0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Daria Imgrond Photography. Protest kobiet w Lubartowie 2020Fot. Daria Imgrond P...

SLAPPy to postępowania prawne przeciwko dziennikarzom i aktywistom, w których nie chodzi o to, kto ma rację, ale o zniechęcenie do zajmowania się tematem. Zniechęcenie do aktywności publicznej.

O tym, że ta sprawa zakończyła się dobrze, zdecydowała postawa kilku osób. Nie zrobiły niczego rewolucyjnego – po prostu zachowały się przyzwoicie. To jest jedna z najważniejszych lekcji ze SLAPPowego cyklu OKO.press „Na celowniku”: system państwowego nacisku na obywateli jest ułomny. Nie trzeba ryzykować karierą, by go powstrzymać. Wystarczy tylko nie wierzyć w zdanie „a co ja mogę”.

Tę historię OKO.press opisało przed rokiem. W Lubartowie po wyroku TK Przyłębskiej z 22 października 2020 – tak jak w całej Polsce – odbyły się zgromadzenia publiczne. Jak mówili ich uczestnicy, pierwsze takie w 20-tysięcznym mieście pod Lublinem. Zgromadziły może nawet 300 osób.

Przeczytaj także:

Dlaczego PiS-owi nie wyszło?

Dokument wystawiony przez lubartowski sanepid pokazuje, co się wtedy stało i dlaczego władzy nie udało się dopaść protestujących kobiet. Jest przez to fascynujący. Choć dziennikarze dokumentują przede wszystkim ekscesy władzy, to fakt jest taki: represje dotknęły kilka tysięcy obywatelek i obywateli w wybranych miejscowościach. To dużo, ale jednocześnie bardzo mało.

Aparat represji nie zadziałał powszechnie. Jak to możliwe, dowiadujemy się ze sprawy lubartowskiej.

Miała ona – co wynika z pisma sanepidu – dwie istotne cechy:

  • Pierwsze – że ludzie uczestniczący w proteście wiedzieli, że może być potrzebna pomoc prawna i wiedzieli, do kogo się o nią zwrócić.
  • Drugie – że policja działała na podstawie przepisów prawa, a nie życzeń władzy.

W czasie drugiego zgromadzenia obronie praw kobiet do zebranych przemówił komendant policji, inspektor Andrzej Antoniewski. Ogłosił, że zgromadzenie jest spontaniczne i legalne, a rolą policji jest zapewnić mu bezpieczeństwo. Zaapelował, by ludzie na siebie uważali – wszak trwa pandemia. Podał to portal Lubartow24.pl.

„Nasza obecność tutaj nie jest po to, by Państwu utrudnić wyrażanie poglądów. Jesteśmy tutaj po to, żebyście czuli się bezpieczni.

Znamy różne sytuacje z kraju, że jakiś nierozważny kierowca wjechał w demonstrujących, były jakieś scysje z waszymi przeciwnikami w poglądach. Moja prośba jest taka, żeby jednak zachować to minimum standardów w związku z zagrożeniem epidemiologicznym. Jeśli nie będzie wykroczeń i naruszeń prawa, nikogo nie będziemy dyscyplinować i karać”.

Wystąpienie inspektora Antoniewskiego można zobaczyć tu:

To, jak mówią teraz uczestnicy tego zgromadzenia, był wyraźny sygnał także do policjantów.

W małych miejscowościach wszystko w takim momencie wisi na włosku. To nie jest demonstracja w wielkim mieście, gdzie policja i demonstranci pozostają anonimowi. Tu każdy się zna. I w wielu miejscowościach policjanci i policjantki ruszyły w pościg za sąsiadkami i sąsiadami. Ale – co możemy stwierdzić na podstawie naszej dwuletniej dokumentacji tego procederu – w większości kraju było tak jak w Lubartowie.

Owszem, po tym, jak władza centralna postanowiła się z protestami kobiet rozprawić (nie na ostro, ale jednak), lubartowska policja też zaczęła prowadzić rozpytania w sprawie osób, które mogły być ważne dla protestu.

Wtedy lokalni aktywiści poprosili o pomoc prawnika, a ten skontaktował się z osobą, która mogła być wzięta na celownik. Z 20-letnią Joanną Żytkowską. I prawnik, mecenas Maciej Polak, się pojawił.

„Postanowiliśmy w samorządzie adwokackim, że będziemy na miejscu, tam, gdzie ludzie mogą mieć kłopoty” – mówi o tym mec. Polak. „W lubelskiej Izbie Adwokackiej zorganizowaliśmy oddolnie komitet pomocy, czekaliśmy tylko na sygnały”. Efekt był taki, że wszyscy wykonali swoją pracę.

Prawnik zainteresował się sprawą, a policjanci zrobili notatkę, ale nie wszczęli postępowania. Nie znaleźli powodów.

