Ziobro: "to lichwiarskie pożyczki". Woś: "to 100 mld złotych pożyczek". To kłamliwa narracja, by obrzydzić nam UE. Tymczasem KPO to 158,5 mld zł, w tym aż 106,9 mld bezzwrotnych dotacji. To czyste środki inwestycyjne, których nie wolno nam zaprzepaścić
Swoim oporem wobec KPO politycy Solidarnej Polski doprowadzili do tego, że pyta się ich, czy miliardy złotych z KPO są nam w ogóle potrzebne. Takie pytanie dostał 22 czerwca sekretarz stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości Michał Woś w wywiadzie dla "Poranku 7-9". Odpowiedział:
„Każdy pieniądz jest potrzebny, przy czym polski budżet to jest około 500 mld złotych.
Krajowy Plan Odbudowy to jest około 100 mld złotych, rozłożone na parę lat, które są pożyczką
Dalej dodał, że w KPO mamy także dotacje, a później próbował udowodnić, że urzędnicy unijni zamierzają za pomocą KPO zniszczyć państwa narodowe. Postaramy się teraz udowodnić ministrowi Wosiowi, że pieniądze z KPO nie tylko nie zniszczą naszych państw, ale też są nam bardzo potrzebne. A wszystko ze względu na słabnący poziom inwestycji w Polsce.
Po pierwsze jednak Woś znacząco mija się z prawdą, jeśli chodzi o kwoty. Na stronie rządu, którego Woś należy, czytamy:
„Otrzymamy 158,5 mld złotych, w tym 106,9 mld złotych w postaci dotacji i 51,6 mld złotych w formie preferencyjnych pożyczek”.
158,5 mld to znacząco więcej niż 100 mld, a sama część dotacyjna jest większa niż wymieniona przez ministra kwota. Tymczasem on woli podkreślać pożyczki, bo chce program dezawuować i udowadniać, że są to stosunkowo niewielkie i mało znaczące pieniądze. Politycznie to zrozumiałe – Solidarna Polska, partia Wosia, buduje swoją odrębność od PiS na antyeuropejskości.
Woś nie jest osamotniony. Jego partyjny szef, minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro mówił 20 czerwca dla Polsatu:
„KPO to kredyt, nie chcę powiedzieć lichwiarski, ale ma pewne cechy, które łączą”.
Taka opowieść o KPO jest nieprawdziwa i szkodliwa.
Aby inaczej pokazać skalę tych kwot, minister Woś mógłby wykonać dokładniejsze obliczenia.
Pieniądze muszą być wydane do końca 2026 roku. Biorąc pod uwagę, że nie wiemy, kiedy dokładnie pieniądze na inwestycje w KPO zaczną płynąć, możemy założyć, że nie wcześniej niż w 2023 roku albo niedużo wcześniej. A więc są to środki rozpisane na mniej więcej cztery lata. Gdy podaną przez rząd kwotę podzielić przez cztery, wychodzi nam niecałe 40 mld złotych rocznie. Czyli… mniej niż program 500 plus.
Minister Woś mógłby powiedzieć: co to za pieniądze, skoro nie starczyłoby nawet na 500 plus. Tak zdaje się myśleć w swoim wywiadzie. Ale byłaby to błędna ścieżka argumentacji, bo są to zupełnie inne pieniądze.
Pieniędzy z KPO nie można wydać na potrzeby budżetowe. Budżet finansuje różne podstawowe wydatki, jak pensje pracowników publicznych, inwestycje drogowe czy dotacje dla ZUS czy NFZ.
Ani złotówka z KPO nie pójdzie na te cele. Państwo musi sobie z nimi radzić samo.
