0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Filip SpringerFot. Filip Springer

Zżyłem się z myślą, że one istnieją. Lubię sobie wyobrażać, że gdzieś w nieokreślonej przyszłości w szufladzie mojego biurka materializuje się ich mapa. Naniesiono na nią je wszystkie – dwadzieścia pięć miejsc bezbronnych, które stały się parkami narodowymi. Chciałbym je tutaj wymienić, chwilę to zajmie, z góry przepraszam. Turnicki Park Narodowy, Jurajski, Mazurski, Doliny Dolnej Odry, Szczeciński, Knyszyński, Sobiborski, Chełmski, Janowski, Orawski, Borów Dolnośląskich, Puszczy Pilickiej, Puszczy Śląskiej, Puszczy Boreckiej, Puszczy Rominckiej, Wysoczyzny Elbląskiej, Park Narodowy Stawy Milickie, Wiślański Park Narodowy, Kaszubski, Jaworski, Bydgoski, Śnieżnicki, Odrzański, Podziemny Park Narodowy Kopalnia Soli Wieliczka i wreszcie Park Narodowy Bramy Morawskiej.

Projekty ich wszystkich zostały opisane w majowym raporcie Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze. Od początku czerwca podróżuję po Polsce i w cyklu „Miejsca bezbronne” opisuję te obszary – przyrodniczo bezcenne, a pozbawione często jakiejkolwiek sensownej ochrony.

Już dawno powinny być parkami narodowymi.

Od ponad dwudziestu lat w Polsce nie powstał żaden nowy park narodowy. Teoretycznie dlatego, że obowiązująca od 2004 roku ustawa o ochronie przyrody daje samorządom prawo blokowania takich inicjatyw już na etapie projektu.

Anna Moskwa, Minister Środowiska i Klimatu lubi powtarzać, że Polska objęła różnymi formami ochrony aż 30 procent swojej powierzchni i nowe parki nie są tak potrzebne.

To stwierdzenie wprowadza w błąd. Bo większość tych obszarów ma dość iluzoryczną ochronę w postaci parku krajobrazowego albo obszaru Natura 2000 bez zatwierdzonych planów ochronnych.

Jak wyglądają efekty takiej ochrony, pisałem w odcinkach o Wiśle, Mazurach i Puszczy Boreckiej oraz Kaszubach. Najwyższą formą ochrony (w formie parku narodowego albo rezerwatu ścisłego) objęty jest raptem niecały jeden procent powierzchni Polski. Ale o tym już minister Moskwa nie wspomina.

Ten ostatni odcinek „Miejsc bezbronnych” poświęcam dwóm parkom. O pierwszym jest głośno od kilku lat. O drugim nie słyszał prawie nikt, bo też nie było specjalnego powodu, by o nim mówić.

Wszystkie odcinki cyklu MIEJSCA BEZBRONNE przeczytasz tu:

Przeczytaj także:

Obrona lasu na orlika

– Owsianki? – pyta i stawia przede mną pełną miskę. – Najedz się porządnie, intensywny dzień przed nami.

Nazywa się Piotr Klub i do tej pory rozmawiałem z nim tylko za pośrednictwem internetowych telekonferencji. Teraz siedzę w jego kuchni, piję mocną jak siekiera, fusiastą kawę i głaszczę wiekowego psa Mariana, który cierpi na przypadłości kardiologiczne.

W czasie upałów Marian powinien unikać wysiłkowego hasania i trzymać się cienia. Czyli dzisiaj z nami raczej nie pojedzie.

Sam Klub jest wysoki i dość chudy. Ma sprężyste ruchy, nosi się na wojskowo – zielone bojówki, koszulka, krótki kucyk upięty na czubku głowy chowa pod filcowym kapeluszem. Na nogach kalosze z logotypem Lasów Państwowych. Przyglądam się im o chwilę za długo:

– Z przydziału taty – wyjaśnia ze śmiechem. – Był leśnikiem w Jaworznie na Śląsku, teraz już na emeryturze. Musiał co roku odbierać przydział odzieży roboczej. Nie wolno mu było tego nie wziąć. A to całkiem dobre gumowce, idealne do lasu. Więc ich używam w słusznej sprawie.

