0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Adam Stepien / Agencja Wyborcza.plFot. Adam Stepien / ...

Na zdjęciu: Poseł Grzegorz Braun podczas przerwanego wykładu profesora Jana Grabowskiego dotyczącego Holokaustu, Niemiecki Instytut Historyczny, 30.05.2023 Warszawa.

Prof. Jan Grabowski, badacz Holokaustu z kanadyjskiego Ottawa University, przemawiał 30 maja 2023 roku w siedzibie Niemieckiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Jego wystąpienie w brutalny sposób przerwał Braun, zasłaniając się przed interweniującymi policjantami immunitetem poselskim.

„Wytrzymał 20 minut wykładu. Po tym czasie podszedł do mównicy, wyrwał mówcy mikrofon i uderzył nim o mównicę. Potem podszedł do stojącego obok głośnika i przewrócił go na ziemię. Ochrona zapadła się pod ziemię. Policja pojawiła się po kilku minutach. »Nie będą Niemcy uczyć Polaków historii« – zaczął krzyczeć" – opisywał sytuację obecny na miejscu Adam Leszczyński, historyk i profesor SWPS, a zarazem dziennikarz OKO.press.

Przeczytaj także:

Prof. Grabowski przysłał nam swój niewygłoszony do końca wykład. Publikujemy go w całości.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Polski (narastający) problem z historią Holokaustu. Wykład, którego nie dane mi było wygłosić w DHI.

W 2016 roku przebywałem przez prawie osiem miesięcy jako fellow w waszyngtońskim muzeum Holokaustu. Pewnego dnia w moim gabinecie zadzwonił telefon – dzwonił ktoś z Departamentu Stanu. Chcieli wiedzieć, czy ja, kanadyjski historyk specjalizujący się w najnowszej historii Polski, nie spotkałbym się z doradcami politycznymi Demokratów i Republikanów. Chodziło o Polskę, jak mi dość enigmatycznie powiedziano.

Do spotkania doszło w kilka dni później. Towarzyszyła mi oddelegowana z ramienia muzeum dr Krista Hegburg, której zadaniem była opieka nad fellowem i „moderowanie” dyskusji. Za długim stołem w Departamencie Stanu czekało na mnie z osiem osób, wszystkie świetnie zorientowane w polskich sprawach. W pytaniach sypali jak z rękawa nazwiskami pierwszo- i drugorzędnych postaci polskiej polityki i odnosili się ze znawstwem do wydarzeń bieżących i dawnych.

Od samego początku stało się jasne, że doradcom tak jednej, jak i drugiej partii chodziło o próbę zrozumienia niektórych decyzji PIS-owskich władz od roku rządzących Polską. Próby wytłumaczenia decyzji polskich polityków w oparciu o logikę i wcześniejsze doświadczenia okazały się – jak mi dano do zrozumienia – płonne.

Podczas trwającej nieco ponad godzinę wymiany próbowałem wyjaśnić amerykańskim politykom, że, po pierwsze, dla autorytarnych i populistycznych nacjonalistów polityka zagraniczna nie jest specjalnie ważna. Wierchuszka obozu władzy, ludzie podejmujący decyzje, to osoby niewyrafinowane, karmione i karmiące się własnymi obsesjami, nie znające zagranicy, nie ufające jej, nie znające języków, skupione na interesie własnym, własnego ugrupowania oraz wiernego, dość wąsko pojętego elektoratu. Szerzej pojęty interes publiczny, dalekosiężny interes państwa, jego rola i miejsce w Europie i w świecie, to pojęcia dla przywódców obozu rządzącego zgoła egzotyczne.

Polityka zagraniczna nacjonalistów poddana jest dyktatowi potrzeb wewnętrznych.

Żeby zrozumieć z kolei priorytety polityki wewnętrznej, nie można zapomnieć – tłumaczyłem politycznym doradcom Republikanów i Demokratów – o roli, jaką w ich świecie ideowym grają różne narodowe mity, legendy, uprzedzenia. Historia pełni u nich często rolę religii, przekonywałem. Nie to, że w nią wierzą, ale na pewno ją praktykują. Tu wymieniłem cały szereg mitów hołubionych przez polskich nacjonalistów. Mitów, których obrona może okazać się warta złamania sojuszy, narażenia Polski na międzynarodowy ostracyzm, ośmieszenia i pogrążenia reputacji Polski na arenie międzynarodowej. Tłumaczyłem, że przekłamanie własnej historii nie jest dla tej ekipy zagadnieniem jednym z wielu, że właśnie ta koślawa, odbita w krzywym zwierciadle percepcja dziejów narodowych jest istotą ich tożsamości, decyduje o tym, kim oni są i jakie podejmą działania.

Wyszedłem z tego spotkania z poczuciem wielkiej satysfakcji: po raz pierwszy być może, jako historyk, mogłem na forum politycznym bronić polskiej raison d’état, bronić właściwie rozumianej polskiej racji stanu. Poczucie satysfakcji nie trwało długo, dokładnie rzecz biorąc towarzyszyło mi do końca dnia. To jest do chwili, gdy dowiedziałem się z telewizora, że przed chwilą podliczono głosy i że następnym prezydentem USA zostanie Donald Trump.

Mimo to w 2016 roku nie byłem w stanie przewidzieć, do czego zdolni są polscy nacjonaliści działający w obronie tych właśnie mitów i historycznych fałszerstw, na których zbudowana jest ich tożsamość.

Dziś Kasia przynosi do domu wezwanie na przesłuchanie od IPN-owskiego prokuratora. – Tym razem to dla Ciebie, czy dla mnie? – mam ochotę zapytać. Nie, to dla Kasi, za szkalowanie narodu. Bo napisała, że los Żydów za okupacji był gorszy niż los Polaków. Jak tak można?! Instytut do Walki z Antypolonizmem już nadał sprawie bieg urzędowy.

– Kto dzwoni o tej godzinie?! To policja z Ottawy, w sprawie gróźb pozbawienia życia…

– Tak, dosłałem im już tłumaczenie z polskiego na francuski. Nie, nie wiedzą, że u nas jest sześć godzin później.