Zamiast tego, otrzymujemy czyste środki inwestycyjne. KPO to pięć podstawowych obszarów:
Pieniądze są o tyle cenne, że są to środki zewnętrzne. Nie trzeba przesuwać ich z innych obszarów budżetowych, nie są potrzebne żadne cięcia. Zarzut, że są to w części (mniejszej) pożyczki, jest absurdalny. Państwo regularnie pożycza pieniądze, gdyby tego nie robiło, musiałoby zatrzymać wiele kluczowych obszarów swojego działania.
A dodatkowe pieniądze inwestycyjne na modernizację cyfrową i zieloną transformację są nam bardzo potrzebne. Rezygnacja z nich z powodów politycznych byłaby cywilizacyjnym samobójstwem. Inne państwa by nam w tych obszarach uciekły, bo przecież inne państwa w Unii nie zamierza się tych środków wyrzec. Dodatkowo, pieniądze z KPO są ważne, bo Polska z inwestycjami ma poważny problem. Polska stopa inwestycji jest na bardzo niskim poziomie, jednym z najniższych w Unii Europejskiej.
Stopa inwestycji jest ważnym wskaźnikiem gospodarczym. Mówi o tym, jaka część PKB jest przeznaczana na inwestycje. Im więcej kraj inwestuje, tym ma większe zdolności produkcyjne i nowocześniejszą infrastrukturę, która pozwala na sprawniejszą konkurencję. To pozwala na szybszy rozwój. Stopa inwestycji pokazuje, jak państwo rozwija swoje możliwości, aby produkować coraz więcej i lepiej.
Warto dodać, że są to przede wszystkim inwestycje prywatne, chociaż ogółem w tym wskaźniku zawierają się zarówno publiczne jak i prywatne. Pieniądze z KPO pozwolą nam podbić liczby w części publicznej.
Na początku rządów Mateusz Morawiecki, wówczas jedynie Minister Finansów, zaprezentował Strategię na Rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, lepiej znaną jako Plan Morawieckiego. Był to zbiór pomysłów na gospodarkę i zapowiedź ich realizacji. W planie zapisano między innymi, że stopa inwestycji do 2020 roku osiągnie 22-25 proc. W latach 2025-2030 mieliśmy już z pewnością osiągnąć poziom 25 proc. Dziś wiemy dobrze, że nic z tego nie będzie.
Dziś o Planie Morawieckiego wszyscy zapomnieli, również dlatego, że nic z niego nie wyszło. Stopa inwestycji za rządów PiS ugrzęzła na najniższych od lat poziomach i nie chce drgnąć do góry. W 2021 roku wyniosła 16,7 proc., tyle samo co rok wcześniej.
Na wykresie korzystamy z danych Eurostatu, gdzie dla Polski liczby dostępne są tylko do 2020 roku.
To najmniej od początku lat 90. W Polsce w 2020 roku 12,2 proc. to inwestycje prywatne, reszta, - 4,5 proc. – publiczne.
Rząd tłumaczy się tak, jak ostatnio ze wszystkim: winna jest wojna i podniesione stopy procentowe. Wiemy to między innymi z Aktualizacji Planu Konwergencji. Przygotowanie Planu Konwergencji to obowiązek każdego kraju członkowskiego, który nie jest jeszcze w strefie euro. To swego rodzaju sprawozdanie ze stanu gospodarki dla Komisji Europejskiej, które ma też pokazać, jak radzimy sobie z osiąganiem wskaźników, które wymagane są, by dołączyć do strefy euro.
W APK czytamy, że wprawdzie inwestycje publiczne przyspieszą – ale głównie dzięki pieniądzom z krajowego planu odbudowy – a z inwestycjami prywatnymi dalej będzie spory problem. I to w całym horyzoncie prognozy, czyli aż do 2025 roku, "na co wpływ będą miały rosnące koszty finansowania wynikające z podwyżek stóp procentowych, niepewność związana z wojną w Ukrainie oraz wysokie ceny surowców i problemy w globalnych łańcuchach dostaw".