W tym czasie w kilkunastu miejscowościach w całym kraju ludzie mieli po protestach sprawy o blokowanie drogi, o umieszczanie ogłoszeń w miejscu do tego nieprzeznaczonym, czyli za napisy na chodniku oraz za używanie słów wulgarnych, czyli ***** ***. Policja atakowała tam aktywistów – ludzi, których dane już miała, bo organizowali wcześniej np. zgromadzenia publiczne.

Ale nie w Lubartowie.

Atak sanepidem

Z dokumentu sanepidu, który teraz kończy tę sprawę, wynika, że policja, zamiast ścigać protestujących obywateli, udzieliła im pouczenia. Czyli zastosowała „środek oddziaływania wychowawczego”.

Joanna Żytkowska: „Dostałam wezwanie na policję. Powiedzieli mi, że powinnam była zgłosić zgromadzenie. Byli dosyć przyjaźni, choć jednocześnie traktowali mnie jak dziecko, a nie jak dorosłą osobę. Przyjęłam pouczenie. Poszłam tam z adwokatem i na tym się skończyło”.

Mec. Polak: „Przez chwilę policja uznawała moją klientkę za organizatorkę zgromadzenia w Lubartowie 26 października 2020 roku. Bezpodstawnie. No, ale nie postawili jej zarzutów. Nie przesłuchiwali. Sprawa została zamknięta bez przedstawienia jakichkolwiek zarzutów i teraz nie da się jej już podjąć na nowo”.

I tak po prostu wątek ściągania i ciągania ludzi po sądach się skończył, zanim się zaczął. Zgodnie z prawem i regulaminami.

Tymczasem w innych miejscowościach sprawy wykroczeniowe z czasów protestu kobiet z 2020 cały czas się toczą.

Zanim jednak do tego doszło, ktoś na policji przekazał notatkę lokalnemu sanepidowi. Jednostronicowy dokument o tym, co się wydarzyło w Lubartowie w związku ze strajkiem kobiet – i co policja w tej sprawie robiła, z kim rozmawiała.

Sanepid – jak wynika z pisma kończącego sprawę – czytał tę kartkę półtora roku. I w maju 2022 roku postanowił zająć się sprawą zagrożenia epidemicznego, jakie miała rzekomo sprowadzić na mieszkańców Lubartowa Joanna Żytkowska. Być może sanepid przyspieszył lekturę notatki, bo wtedy właśnie Żytkowska wróciła do aktywności publicznej. To bardzo charakterystyczne dla polskich spraw typu SLAPP, że zaczynają się nie w wyniku działalności obywatela/aktywisty/dziennikarza, ale wtedy, gdy państwo postanawia wziąć go „na celownik”.

Joanna Żytkowska na celowniku

Żytkowska, przypomnijmy, chwilę pozostawała w kręgach posłanki Moniki Pawłowskiej – wybranej z listy SLD (Wiosny), która przeszła na stronę PiS. Najpierw do porozumienia Gowina, a potem już otwarcie do Kaczyńskiego. Tego było już za wiele: Żytkowska ogłosiła więc publicznie, że ona do PiS nie pójdzie. I w tym momencie właśnie sanepid zakończył lekturę notatki i wszczął postępowanie.

Sprawa była groźna: w postępowaniu administracyjnym za sprowadzenie zagrożenia epidemicznego grozi kara od 10 tys. do 30 tys. złotych, egzekwowana natychmiast. Człowiek może potem dowodzić niewinności przed sądami administracyjnymi. A postępowania tam są trudne, bo dotyczą nie faktów, z którymi jakoś dajemy sobie radę, ale „decyzji organów”.

Przepisy te są wymyślone tak, by nikomu do głowy nie przyszło sprzedawać lodów z salmonellą albo nie zachowywać zasad higieny w zakładzie fryzjerskim. To, że można ich używać do tłumienia aktywności obywatelskiej, władza odkryła na początku pandemii.

Metoda na notatkę policyjną

Zaczęła ich używać do egzekwowania przepisów covidowych. Które, warto pamiętać, były uchwalane pospiesznie i niechlujnie nie dlatego, że SARS-Cov-2 zaatakował gwałtownie, ale dlatego, że władza nie chciała użyć gotowych przepisów o stanie nadzwyczajnym. Bo wtedy nie dałoby się zorganizować wyborów prezydenckich, na których władzy bardzo zależało.

Władza wydawała więc zakazy (wstępu do lasu) i nakazy (noszenia maseczek, mimo braku podstawy w ustawie), a potem próbowała egzekwować. Policją lub sanepidem.

Z atakiem na obywateli przy pomocy sanepidu był jednak mały kłopot. Sanepid nie biegał po ulicach i nie łapał emerytek, którym pies uciekł do parku. Nie zatrzymywał rowerzystów jeżdżących po nadrzecznych bulwarach. Nie spisywał protestujących przeciw lockdownowi przedsiębiorców. Robiła to policja i na podstawie jej notatek sanepid wszczynał postępowania. I walił grzywny.