Za chwilę przychodzi wezwanie do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego – tym razem to jednak dla mnie. Przesłuchanie w Aussenstelle w Radomiu. A ci czego ode mnie chcą? Szpiegowanie na rzecz Rosji, Kanady czy też może Izraela? Pójdziemy dziś może gdzieś na kolację? Nie, dziś nie mogę, jadę do Sokołowa na rozprawę przeciwko takiemu jednemu, który groził mi śmiercią. To Kasia. Czy dziś jedziemy do archiwum w Siedlcach? Nie, dziś nie mogę, bo muszę być w sądzie na rozprawie z Redutą – to ja...

Ot, dialogi polskich badaczy Holokaustu, którym polskie państwo, nasz narodowy w treści i socjalistyczny w formie PRL bis pokazuje swoje spróchniałe zęby w latach wielkiej polskiej smuty..

Tyle tytułem wstępu…

Bardzo polska choroba

Od kilku tygodni trwa w Polsce szczególnie intensywna nagonka na niezależnych badaczy Holokaustu. Hasło dał premier, a temat szeroko, brutalnie, po bolszewicku i z rozmachem rozwinął minister edukacji i nauki, grożąc konsekwencjami naukowcom oraz instytucjom ich zatrudniającym. Chorobliwe obsesje polskich władz na punkcie „obrony dobrego imienia narodu” nie są niczym nowym (choć w bitewnym zgiełku mało kto chce pamiętać, że najlepszą obroną dobrego imienia własnego narodu jest gotowość do uczciwego i krytycznego spojrzenia na własną przeszłość). A dzisiejsze wzmożenie jest po prostu oznaką nadciągających wyborów i idącą z nimi w parze potrzebą konsolidacji własnych szeregów.

I na tym właśnie polega problem: w Polsce, w trzeciej dekadzie XXI wieku, granie na antysemickich strunach, żonglowanie pojęciem „żydowskich roszczeń”, „żydowskiego zagrożenia”, fałszowanie historii Holokaustu jest nadal opłacalną politycznie opcją, sposobem na ideologiczne wzmocnienie własnego elektoratu oraz na przyciągnięcie pod biało-czerwone sztandary wahających się wyborców innych partii. Kampania nienawiści – a sam mam z nią do czynienia od szeregu lat – dotyczy wydarzeń, które rozegrały się osiemdziesiąt lat temu i trwa w kraju, na terenie którego dokonano Holokaustu, w kraju, który w wyniku Szoa stracił ponad trzy miliony swoich obywateli.

Osiem lat temu, podczas debaty prezydenckiej, która – jak wiemy to dzisiaj – przesądziła o klęsce polskiej demokracji, jedno z pierwszych pytań, jakie kandydat na prezydenta zadał urzędującemu prezydentowi brzmiało: „W 2011 roku na uroczystości upamiętniającej ofiary w Jedwabnem wysłał pan list. (...) W nim zawarł pan stwierdzenie: „naród ofiar był także sprawcą”. Panie prezydencie, jak wygląda pana polityka obrony dobrego imienia Polski, jeżeli pan w swoich wystąpieniach używa określenia, które niszczy rzeczywistą pamięć historyczną?”.

Atak ten został określony przez prof. Michała Bilewicza, znanego psychologa społecznego, jako przejaw „wtórnego antysemityzmu”. Czy możemy powiedzieć z całą pewnością, że zagranie antysemicką kartą nie przyczyniło się w jakimś stopniu do wyborczego zwycięstwa obecnego prezydenta Polski? Pytanie zadane w czasie prezydenckiej debaty oparte jest przecież na negacji naszej wiedzy o historii Zagłady. Czy w jakimkolwiek innym kraju na ziemi byłoby to możliwe, czy byłoby to w ogóle wyobrażalne?

Nie ulega wątpliwości, że polską scenę polityczną, więcej – polskie społeczeństwo, toczy choroba.

Postarajmy się wobec tego spojrzeć na widoczne symptomy kondycji, którą z francuska nazwę malaise polonaise, czyli polską chorobą. Wpierw garść faktów, co do których trzeźwo myślący ludzie są w stanie się zgodzić:

  1. Nie ulega wątpliwości, że w czasie wojny na ziemiach polskich wymordowano ponad trzy miliony polskich Żydów.
  2. Na terenach przedwojennej Polski wymordowano prawie pięć z sześciu milionów ofiar Zagłady.
  3. Wszystkie obozy zagłady Niemcy zbudowali na terenie Polski. W wyniku tej decyzji, po wojnie i do dziś dnia, polskie władze i polskie społeczeństwo stały się – chcąc nie chcąc – kustoszami pamięci i miejsc pamięci sześciu milionów wymordowanych Żydów.
  4. Spośród polskich Żydów, którzy znaleźli się pod okupacją niemiecką (nie liczymy tu Żydów, którzy uciekli do Związku Sowieckiego), ocalało około trzydziestu tysięcy ludzi (z tego część w obozach, nie w ukryciu), czyli 1 proc. populacji. Przeżyć udało się jednej osobie na sto!

Nigdzie indziej w Europie Holokaust nie był tak kompletny, tak totalny, nigdzie indziej wyniszczenie narodu żydowskiego nie przebiegło z równie koszmarną perfekcją. Czy rzeczywiście polskie społeczeństwo – jak głoszą dziś władze – nie miało żadnego udziału w tej strasznej statystyce? Czy możemy założyć, że rabunek własności żydowskiej, udział „gapiów” w likwidacjach gett, szmalcownictwo, denuncjacje, skrytobójcze mordy, mordy granatowych policjantów, strażaków i junaków dokonywane na własny rachunek, będące wyrazem własnej sprawczości, to wyłącznie dzieło niewielkiej grupy ludzi należących do skryminalizowanego marginesu? Że naturalnym odruchem Polaków była postawa pomocowa, że – cytuję tu premiera, prezydenta i ministra – setki tysięcy, a może i miliony Polaków niosły pomoc ginącym Żydom? Przecież nawet ktoś, kto jedynie pobieżnie zapoznał się z literaturą naukową oraz z dziennikami, pamiętnikami i zeznaniami ocalałych polskich Żydów, wie, że to po prostu kłamstwo i fałsz.