To właśnie Piotr Klub jest autorem raportu o mało zachęcającym tytule („Propozycja uzupełnienia sieci polskich parków narodowych”) i fascynującej treści. Z wykształcenia jest leśnikiem, ale od lat pracuje w Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze i zajmuje się inwentaryzacjami przyrodniczymi.

– To jedna z najskuteczniejszych metod działania w dziurawym systemie ochrony przyrody w Polsce – wyjaśnia. – Wystarczy znaleźć na jakimś terenie gatunek podlegający ochronie i to pozwala na działania, które mogą ocalić spory kawał terenu. Bo wiele z tych gatunków trzeba otaczać strefami buforowymi, zakazane są tam jakiekolwiek prace leśne, ludzie nie mają wstępu.

Dzień przed moim przyjazdem Klub brał udział w wizji lokalnej przy gnieździe orlika krzykliwego.

To niezwykle rzadki na świecie gatunek ptaka drapieżnego, ale co szósty orlik jest Polakiem.

Gniazdo znajdowało się w leśnym wydzieleniu, w którym planowano wycinkę. Obecność ptaka może ją zatrzymać.

– Leśniczy próbował mnie przekonywać, że gniazdo jest opuszczone – mówi Klub. – Ale w sierpniu młode orliki wylatują już z gniazda, uczą się polować. Na ziemi wokół drzewa było mnóstwo odchodów i piór. Będziemy jeszcze o to miejsce walczyć.

Gdzie jest reliktowa Puszcza Karpacka?

Kończymy śniadanie i wsiadamy do wysłużonego, obtłuczonego Subaru. Wyjeżdżamy z wioski i po kilku minutach jazdy stajemy przy leśnym parkingu. Są tu miejsca piknikowe, wiaty. Wszystko ustawione przez Lasy Państwowe.

– Bardzo się cieszę, że to zrobili. Będzie jak znalazł na wjeździe do parku narodowego – śmieje się Klub.

Właśnie dlatego do niego przyjechałem. Klub od kilku lat mieszka na Pogórzu Przemyskim i wspiera walkę o powołanie tu Turnickiego Parku Narodowego. To najgłośniejszy z nieistniejących parków opisanych przez niego w raporcie. I taki, który powinien powstać natychmiast. Podobnie jak ten Mazurski jest on wymieniany we wszystkich kluczowych polskich dokumentach strategicznych, jego powołanie od lat postuluje środowisko naukowe, wartość tutejszych lasów jest bezcenna, bo część z nich rośnie nieprzerwanie od czasów ostatnich zlodowaceń.

Leśnicy z Nadleśnictwa Bircza widzą to jednak inaczej. Na tym parkingu przy Makowej ustawili informacyjne tablice ze zdjęciami lotniczymi okolicznych lasów. Jedno przedstawia ich stan w czasie drugiej wojny światowej. Widać dwa duże leśne kompleksy przedzielone doliną, w której między polami i łąkami ciągną się łańcuszki wiosek. Na drugim, współczesnym zdjęciu lasu jest zdecydowanie więcej, ludzkich osad, pól i łąk zaś mniej. „Gdzie jest reliktowa Puszcza Karpacka?” – pytają autorzy tablicy.

Obok umieścili zdjęcie roślinki wyrastającej z garstki ziemi trzymanej czule w dłoniach. I hasło: „Tego dokonało kilka pokoleń leśników birczańskich”.

– Sami sobie na to swoje pytanie odpowiedzieli – śmieje się Klub podchodząc do tablicy z czarno-białym zdjęciem. – Ta reliktowa Puszcza Karpacka jest właśnie tu i tu – wali paluchem w miejsca, gdzie na zdjęciu widać las. – Ona tam rośnie od wieków, są na to źródła i badania. Jest bezcenna i powinna być chroniona. A oni ją wycinają.