Tylko że notatka policjanta nie może być dowodem w postępowaniu administracyjnym. Bo pojedynczy policjant nie jest „organem”.

RPO zatrzymuje ten proceder

Wyjaśnienie tego władzy nie było proste, ale prawnicy z Biura RPO starali się nie przepuścić żadnej z takich spraw. Przystępowali do nich w 2020 roku przed sądami administracyjnymi i doprowadzali do uchylenia tych grzywien.

Kiedy więc lubartowski sanepid wszczął sprawę Joanny Żytkowskiej w 2022 roku, zapytałam go, czy rzeczywiście chce to robić na podstawie notatki. Ale sanepid już wiedział: notatka nie wystarczy.

I to była pierwsza dobra wiadomość: mrówcza praca BRPO przynosiła efekty.

Aby wykonać polecenie ścigania Joanny Żytkowskiej, sanepid musiał znaleźć dowody inaczej.

Zaczął więc przesłuchiwać świadków występujących w notatce policyjnej. Jednak jeden z policjantów szczegółowo zeznał, że nic mu nie wiadomo, żeby policja ustaliła, jakoby Joanna Żytkowska zorganizowała protest. Jak to w życiu bywa, znalazł się jednak drugi policjant, który zeznał to, co było władzy potrzebne: że policja zidentyfikowała Żytkowską jako organizatorkę zgromadzenia i prowadziła przeciwko niej postępowanie.

Być może po prostu pomylił czynności, jakie wykonała policja, z formalnymi procedurami,

Sanepid formalnie poinformował zainteresowaną, że wyda w jej sprawie decyzję.

I wtedy znów pojawił się adwokat mec. Maciej Polak.

Napisał proste pismo: jeśli fakty są takie, jak zeznał drugi policjant, to muszą mieć potwierdzenie w dokumentach policyjnych. Mają? Było postępowanie czy nie? Było przesłuchanie czy nie? A jeśli nie, jeśli nie ma żadnego papieru świadczącego o tym, że Joanna Żytkowska była o cokolwiek podejrzewana, to może pan policjant przyjdzie jeszcze raz do sanepidu i wyjaśni nieporozumienie?

Jedno pismo.

Naprowadzony na tę ścieżkę sanepid sprawdził na policji, że rzeczywiście nie było żadnego postępowania.

I chociaż zgromadzenie w Lubartowie po wyroku TK Przyłębskiej z 22 października 2020 roku łamało rządowy, niekonstytucyjny zakaz zgromadzeń, po dwóch i pół roku nie da się ustalić, czy i kto je zorganizował. A wobec tego sanepid nie jest w stanie wskazać osoby, która naruszyła przepisy sanitarne.

KONIEC.

Jak pisałam, to klasyczny SLAPP – sprawa, w której nie chodzi o powstrzymanie ludzi przed złymi zachowaniami albo o ustalenie, kto ma rację. Tylko o dręczenie obywateli, by przestali się angażować w życie publiczne. Państwo używa do tego wszystkich podległych sobie instytucji: policji, prokuratury, sanepidu, władz edukacyjnych, zhołdowanych mediów.

Aby użyć tych wszystkich instytucji, potrzebna jest decyzja „z góry”. Ale ten, kto zasugerował, że na przykład trzeba dopiec Joannie Żytkowskiej przy pomocy sanepidu, nie zostawił śladu. Tak jak w opisywanych przez nas sprawach – Elżbiety Podleśnej, Barta Staszewskiego czy posłanki Magdaleny Filiks, zleceniodawca jest – i prawdopodobnie na zawsze pozostanie anonimowy.

Proceder możliwy jest jednak tylko dzięki ludziom obojętnym. Którzy „tylko” napisali wniosek, wyjęli teczkę z aktami i przynieśli tam, gdzie kazali, sporządzili pismo procesowe, „bo kazali". Co samo w sobie nie jest niczym złym.

Pismo lubartowskiego sanepidu pokazuje jednak, że ten proceder daje się zatrzymać. I nie potrzeba wiele.

Prawdopodobnie tak właśnie zachowali się ludzie w większości miejscowości w kraju. Trochę szkoda, że nie było tam sanepidów, które by to udokumentowały.

Na szczęście osiągnięcia lubartowskiego sanepidu rozsławiły lokalne media. Każdy tam mógł się dowiedzieć, na co idą publiczne pieniądze.

A Joanna Żytkowska mówi dziś OKO.press: „Chciałabym osobiście podziękować wszystkim obecnym na spacerze w 2020 roku i powiedzieć, że zawsze będę z kobietami. Zawsze będę je wspierać. Pamiętaj Siostro, Nigdy Nie Będziesz Szła Sama”.

;

Udostępnij:

Agnieszka Jędrzejczyk

Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022

Komentarze