Ponadpartyjny alians

Rzecz w tym, że – jak wskazują wyniki sondaży – przeważająca część polskiego społeczeństwa zdaje się wierzyć w te kłamstwa lub jest skłonna zamknąć oczy i odrzucić fakty, które przeczą mile brzmiącym mitom i przekłamaniom. Podobnie dzieje się na scenie politycznej: do czasu rosyjskiej inwazji na Ukrainę, sprawy „godnościowe”, czyli właśnie obrona dobrego imienia narodu (cokolwiek miałoby to znaczyć), były jedynym obszarem, gdzie polscy autokraci i nacjonaliści spod znaku PiS spotykali się w pół drogi z partiami demokratycznej opozycji.

Wystarczy spojrzeć na przebieg głosowań w polskim parlamencie. W styczniu 2018 roku polscy parlamentarzyści przegłosowali tzw. Polskie Prawo o Holokauście, czyli nowelę do ustawy o IPN-ie, w której przewidziano kary do trzech lat więzienia dla historyków mających na historię Zagłady nieco odmienne poglądy od tego, co władza uważała za słuszne. Była to jedna z bardziej haniebnych ustaw ostatnich lat. Tu wypada postawić pytanie: na 460 posłów zasiadających w Sejmie, ilu zdecydowało się zagłosować przeciwko temu prawnemu skandalowi? Czterech (warto to powtórzyć: – czterech!).

To samo dotyczyło podziękowań dla „prawdziwych patriotów”, morderców Żydów, z NSZ oraz z Brygady Świętokrzyskiej, to samo dotyczyło uznania dla „żołnierzy wyklętych”, ze szczególnym wskazaniem na Józefa Kurasia („Ognia”), co do którego odpowiedzialności za mordy na ocalałych z Zagłady żaden poważny historyk nie ma najmniejszych wątpliwości. W parze z tym szło cudowne rozmnażanie Polaków ratujących Żydów, z jednakowym entuzjazmem wspierane przez rządzących i rządzonych.

Ten przedziwny taniec trwa nadal:

w sprawie obecnej nagonki na badaczy Zagłady nie zabrał głosu ani jeden znaczniejszy polityk demokratycznej opozycji.

Najwyraźniej, w oczach byłego premiera, szczerego demokraty, jego ministrów i wszystkich posłów, obrona badaczy deptanych za mówienie prawdy o historii byłaby politycznym błędem. Wiele to mówi o polskim społeczeństwie, a jeszcze więcej – o jakości polskiej klasy politycznej, która tak, a nie inaczej ocenia swoją przywódczą rolę oraz historyczną świadomość polskiego społeczeństwa.

Pamiętając o tym smętnym politycznym tle jesteśmy w stanie zrozumieć, dlaczego w kraju, gdzie dokonano największej zbrodni w dziejach Europy, gdzie wymordowano trzy miliony polskich obywateli pochodzenia żydowskiego, do dziś dnia nie wzniesiono ani jednego muzeum Zagłady. Kilkanaście dużych muzeów Holokaustu znajduje się w Stanach, we Francji, Belgii, Australii, Kanadzie, a nawet w dalekiej Argentynie. A w Polsce nie ma ani jednego. Choć, z drugiej strony, biorąc pod uwagę, co by się w takim polskim muzeum Zagłady najprawdopodobniej znalazło – może to i lepiej?

Jedną z przyczyn, dlaczego polska polityka historyczna (w skrócie PPH), definiowana przez instytucje państwa jako kształtowanie świadomości historycznej społeczeństwa, jest tak skuteczna, jest właśnie ten ponadpartyjny alians,

Front Jedności Narodu w obronie własnego narodowego niepokalanego poczęcia.

W roku 1940 Jan Karski raportował rządowi polskiemu na uchodźstwie we Francji, że Polacy nienawidzą swoich wrogów, czyli Niemców, ale jest taka wąska kładka, na której spotyka się większa część społeczeństwa polskiego z okupantem. I tą wąską kładką jest właśnie niechęć do Żydów oraz „rozwiązywanie kwestii żydowskiej”.

Parafrazując Karskiego, moglibyśmy rzec, że dziś tą wąską kładką, na której spotykają się członkowie liberalnej opozycji z członkami ekipy rządzącej i ich zwolennikami, więcej – gdzie ogromna większość Polaków pada sobie w objęcia – jest właśnie chęć obrony mitu niewinnej historii Polski, mitu naszej własnej niewinności.

Użyteczna przeszłość

Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego Polacy nie są w stanie otwarcie spojrzeć na własną przeszłość, skonfrontować się z najbardziej bolesnymi problemami historii najnowszej? W roku 2015, kiedy Polska była jeszcze krajem demokratycznym, wziąłem udział w konferencji na uniwersytecie w Princeton. Wygłosiłem tam referat pt. „Holokaust jako polski problem”, w którym dzieliłem się moimi obawami przed nadchodzącą brunatną falą, której zwiastuny widać było szczególnie wyraźnie z perspektywy badacza dziejów Zagłady. Mówiłem wtedy o zagrożeniach związanych z polityką historyczną, o wszechobecnym negacjonizmie Holokaustu.

Dla niewtajemniczonych śpieszę dodać, że negacjonizm (pojęcie wzięte z angielskiego negationism) nie jest równoznaczny z negowaniem Holokaustu (tzw. Holocaust denial). Negacjoniści twierdzą, że Holokaust to historyczny fakt, straszna zbrodnia, lecz zapewniają równocześnie, że ich naród, ich ludzie, nie mieli z tym „smutnym” wydarzeniem nic wspólnego. Ten typ fałszowania historii Zagłady stał się lejtmotywem PPH oraz credo ochoczo podjętym przez szerokie rzesze polskiego społeczeństwa.