W czerwcu aktywiści Greenpeace Polska policzyli, że z tutejszych lasów wyjeżdża nawet 40 tirów wypełnionych drewnem. Aby zrealizować Plan Urządzenia Lasu w Nadleśnictwie Bircza tych ciężarówek będzie w sumie 36 tysięcy. Na lata 2017-2026 zaplanowano tu bowiem wycięcie półtora miliona metrów sześciennych drewna. Czyli wylesienie 27634 ha powierzchni leśnej. Dla porównania, szacuje się, że ostatnie pożary lasów na Krecie strawiły „raptem” 13 tysięcy hektarów tamtejszych lasów.

Czereśnia w środku lasu

Ruszamy dalej, zatrzymując się na chwilę przy zrównanym z ziemią kilka dni wcześniej obozie obrońców Puszczy Karpackiej. Jedziemy wąską szosą, wzdłuż której ciągnie się gęsty las. Klub opowiada:

– Pochodzę ze Śląska, ale od wczesnego dzieciństwa przyjeżdżaliśmy z rodzicami na wakacje w Bieszczady. Ojciec lubił nadkładać drogi, zawsze jeździliśmy tędy. I przez kilka dobrych lat myślałem, że to gdzieś tutaj jest ten słynny, dziki i niedostępny Bieszczadzki Park Narodowy z niedźwiedziami, wilkami i żubrami. Miałem kilka, potem kilkanaście lat, jeszcze nie do końca ogarniałem geografię. I pamiętam szok, gdy ojciec powiedział mi, że to nie jest żaden park narodowy tylko normalny las gospodarczy.

Drugi szok Piotr Klub przeżył już na studiach leśnych czytając branżowe czasopisma.

– Pisali w nich, że trzeba zrobić wszystko, by te lasy w Karpatach parkiem narodowym się nie stały. To było mocno trzeźwiące.

Mniej więcej wtedy podjął decyzję, że wiedzy zdobytej na studiach nie będzie wykorzystywał w służbie Lasów Państwowych. Ostatecznie znalazł się w miejscu, w którym zajmuje się przeciwdziałaniu szkodom, jakie leśnicy wyrządzają przyrodzie.

Osiem lat temu usłyszał o ludziach walczących o powstanie Turnickiego Parku Narodowego. Spakował rodzinę do auta i przyjechał im pomóc.

– Chodź, pokażę ci coś – mówi i zatrzymuje się na poboczu drogi. Przez chwilę brniemy przez maziste błoto drogi zrywkowej, w końcu wchodzimy w gęsty las.

Miotlaste skrzypy sięgają mi ramion, Klub zasuwa pod górę jak szalony, mam niemały problem, by dotrzymać mu kroku. Mijamy coraz większe jodły. Niektóre mają po dwieście, trzysta lat.

Zatrzymujemy się przy jakimś liściastym drzewie. Jest niemal tak wielkie, jak rosnące wokół jodły.

– Umiesz określić gatunek? – pyta mnie Klub zadzierając głowę do góry.

Nie umiem. Coś mi świta, kształt liści wygląda znajomo, ale za cholerę nie umiem go przykleić do żadnego gatunku drzewa rosnącego w takim lesie.

– To czereśnia – mówi Klub i z zadowoleniem obserwuje moją minę. – A dokładnie czereśnia ptasia. I od razu uprzedzę twoje pytanie – nikt jej tu nie przywlókł, to nie jest pozostałość po jakiejś wiosce. Takie czereśnie rosły w tego typu lasach, są dla nich naturalnym gatunkiem. Kłopot w tym, że lasy mamy tak przetrzebione i przekształcone w uprawy iglaków, że nawet nam do głowy nie przychodzi czereśnia w lesie.

