusja na tematy, które przytoczyłam wyżej, jest konieczna. Zresztą już trwa.

Prawie wszystkie reakcje na tekst Małgorzaty Tomczak, która od 1 grudnia 2023 r. dołączyła do redakcji OKO.press są emocjonalne, co jest zrozumiałe, bo tekst dotyka ważnej i drażliwej kwestii. Niektóre niestety są pełne insynuacji i hejtu. Temy się w OKO.press zawsze sprzeciwiamy.

;

Udostępnij:

Magdalena Chrzczonowicz

Wicenaczelna OKO.press, redaktorka, dziennikarka. W OKO.press od początku, pisze o prawach człowieka (osoby LGBTQIA, osoby uchodźcze), prawach kobiet, Kościele katolickim i polityce. Wcześniej przez 15 lat pracowała w organizacjach poarządowych (Humanity in Action Polska, Centrum Edukacji Obywatelskiej, Amnesty International) przy projektach społecznych i badawczych, prowadziła warsztaty dla młodzieży i edukatorów/edukatorek, realizowała badania terenowe. Publikowała w Res Publice Nowej. Skończyła Instytut Stosowanych Nauk Społecznych na UW ze specjalizacją Antropologia Społeczna.

Komentarze