Dlaczego dzieje Zagłady stały się najgorętszym odcinkiem w walce o pamięć i niepamięć historyczną? Odpowiedź jest dość prosta:

Holokaust jest jedynym wydarzeniem w historii Polski mającym uniwersalistyczne znaczenie.

To prawda, w pewnych kręgach słyszano o Solidarności i o Janie Pawle II, ale to przecież wyłącznie słowo „Auschwitz” rezonuje tak silnie na całym świecie. Po drugie, historia Zagłady jako jedyna w sposób zdecydowany rozbija mit Polski niewinnej podczas II wojny światowej – a to jest kamień węgielny, na którym budowana jest tożsamość historyczna Polaków. Stąd ciągłe próby „udomowienia” Zagłady podejmowane przez polskie władze. PPH to nieustanna walka o przekształcenie historii Holokaustu w narrację „użyteczną” – „usable past”, żeby odwołać się do pojęcia ukutego przez Yehudę Bauera.

„Usable past” w polskich warunkach to właśnie taka opowieść o Zagładzie, która da się pogodzić z mitem Polski niewinnej.

Negacjonizm PPH oparty jest na kilku filarach, które z męczącą regularnością pojawiają się we wszystkich oficjalnych przekazach historycznych, które zdominowały programy szkolne i które na skutek częstego powtarzania stały się polskim acquis communautaire (dorobkiem wspólnotowym), a szokują dziś jedynie ludzi znających lepiej historię oraz cudzoziemców. Wyliczmy te filary:

  1. W czasach Zagłady Polacy ratowali Żydów. Masowo, z poświęceniem, jak żadna inna nacja. Sprawiedliwi, cudownie rozmnażani przez Instytut Pileckiego, IPN, MSZ oraz Tadeusza Rydzyka, stali się listkiem figowym, za którym schowano całą resztę polskiego społeczeństwa, które – żeby to łagodnie określić – po prostu nie pałało sympatią do Żydów.
  2. Wystąpienia antyżydowskie, mordy i rabunek to sprawy marginesu, garstki kryminalistów, których w końcu można napotkać w każdym społeczeństwie i w każdym narodzie – tak brzmi wersja oficjalna. Cytując wypowiedź polskiego premiera z lutego 2018 roku: „there were Polish perpetrators of the Holocaust, as there were Jewish perpetrators” [bywali polscy sprawcy, tak jak bywali i żydowscy sprawcy Zagłady].
  3. Los Polaków i Żydów podczas wojny był podobny. Nasz ból, nasze cierpienie były równe cierpieniu Żydów. Kłaniają się tytuły: „Polokaust”, „Mała Zagłada”, „Polski Holokaust”, „Zapomniany Holokaust”. Żydzi padają ofiarą antysemityzmu, a my – antypolonizmu, słyszymy w oficjalnym przekazie. Stąd też konsekwentne i zamierzone mylenie obozów pracy i obozów koncentracyjnych z obozami Zagłady: Treblinki I z Treblinką II, obozu w Oświęcimiu z obozem zagłady w Oświęcimiu-Brzezince, stąd też wspólny Dzień Pamięci o ofiarach obozów koncentracyjnych i obozów zagłady. Jak to podkreślał w liście do premiera, swojego kolegi, prawicowy publicysta Bronisław W. : „polską martyrologię trzeba wypromować na żydowskiej i jest to możliwe”. Przykłady można mnożyć.
  4. „Blame the victim”, czyli obwiń ofiarę. Żydzi podczas wojny kolaborowali z Sowietami – czytamy w narracji oficjalnej – a Judenraty i Policja Żydowska były fundamentalnie istotnymi elementami niemieckiej polityki wyniszczenia narodu żydowskiego. Rocznica schwytania i zamordowania Emanuela Ringelbluma, „sukces” specjalnego oddziału Polskiej Policji Kryminalnej, daje asumpt IPN-owi do zwrócenia uwagi w mediach na rolę policji… żydowskiej!
  5. Z biegiem czasu, w miarę utwardzania się linii programowej PPH, do powyższego kanonu dołączono piąty element: antykomunizm tryumfuje nad antysemityzmem. Mordy dokonane podczas wojny i po wojnie na Żydach można wytłumaczyć a nawet usprawiedliwić, o ile dokonane zostały z właściwych pobudek ideologicznych – ale nawet to nie jest konieczne. Tu kłania się ceremonia złożenia kwiatów przez polskiego premiera na grobach weteranów Brygady Świętokrzyskiej w Monachium, w 2018 r. A graficznym przypieczętowaniem procesu rehabilitacji antykomunistów-morderców Żydów jest ostatnio wybita przez państwową mennicę srebrna moneta z podobizną Józefa Kurasia ps. „Ogień” z podpisem: „Zachowali się jak trzeba”. Dla mnie (a zakładam, że i dla wielu innych członków Drugiego Pokolenia, czyli dla dzieci ocalałych z Zagłady) to osobista wręcz obelga, to siarczysty policzek wymierzony nam wszystkim.

Tak się składa, że to właśnie ludzie od „Ognia”, „żołnierze wyklęci”, skrytobójczy tchórze, członkowie „Brygady Antykominternowskiej”, zamordowali wiosną 1946 roku pod Krakowem Samka Abrahamera i jego dwudziestoletnią sekretarkę Helenę Schoenborn. Samek był bratem mojego dziadka, ocalał z Zagłady, ale nie na długo. Nie był komunistą, był właścicielem młyna, chciał żyć. Ale był Żydem, dość majętnym Żydem, a bandyci, którzy go zamordowali – jak dziś czytam w broszurze wydanej przez polskie władze – „zachowali się jak trzeba”. Czy standardy moralnych zachowań w dzisiejszej Polsce mają rzeczywiście wyznaczać skrytobójczy tchórze, bandyci, mordercy Żydów?

Ale to już temat na inny wykład.