Idziemy kawałek, Klub zatrzymuje się przy złamanym pniu jodły. Porasta go dziwna tkanka przypominająca bezkształtną, bulwiastą masę. To kalus.

– W lasach o bogatej glebie, takich jak ten fragment puszczy, nawet złamane zupełnie drzewo może jakoś żyć. Inne drzewa dzielą się z nim środkami odżywczymi. To możliwe dzięki rozbudowanym i gęstym sieciom mikoryzowym.

Wiem, czytałem o tym książkę „W poszukiwaniu Matki Drzew. Dowody na inteligencję lasu”. Napisała ją Suzanne Simard, kanadyjska badaczka, która odkryła ten mechanizm. Świat naukowy długo nie mógł jej uwierzyć.

– Kalus narasta na zraniony pień drzewa mimo, że ono samo jako osobnik nie ma już żadnej zdolności do życia, straciło pień, koronę, liście. Został tylko ten kikut podłączony korzeniami do większej całości. Ale takie cuda w każdym lesie się nie zdarzają.

Pomnik jodły celebrytki

Wracamy do samochodu okrężną drogą, musimy przeskoczyć niewielki strumyk. Jest zmętniały, ma kolor kawy z dużą ilością mleka.

– Jest sierpień, pełna wegetacja, sam widziałeś, las zarośnięty, że trudno się przedrzeć – irytuje się Klub i wrzuca mi kolejną zagadkę. – Skąd więc w strumieniu tyle piachu?

Z odpowiedzi zwalnia mnie ciągnik wlokący przyczepę do przewozu drewna. Brnie rozoraną, zrywkową drogą tonąc po osie w błocie. Przyglądamy mu się przez chwilę w ponurym milczeniu.

Tego dnia odwiedzamy jeszcze kilka miejsc. Klub pokazuje mi rzadkie gatunki roślin, porostów, mchów i wątrobowców. Po głowie znów kołaczą mi się nazwy, które słyszałem już wcześniej – choćby w Puszczy Boreckiej. Granicznik płucnik, stożka ostrokrężna, skosatka zanokcicowata, widlik podwójny, skosatka parzochowata, gładyszek paprociowaty i puchlinka ząbkowana.

Żebym mógł zobaczyć tę ostatnią, Klub podaje mi zegarmistrzowską lupę i każe zbliżyć do porośniętego, rosochatego pnia. Przez dobrych kilka minut tłumaczy, jak w niepozornych purchlach na drzewie rozpoznać ząbkowanie tego arcyrzadkiego porostu.

– To właśnie takie niepozorne maleństwa decydują o wartości lasu – wyjaśnia mi Klub. – W narracji o ochronie przyrody większą wartość mają jednak ciągle duże ssaki, niedźwiedzie, wilki, żubry, łosie. A prawda jest taka, że wszystkie one mogą żyć w sąsiedztwie człowieka. Puchlinka ząbkowana nie może. Ona potrzebuje świętego spokoju.

Na koniec naszej podróży przez projektowany Turnicki Park Narodowy zatrzymujemy się przy jodle-celebrytce.

Klub mówi w nieco przepraszającym tonie.

– Bo wiesz, przyjeżdżają tu różni znani ludzie, ekipy telewizyjne, chcą, żeby im pokazać prastare drzewa Puszczy Karpackiej,

ale zawsze zastrzegają, żeby to było blisko drogi, bo mają dużo sprzętu i nie wzięli butów.

No to ich prowadzę tutaj.

Jodła – celebrytka od niedawna jest pomnikiem przyrody. Informuje o tym stosowna tabliczka.