Mity smakują słodko

Wracając do konferencji w Princeton. W dyskusji po referacie zabrał głos dyrektor jednego z większych polskich muzeów, uznając moje obawy i ostrzeżenia o nadchodzącej burzy za nieuzasadnione, gdyż, jak twierdził – cytuję z pamięci – „za PRL-u w szkołach karmiono nas PRL-owską propagandą i co z tego wyszło? Nic!”. Rzecz w tym, odpowiedziałem wówczas – że PRL-owska propagandowa papka była dla nas niestrawna, próbowano nas karmić na siłę miłością do Związku Radzieckiego, co w nas wszystkich wywoływało odruch wymiotny. A mity i legendy serwowane dziś w polskich szkołach w miejsce historii nie są pożywne, ale smakują słodko. I dlatego są tak groźne, tak niebezpieczne.

Ponadpartyjne porozumienie w sprawie fałszowania historii Zagłady nie tylko funkcjonuje sprawnie, ale też działa w sposób nieprzerwany od prawie trzech pokoleń, bez względu na zmieniające się konstelacje polityczne. Początków PPH możemy upatrywać już w reakcjach na pogrom kielecki, w lipcu 1946 roku, kiedy to katoliccy intelektualiści uznali kielecki mord za aberrację, za coś z gruntu obcego polskiemu etosowi lub też po prostu za wrażą prowokację. Tuż po pogromie kieleckim redakcja „Tygodnika Powszechnego” wydała oświadczenie, w którym podkreślała znaczący wymiar polskiej pomocy dla Żydów – pomocy – jak pisali – bez której „niemal żaden Żyd nie ocaliłby życia”.

Naprawdę? Czy dobry chrześcijanin nie powinien był wówczas zastanowić się, dlaczego Zagłada polskich Żydów była tak totalna, tak doszczętna?

Czy nie warto się było wówczas raczej zastanowić, ilu Żydów mogłoby ocaleć, gdyby tylko Polacy zachowali się inaczej niż miało to miejsce?

Wtedy – i później – postępowi katolicy i ideologicznie od nich odlegli narodowcy i „prawdziwi patrioci” bronili honoru narodu i jego dobrego imienia. Natomiast komuniści nie byli zainteresowani rozdrapywaniem tej właśnie wojennej rany, gdyż i tak ogół Polaków uważał ich sługusów Moskwy (czytaj: za żydowskich pachołków), a dochodzenia prowadzone przeciwko Polakom, mordercom Żydów, mogły jedynie wzmocnić to przekonanie. A Żydzi? Cóż, Żydzi byli martwi lub w panice uciekali z kraju, w którym setkami – już po wyzwoleniu – z rąk pogromszczyków i skrytobójców – ginęli ci, którym jakimś cudem udało się ujść z życiem z Zagłady.

Osiemdziesiąt lat wyparcia, negacji, agresji i odporu.

Nigdy nie byłem tego bardziej świadom niż w czasie porządkowania papierów mojego zmarłego Ojca, ocalałego z Zagłady. Natrafiłem wówczas na Jego list z września 1973 roku zaadresowany do Kazimierza Koźniewskiego, podczas wojny bohaterskiego żołnierza podziemia, a za PRL-u wpływowego reżimowego, pisarza. Ojca list sprzed pół wieku był reakcją na artykuł „Na zbiegu ulic Anielewicza i Lewartowskiego”, dotyczącego stosunków polsko-żydowskich podczas wojny, który Koźniewski ogłosił wówczas w „Odrze”. Czytając pożółkły maszynopis, kopię przebitą przez kalkę maszyny do pisania, miałem poczucie déjà vu. W liście Ojca zawarte zostały bowiem wszystkie problemy i pytania, które i dziś napawają mnie wielką troską.

Ojciec pisał o przedwojennym antysemityzmie, o tym, jak niewielu ludzi uważało Żydów za współobywateli. Pisał o tym, że podczas wojny polskie społeczeństwo było solidarne we wrogim stosunku do Niemców – z jednym wyjątkiem: brak było powszechnego potępienia postępowania Niemców z Żydami. O rabowaniu żydowskiej własności, o bezkarności szmalcowników, o powszechności szantażu wobec ocalałych, ukrywających się żydowskich rozbitków.

Pisał Ojciec: „Dla tych, którzy to ryzyko (ratowania Żydów) szlachetnie podejmowali, była to trudna i ryzykowna konieczność działania, na własną rękę, każdy oddzielnie. Musieli się oni zawsze kryć ze swą chrześcijańską postawą i pomocą, i konspirować dużo staranniej przed współrodakami, niż ci, którzy na przykład ukrywali rannych partyzantów. W sprawie ukrycia partyzanta społeczeństwo było solidarne – ale nie w sprawie ukrycia Żyda! Nie zapomniał Pan na pewno tak pospolitych wówczas, przerażających zdań: »Mimo wszystko, złoty pomnik winniśmy Hitlerowi wystawić – robi za nas brudną robotę!«. A wówczas, gdy getto przystąpiło do ostatniej walki i płonęło w huku strzałów, gdy Warszawa zasypana była zwęglonymi skrawkami papierów, a ludzie współczujący zaciskali pięści w bolesnej bezsile – jaka była typowa reakcja warszawskiego kołtuna? »Ha-ha! Żydkowie się biją? Uśś!«.

Wielu z tych, którzy ukradkiem pukali (a może Pan nie wiedzieć, jak czuliśmy się będąc tropioną zwierzyną) napotykało zatrzaskiwane z przerażeniem drzwi; często drwinę, obelgi, szczucie psami; a nieraz – charakterystyczny, znany każdemu z nas złowrogi błysk w oku, będący dla nas sygnałem »uciekaj – ten człowiek cię wyda!«.

Hieny nie wymarły, nie uciekły – żyją spokojnie wśród nas jako typowi i szanowani członkowie społeczeństwa, nie inaczej, niż ich o tyle bardziej krwią splamione odpowiedniki w NRF i NRD”.

Fakt, że list Ojca mógłbym dziś opublikować w jakiejś opozycyjnej gazecie bez żadnego komentarza, po prostu jako głos w toczącej się debacie, jest symptomatyczny i przygnębiający. Osiemdziesiąt lat wyparcia, negacji i agresji.

Mordercy i ich wspólnicy

W kwietniu 2015 roku, na wiele miesięcy przed dojściem do władzy wojujących nacjonalistów, w czasie, gdy Polska była nadal krajem demokratycznym, kierownicy największych polskich muzeów pamięci wystosowali do szefa amerykańskiego FBI Jamesa B. Comeya utrzymany w protekcjonalnym i pogardliwym tonie, żenująco niemądry list o następującej treści:

„Szanowny Panie Dyrektorze, Jesteśmy głęboko zaniepokojeni słowami, które padły z Pańskich ust w Muzeum Holokaustu. W trosce o lepsze zrozumienie polskiej, żydowskiej i światowej historii XX wieku pragniemy zaprosić Pana do odwiedzin w Polsce. Jako szefowie najważniejszych w naszym kraju placówek muzealnych i edukacyjnych zajmujących się dziejami tego okresu zapewniamy, że zaproponujemy Panu syntetyczną wizytę studyjną, która pozwoli Panu w pełniejszy sposób nie tylko poznać, ale i zrozumieć meandry historii okupowanej Europy. Dzięki temu będzie Pan mógł w przyszłości uniknąć błędów mających bardzo negatywne reperkusje w przyjaznych relacjach między naszymi państwami i narodami.”

Co było powodem tak gwałtownej reakcji? Otóż szef FBI kilka dni wcześniej, odwiedziwszy wystawę „Some Were Neighbors” (Niektórzy byli sąsiadami) w waszyngtońskim USHMM, wygłosił poruszające przemówienie, w którym m.in. powiedział: „Dobrzy ludzie pomogli w wymordowaniu milionów. I to właśnie jest najbardziej przerażająca lekcja – że nasza własna ludzka ułomność umożliwia poddanie własnej oceny moralnej presji grupy, gdzie może ona paść ofiarą zła. Że możemy tak bardzo lękać się władzy. Że potrafimy dać się przekonać do prawie wszystkiego. Mordercy i ich wspólnicy z Niemiec, Polski, Węgier i z tak wielu innych krajów nie uczynili nic złego. Oni po prostu przekonali siebie samych, że zrobili to, co należało zrobić, co było rzeczą słuszną i konieczną. Tak ludzie postępują. I to powinno nas wszystkich naprawdę przerażać”.

Gdzie są te błędy, o których pisali dyrektorzy polskich muzeów pamięci? Czego takiego miałby się Comey dowiedzieć podczas zaoferowanej mu „syntetycznej wizyty studyjnej”? Jeżeli wizyta w muzeum w Oświęcimiu czy w muzeum Polin miałaby przekonać szefa FBI, że Holokaust to czysto niemiecka sprawa, że inne narody z tą tragedią nie miały nic wspólnego – to znaczyłoby to, że polskie muzea pamięci fałszują przeszłość i przeinaczają historię Zagłady. Ale tu nie chodzi o błędny przekaz muzealny, ale znów o obronę opacznie pojętej „polskiej racji stanu”, pojęcia niezdefiniowanego, które od lat zagnieździło się w narracji urzędowej, skąd teraz szczerzy kły na niewygodnych dziennikarzy i badaczy.

Comey miał całkowitą rację: tragedia Żydów w czasach Zagłady polegała między innymi na tym, że do niemieckiego planu eksterminacji przyłączyli się ludzie, którzy daleko odbiegali od stereotypu morderców. Wiedzą o tym świetnie polscy historycy studiujący relacje żydowskie oraz powojenne akta procesowe. Wyłania się z nich ponury obraz moralnego spustoszenia panującego właśnie wśród „zacnych” i „poczciwych” ludzi, którzy za okupacji niejednokrotnie stali się katami swoich sąsiadów. Comey mógł śmiało pociągnąć tę listę dalej, dołączając do niej poczciwych Francuzów, Belgów, Holendrów, zacnych Ukraińców, Białorusinów i Bałtów. Ale czy ten brak w czymkolwiek umniejsza zasadność jego wywodu? Nie sądzę.

Krzywdzenie Żydów czy też żerowanie na krzywdzie żydowskiej stało się w czasach Zagłady zjawiskiem powszechnym.

Występowało – choć w różnym stopniu – we wszystkich krajach okupowanej Europy.

List podpisali zgodnie – co nikogo pewnie nie zdziwiło – szefowie IPN, Muzeum Historii Polski, Muzeum Powstania Warszawskiego oraz Muzeum II Wojny Światowej. To, że pod listem są podpisy dyrektorów Muzeum w Oświęcimiu oraz Muzeum POLIN, którzy powinni być świadomi tego, że na nich spoczywa szczególna odpowiedzialność troski o pamięć żydowskich ofiar, którzy powinni wiedzieć, że szef FBI miał całkowitą rację, że w jego słowach nie było żadnego błędu, było nie tylko chwilowym skandalem, lecz – rzecz ważna – ostrzeżeniem, ponurym zwiastunem nadchodzącej brunatnej fali, która w ciągu najbliższych miesięcy i lat miała przelać się przez tamy i rozlać po całej Polsce. To tego rodzaju głosy legitymizowały skrajną prawicę, która od lat szła pod sztandarem polskiej niewinności.

Po raz kolejny kaleka i prymitywnie rozumiana polska raison d’état zwyciężyła nad historią i nad pamięcią Zagłady.

W normalnym kraju, w kraju, który umie spojrzeć krytycznie na własną przeszłość, słowa Comey’a nie wzbudziłyby żadnej reakcji, poza – być może – wyrazami szacunku i uznania. Niestety, z punktu widzenia historii i pamięci Zagłady Polska już dawno przestała być krajem normalnym. List dyrektorów muzeów pamięci (wsparty gniewnymi okrzykami i żądaniami przeprosin wysuniętymi przez ówczesnego prezydenta, marszałka Sejmu oraz panią premier) był tego namacalnym dowodem. Dzisiejszy negacjonizm, dzisiejszy radykalny nacjonalizm nie spadł przecież z nieba. Wyrósł na bogatej podściółce narodowego tryumfalizmu i na braku krytycznej rozprawy z własną przeszłością. W obu wypadkach krytyczna historia poległa pod naporem skonsolidowanego Frontu Jedności Narodu – w obronie złej sprawy.