– Już na studiach mnie uczyli, że najgorsze co może leśnika spotkać, to nawiedzony ekolog – mówi Klub gładząc jodłę. – Tę naszą walkę o Turnicki też się przedstawia często jako coś, co kompletnie blokuje i dezorganizuje pracę leśników. Jakbyśmy mieli jakąś niesamowitą sprawczość. A wiesz, ten pomnik przyrody to jedyny z szesnastu tysięcy pomników, których powołanie postulujemy w całej okolicy jako fundacja. A udało się to dopiąć tylko dlatego, że kolega w czasie Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy wylicytował dzień pracy burmistrza gminy Ustrzyki Dolne. I tego dnia pokazaliśmy mu drzewa, które powinny być pomnikami. Stąd ta tabliczka.

– Kiedy powstanie Turnicki? – pytam, próbując wypatrzeć czubek jodły-celebrytki.

– Powinien powstać już dawno temu – odpowiada Klub. – To skandal, że nie powstał i że lokalne samorządy jak i Lasy Państwowe robią wszystko, by do tego nie doszło. Ale to się w końcu stanie.

– Myślisz, ze zmienią tę cholerną ustawę?

– A byłeś w Raciborzu? Może tam jedź.

Polska kraina katastrof

No to jadę, choć byłem tam wielokrotnie. Lasy na północ od Raciborza to polska kraina katastrof. W czasie życia jednego pokolenia doszło tam do niemal wszystkich klęsk naturalnych z wyjątkiem wybuchu wulkanu i trzęsienia ziemi (jeśli nie liczyć tych górniczych). To tam w 1992 roku wybuchł słynny pożar w Kuźni Raciborskiej, który strawił 9 tys. ha lasu (jedna trzecia tego co zostanie wycięte w Nadleśnictwie Bircza do 2026).

Gasiło go blisko 5 tysięcy strażaków z 34 województw, do tego wojsko, policjanci, obrona cywilna, leśnicy, samoloty, helikoptery i prezydent Wałęsa przywożący pieniądze na akcje ratunkową w walizce. Całą tę historię znakomicie opisał Dawid Iwaniec w reporterskiej książce „Ogień wyszedł z lasu”.

W 1997 i 2010 roku okolicę nawiedzały wielkie powodzie, w 2017 roku przeszły tędy huragany i trąby powietrzne, które położyły kolejne 2 tysiące hektarów lasu. Było to możliwe także dlatego, że to leśna monokultura w szczególny sposób dotknięta trwającą tu niemal nieprzerwanie od 2015 roku suszą hydrologiczną.

Najcenniejszym przyrodniczo miejscem w całej okolicy jest Rezerwat Przyrody „Łężczok”. Podobnie jak Stawy Milickie, miejsce to powstało w XIII wieku dzięki Cystersom, a w XIX wieku było znanym rewirem polowań na ptactwo wśród pruskich elit. Swój zameczek myśliwski miała tu rodzina Eichendorfów – ta, która wydała wielkiego poetę niemieckiego romantyzmu Josepha von Eichendorfa.

Bywał tu też słynący z zamiłowania do myślistwa cesarz Wilhelm II, który polował w tych okolicach zwykle w towarzystwie książąt raciborskich.

Dziś to siedlisko niezwykle rzadkiej rośliny wodnej – kotewki orzecha wodnego oraz blisko 120 gatunków ptaków.

Do Łężczoka łatwo dostać się pociągiem. Na stacji kolejowej w miejscowości Nędza zaczyna się szlak prowadzący z północy na południe przez cały rezerwat. Wędrówka zajmuje niecałe półtorej godziny i daje wiele przyjemności, bo na stawach aż kotłuje się od ptaków. Pierwszy raz w życiu udaje mi się zobaczyć tam bąka, na szczęście w locie, bo ukryty w trzcinach jest niemal niewidzialny.

W sierpniowy wieczór ludzi jest tu niewielu, tylko w południowej części rezerwatu trafiam na kilkoro spacerowiczów. Ta część przylega już bowiem bezpośrednio do Raciborza.

Cały Łężczok ma nieco ponad 400 hektarów i wchodzi w skład Parku Krajobrazowego Cysterskie Kompozycje Krajobrazowe.