Cementowanie (nie)pamięci

Bezrefleksyjne samozadowolenie, będące bezpośrednim skutkiem skutecznie prowadzonej polityki historycznej, opartej na systematycznym fałszowaniu historii, jest powiązane z ogromem środków przeznaczonych przez polskie państwo na „cementowanie pamięci”. Dowodem na to są setki milionów złotych przekazywanych rokrocznie z budżetu państwa na takie instytucje, jak Instytut Pamięci Narodowej, Instytut Pileckiego, Instytut Dziedzictwa Narodowego im. Romana Dmowskiego, mnożące się jak grzyby po deszczu komórki „obrony imienia” działające w ramach struktur MSZ-u, Ministerstwa Edukacji czy też Ministerstwa Sprawiedliwości.

Do tego dochodzą GONGO-sy (Government organized non-governmental organization), czyli organizacje rzekomo pozarządowe, które w rzeczywistości są sojusznikami państwa lub też wydmuszkami, za pomocą których nacjonaliści mogą atakować niewygodnych ludzi i instytucje. Rozmaite Reduty Obrony Dobrego Imienia Narodu, Instytuty do Walki z Antypolonizmem, uzbrojone w pieniądze polskiego podatnika, składają teraz doniesienia do prokuratury na niezależnych historyków bądź też wyruszają do walki na drodze cywilnych pozwów sądowych.

Polska, jeżeli chodzi o prowadzony przez państwo atak na historię (w tym wypadku na historię Zagłady), jest niewątpliwie krajem o największym „dorobku” spośród wszystkich krajów Unii Europejskiej. Próby podejmowane przez władze Litwy („my cierpieliśmy więcej!”) czy Węgier („my nie mieliśmy nic wspólnego z deportacją czterystu trzydziestu tysięcy węgierskich Żydów do Oświęcimia…”), w porównaniu z rozwojem sytuacji na polu walki o pamięć w Polsce, wyglądają wręcz amatorsko i niewinnie. Cyniczna gra Sprawiedliwymi, próby inflacji liczb własnych ofiar połączone z deprecjacją żydowskiego cierpienia, wszystko to tworzy pole, na którym kwitnie negacjonizm Zagłady w polskim wydaniu.

Gdzie można upatrywać największych zagrożeń? Przecież nie w nacjonalistycznej ofensywie, nie we wzmożeniu ostatnich lat. Jak starałem się wykazać,

malaise polonaise, Polaków niezdolność do stawienia czoła własnej historii jest o wiele starsza od szaleństw obecnej władzy.

Nie tak dawno ogłosiłem w Polsce ważny z mojego puntu widzenia artykuł. Starałem się w nim spojrzeć na polski problem z historią Zagłady z punktu widzenia historyka kanadyjskiego, kogoś, kto od ponad trzydziestu lat pracuje jako zawodowy historyk za oceanem. Podstawową różnicą w podejściu do własnej historii narodowej – pisałem wówczas – jest gotowość do spojrzenia na dzieje przez pryzmat doświadczeń rozmaicie zdefiniowanych mniejszości. Idąc za znakomitym amerykańskim historykiem Williamem Hagenem, moglibyśmy postarać się spojrzeć na odzyskanie niepodległości w listopadzie 1918 roku z punktu widzenia przerażonych Żydów lwowskich. Przecież dla nich (ale nie tylko dla nich!) nadejście niepodległości stowarzyszone było z pogromem, z mordami, gwałtami i grabieżą dokonanych przez umundurowanych i nieumundurowanych Polaków.

Nie przypadkiem amerykański historyk nazwał ten właśnie rozdział w swojej książce „Polski świt, żydowska północ”. Zanim uznamy, że dwudziestolecie międzywojenne to był – niech mi będzie wolno zacytować dyrektora innego z muzeów pamięci – „wyjątkowo pozytywny okres w historii Polski”, być może powinniśmy spojrzeć na te czasy z punktu widzenia Ukraińców z wiosek pacyfikowanych przez polskie wojsko, Żydów bitych przez endeckich bandytów w salach wykładowych, czy też kupców, polskich obywateli, którym premier RP Sławoj-Składkowski oświadczył, że nie pochwala, co prawda, stosowanej wobec nich przemocy fizycznej, ale jeżeli chodzi o walkę ekonomiczną – to jak najbardziej!

Może wtedy Holokaust, który bez wahania nazywam największą katastrofą w dziejach Polski, stanie się częścią polskiej historii?

Bo jak dotąd Zagłada polskich Żydów uważana jest przez mój cech, przez cech polskich historyków, za rzecz z gruntu obcą, z historią Polski mająca niewiele lub też zgoła nic wspólnego. W ciągu ostatnich trzydziestu lat na ogólnych kongresach Polskiego Towarzystwa Historycznego wygłoszono setki referatów dotyczących wszystkich ważniejszych i mniej ważnych zagadnień z historii Polski. Wszystkich, z wyjątkiem największej tragedii w dziejach Polski, jaką była zagłada trzech milionów polskich Żydów. Na ten temat nie zorganizowano ani jednego panelu, nie wygłoszono ani jednego referatu. Holokaust, jak widać, nie jest częścią historii Polski, albo też nie wzbudza wśród członków PTH najmniejszego zainteresowania.

To wypchnięcie Holokaustu poza nawias polskiej historii można jeszcze łatwej prześledzić, przeglądając monografie i syntezy historyczne, książki poświęcone ogólnie dziejom naszego kraju. W tomach liczących sobie setki stron Zagładzie poświęcone jest zazwyczaj kilka wersów, czasem strona lub dwie. W ubiegłym roku ukazała się w Niemczech napisana przez wybitnego polskiego historyka synteza dziejów Polski w latach 1939-2015. W tym opasłym, ponad siedemsetstronicowym tomie, historii największej tragedii w dziejach Polski poświęcono siedem stron. A to i tak więcej niż w innych syntezach tego typu! Jeżeli ktokolwiek w Niemczech sądził, że Holokaust jest częścią historii Polski, to już teraz może się pozbyć tych złudzeń.

We wspomnianym artykule pisałem również o skali ingerencji polskiego państwa w kształtowanie narracji historycznej, o tym, że atak na historię jest częścią ataku na społeczeństwo obywatelskie, na samą demokrację. Przecież setki neo-historyków zatrudnionych w rozmaitych IPN-ach i Instytutach Pileckiego piszą historię pod dyktando, za pieniądze i na zlecenia państwa, podobnie jak neo-sędziowie ferują wyroki zgodne z oczekiwaniami swoich politycznych mocodawców. Z roku na rok narasta „masa historiopodobna” w postaci książek, artykułów, wystaw czasowych i trwałych, produkowana przez urzędników od historii, którzy w sposób trwały zmieniają tożsamość historyczną Polaków.

Liczyłem, że mój artykuł wywoła odzew, debatę. Zawiodłem się. Głucha cisza, jaka nastąpiła potem wciąż dźwięczy mi w uszach.

U licha, można się nie zgadzać, ale czy żaden z podniesionych przez mnie problemów nie jest warty odniesienia się, debaty? Być może to właśnie jest najboleśniejszy objaw tej malaise polonaise? A przecież to właśnie w tej ciszy, w atmosferze obaw, strachu, często wręcz przyzwolenia, kłamstwo zaczyna się plenić, kwitnąć.

Rzeźnik puka do naszych drzwi

Podczas gdy my, historycy, realizowaliśmy kolejne granty badawcze, pisaliśmy artykuły, książki i recenzje, jeździliśmy na zjazdy oraz konferencje, uważając, że sprawy jakoś się ułożą, że nie należy dramatyzować, punkty graniczne, markery zwykłej przyzwoitości, zostały przesunięte daleko na prawo. Ramię w ramię z tym szła brutalizacja języka w sferze publicznej.

Z biegiem lat nastąpiła normalizacja kłamstwa, oswojenie podłości.

Jakoś trzeba przecież żyć, a humaniści są istotami wrażliwymi na łaskę i niełaskę władzy. Ilość etatów niezależnych od decyzji władz jest ograniczona, natomiast etaty, nagrody, delegacje i konferencje od władzy zależne są zawodowo i finansowo kuszące. Finansowanie badań, do niedawna spełniające normy europejskiej przyzwoitości, staje się coraz to bardziej uznaniowe. W ślad za tym idą zmiany orientacji badań, co jest już widoczne w mniejszych ośrodkach, gdzie nacisk władzy znaczy więcej, niż w największych miastach. Granica kompromisu przesuwa się powoli, lecz nieustannie, normalizując i legitymizując postawy, wypowiedzi, słowa i czyny, które jeszcze niedawno uznalibyśmy za niedopuszczalne i niegodne.

Niech mi będzie wolno w tym miejscu zacytować Krystynę Kersten, wybitną badaczkę najnowszych dziejów Polski:

„Zawodowy etos historyka stawia go często w opozycji nie tylko wobec władzy, która kreuje fałszywą historię, ale także wobec społeczeństwa, przywiązanego do swoich mitów i stereotypów, opierającego się przewartościowaniom, szukającego w historii potwierdzenia współczesnych emocji. (…) wzdragam się zdecydowanie przed sprowadzaniem historii (i historyków) do roli służebnej wobec narodu. Historia, jej poznanie i zrozumienie kształtuje nasz stosunek do świata w znacznie szerszym wymiarze, niż narodowy. Zamknięcie się w narodowych opłotkach grozi ksenofobią, egocentryzmem, ciasnotą myślenia”.

Na zakończenie chciałbym przypomnieć odważny i mądry, niestety proroczy wywiad, którego w kwietniu 2016 roku prof. Joanna Tokarska-Bakir udzieliła Dorocie Wodeckiej. Ukazał się on w Gazecie Wyborczej i nosił tytuł „Rzeźnik na horyzoncie”. Mówiąc o niebezpiecznym kierunku, w jakim nacjonaliści pchnęli polską politykę, badaczka ostrzegała:

„W rozpatrywanym przypadku stanowi ją faszyzm rozumiany wcale nie jako obelga, tylko pojęcie analityczne, opisujące specyficzny typ rządzenia masami. Pewien, jak to mówi filozof Michel Foucault, typ władzy pasterskiej, tyle że nieopartej na pokoju, lecz na celowym dążeniu do wojny społecznej. Charakteryzuje go autorytaryzm, walka z trójpodziałem władzy, dążenie do podporządkowania sobie opozycji i stworzenia bezwzględnej dominacji ideowej. Zasadniczą rolę w debacie, ułatwionej przez zagarnięcie mediów publicznych, odgrywa polityczne naginanie faktów, które dominuje nad wszelką merytoryczną dyskusją. W razie gdyby dotychczasowe elity nie poparły punktu widzenia władzy, powołuje się własne elity. Argumentem ostatecznym w ustalaniu prawdy o faktach jest twierdzenie o narodzie jako ostatecznym źródle porządku politycznego. Ponadto system ten powołuje się na specyficznie sformatowany patriotyzm piętnujący jako zdradę wszelką krytykę państwa, szczególnie za granicą.

Wywiad sprzed siedmiu lat mówił o „rzeźniku na horyzoncie”. Dziś ten rzeźnik puka już do naszych drzwi.

Dziękuję.

;
Jan Grabowski

Historyk, pracuje na uniwersytecie w Ottawie. Badacz Holokaustu, autor i współautor artykułów i prac naukowych m.in. „»Ja tego Żyda znam!«. Szantażowanie Żydów w Warszawie, 1939-1943” (2004), „Zarys krajobrazu. Wieś polska wobec zagłady Żydów 1942-1945” (2011), „Klucze i kasa. O mieniu żydowskim w Polsce pod okupacją niemiecką i we wczesnych latach powojennych, 1939-1950” (2014). „Dalej jest noc. Losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski” (2018).

Komentarze