Woś: Tu bije przyrodnicze serce Polski

W kwietniu 2022 roku w raciborskiej Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej odbyła się konferencja pod tytułem „Bogactwo przyrodnicze ziemi raciborskiej”. I pewnie nie trzeba by na nią zwracać większej uwagi, gdyby nie to, że zainicjował ją Michał Woś, pochodzący z Raciborza polityk Suwerennej Polski, przez krótki czas minister środowiska, a obecnie Sekretarz Stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości. Organizatorem wydarzenia była zaś Regionalna Dyrekcja Lasów Państwowych w Katowicach, a na widowni zasiedli Główna Konserwator Przyrody Agnieszka Golińska, Główny Dyrektor Ochrony Środowiska Andrzej Szweda-Lewandowski i Dyrektor Generalny Lasów Państwowych Józef Kubica

– Tutaj dzisiaj bije przyrodnicze serce Polski – mówił tego dnia mediom Michał Woś. – Ziemia raciborska to przyrodnicza perła Polski i zielone płuca Śląska. A skoro mamy taki skarb, to pytanie co dalej, może trzeba zrobić następny krok?

Tym krokiem miałoby być powołanie pierwszego od dwudziestu dwóch lat parku narodowego w Polsce.

– Mam głębokie przekonanie, że ta konferencja to pierwszy krok ku temu, by powstał tu park narodowy Bramy Morawskiej, Doliny Górnej Odry albo Łężczok – ogłosił Woś.

To dość zawiły koncept. Łężczok, najcenniejszy przyrodniczo w regionie i najszerzej omawiany na samej konferencji jest zdecydowanie za mały, by na jego podstawie stworzyć park narodowy.

Zgodnie z ustawą taka forma ochrony przeznaczona jest dla obszarów o powierzchni od tysiąca hektarów wzwyż. Łężczok ze swoimi czterystoma hektarami kompletnie się na to nie łapie. Do tego miejsce to jest akurat wystarczająco chronione jako rezerwat. Dlatego w projekcie parku doklejono do niego prawdopodobnie obszary z zakoli górnej Odry albo podmokłych terenów dorzecza rzeczki Rudy.

Kłopot w tym, że obszary, które miałyby wejść w skład parku, nie są w żaden sposób połączone. A to również jest wymóg przy powoływaniu parku.

Wola polityczna i pyk!

Wszystko to jednak mniejsze i większe domysły, bo poza konferencją z ubiegłego roku projekt parku nie był nikomu udostępniany. Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska w Katowicach jak i Lasy Państwowe odmawiają mediom pokazania projektu. Jedynie dziennikarze katowickiej „Gazety Wyborczej”, korzystając z anonimowej pomocy pracujących w regionie leśników zdołali z grubsza zarysować granice parku.

– Michał sobie wymyślił, że nowy park będzie tym, co da regionowi przed wyborami – mówi mi anonimowo jeden z lokalnych polityków. – Chciał przy tym skorzystać z sytuacji, że wszędzie indziej powoływanie parków idzie jak po grudzie. A to leśnicy, a to samorządy. Ciągle jakieś protesty. A tu wszystko ma pod kontrolą.

To prawda. Lasy Państwowe są w całości przejęte przez Suwerenną Polskę, podobnie jak kluczowe instytucje ochrony środowiska. Ewentualne protesty leśników dałoby się więc tu spacyfikować szybko.

Woś ma także posłuch u lokalnych samorządowców, bo ci wiedzą, kto w Warszawie rozdaje pieniądze. Dlatego uzyskanie oficjalnego stanowiska na temat parku od kogokolwiek decyzyjnego w regionie graniczy z cudem.

Jedyną osobą, która godzi się ze mną otwarcie porozmawiać o parku, jest Dawid Wacławczyk, wiceprezydent Raciborza.

– Ja nie będę ukrywał, że jesteśmy rękami i nogami za tym pomysłem – mówi nie kryjąc entuzjazmu. – Jak będzie trzeba, znajdziemy miejsce na siedzibę parku. To dla nas szansa na wypromowanie regionu, zwiększenie atrakcyjności turystycznej i ochronę przyrody. Taki park to też szansa na pozyskiwanie funduszy z budżetu, tam na Łężczoku jest przecież zrujnowany pałacyk myśliwski Eichendorfów, można by go wyremontować, udostępnić turystom…

Nieoficjalnie w regionie mówi się, że pozostałe samorządy czyli gminy Rudy Raciborskie i Nędza też pomysł parku klepną, ale dopiero po wyborach. Bo temat należy do takich, które siłą rzeczy rozgrzewają opinię publiczną, a czas kampanii takim emocjom nie sprzyja.

Sam Woś odmawia komentarza na ten temat. Lokalnym samorządowcom miał powiedzieć, że „rozwinął przed nimi czerwony dywan” w sprawie parku. Czy po nim przejdą, zależy już od nich.

Dawid Wacławczyk mówi wprost, że jeśli obecna koalicja utrzyma się u władzy, to park narodowy u granic jego miasta powstanie, bo Woś dopnie swego.

– I widzisz – mówi mi Piotr Klub, gdy dzwonię, by jeszcze przegadać o Parku Narodowym Bramy Morawskiej (to jedna z proponowanych nazw choć sama Brama Morawska jest ciut gdzie indziej). – Nagle te wszystkie przeszkody w powołaniu parku zapisane w ustawie znikają. Można kazać leśnikom milczeć, można jedną konferencją i siłą centralnego budżetu przekonać samorządy, nie trzeba robić wielkich konsultacji. Wystarczy polityczna wola i pyk, nowy park narodowy jest w zasięgu ręki.

PiS zacznie od końca?

Więc jeszcze raz:

Od dwudziestu dwóch lat w Polsce nie powstał nowy park narodowy.

Raport Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze z maja tego roku omawia projekty dwudziestu pięciu nowych parków.

Turnicki, Jurajski, Mazurski – konieczność powołania tych trzech pierwszych podnoszą kluczowe polskie dokumenty strategiczne. Dalej idą: Park Narodowy Doliny Dolnej Odry, Szczeciński, Knyszyński, Sobiborski, Chełmski, Janowski, Orawski, Borów Dolnośląskich, Puszczy Pilickiej, Puszczy Śląskiej, Puszczy Boreckiej, Puszczy Rominckiej, Bramy Morawskiej, Wysoczyzny Elbląskiej, Stawy Milickie, Wiślański, Kaszubski, Jaworski, Bydgoski, Śnieżnicki, Odrzański, Kopalnia Soli Wieliczka.

Który z nich ma największe szanse powstania?

Wiele wskazuje na to, że ten, który jest najmniej potrzebny.

Na zdjęciu: Największym skarbem rezerwatu Łężczok są stawy rybne będące siedliskiem blisko 120 gatunków ptaków.

;
Na zdjęciu Filip Springer
Filip Springer

Reporter i fotograf. Jego reporterski debiut „Miedzianka. Historia znikania” (Czarne 2011) znalazł się w finale Literackiej Nagrody NIke i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Kolejne książki reporterskie („Źle Urodzone. Reportaże o architekturze PRL”, „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni”, „Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach”, „13 pięter”, „Księga Zachwytów”) traktują o problemach polskiej przestrzeni i architektury. W 2016 roku ukazała się książka „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast” będąca pokłosiem większego projektu dokumentalnego poświęconego byłym miastom wojewódzkim. W 2018 roku ukazał się jego mini debiut prozatorski, książka „Zegarmistrz” wydana w ramach Kolekcji Wrzesińskiej. Filip Springer mieszka i pracuje w Warszawie, współpracuje z Instytutem Reportażu, wykłada w Polskiej Szkole Reportażu.

Komentarze