I oczywiście specjaliści z Ministerstwa Finansów mają tutaj rację. Te czynniki będą skutecznie osłabiać perspektywy inwestycyjne w Polsce. Ale sytuacja byłaby lepsza, gdyby nie przespano ostatnich 7 lat i gdyby spełniono obietnice z Planu Morawieckiego.
To nie jest nowy problem, w ostatnich latach był badany i analizowany przez ekonomistów. Bardzo interesujący jest raport Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych CASE z grudnia 2021 pod tytułem "Inwestycje i ich determinanty a wzrost gospodarczy Polski w długim okresie". Zacytujmy współautora raportu, dr hab. Jana Hagemejera:
"W kontekście gospodarki Polski pokazujemy, że konieczne jest w szczególności zwiększenie udziału inwestycji (zarówno publicznych, jak i prywatnych) w nowoczesne technologie informatyczno-komunikacyjne, co pozwoli na zmniejszenie dystansu, który dzieli gospodarkę Polski od innych gospodarek UE pod względem cyfryzacji. Inwestycje często trwają wiele lat, a zatem te dzisiejsze przekładają się na wzrost gospodarczy w przyszłości. Ten wzrost gospodarczy przyczyni się bezpośrednio do wzrostu dochodów Polaków.
Należy zwrócić uwagę na konieczność poprawy klimatu inwestycyjnego, na który wpływ ma m.in. przewidywalna i transparentna polityka gospodarcza i podatkowa.
W raporcie pokazujemy, że pomimo istotnego znaczenia wzrostu stawek i zmian w ściągalności podatków dla wpływów budżetowych, głównym czynnikiem zwiększającym dochody państwa jest wzrost gospodarczy. A zatem planując politykę gospodarczą należy brać pod uwagę jej długookresowy wpływ na inwestycje".
Mówiąc krótko: rządzący Polską zmieniają prawo zbyt szybko i nieprzejrzyście, co odstrasza inwestorów. Nie wszystko jest winą Putina.
W maju na forum ekonomicznym w Davos premier Morawiecki mówił:
„Polska stworzyła unikalny model gospodarczy, kiedy nasz system podatkowy dostosowaliśmy do przyciągania inwestorów. Chcemy inwestować w zaawansowane technologie”.
Dane tego nie potwierdzają.
Polska wypada pod tym względem fatalnie w stosunku do krajów Unii. Średnia unijna w 2019 roku wynosiła 22 proc., rok później w kryzysowym 2020 roku – 21,6 proc. W 2020 roku tylko 9 krajów miało ten odsetek poniżej 20 proc., a Polska była na miejscu trzecim od końca. Za nami tylko pogrążona w wieloletniej stagnacji Grecja i polegającym w dużej mierze na sektorze bankowym niewielkim Luksemburgu. Wśród dużych krajów ze zdywersyfikowaną gospodarką właściwie nie mamy konkurencji – jesteśmy najsłabiej inwestującym krajem. Warto też dodać, że na czele zestawienia nie ma największych gospodarek Unii, ale kraje rozwijające się – Czechy, Węgry, Irlandia i Estonia przekraczają wymarzone 25 proc. Mateusza Morawieckiego.
W przypadku samych inwestycji publicznych nie wypadamy źle. Tutaj średnia z 2020 roku to 3,3 proc., a w Polsce było to 4,4 proc. Niestety, w inwestycjach prywatnych sytuacja jest bardzo zła. Dla porównania Estonia i Irlandia przekraczają 25 proc. nawet w samych inwestycjach prywatnych. Belgia, Austria, Czechy i Węgry – 20 proc. A my ciągniemy się w ogonie, zajmując trzecie miejsce od końca z 12,2 proc.
Plan, jaki w 2016 roku roztoczył przed nami Mateusz Morawiecki, miał wiele ambitnych założeń. Do 2025 roku miało na polskich drogach jeździć milion aut elektrycznych. Do końca 2020 roku było to około 10 tys. Elektromobilność to przyszłość, więc te liczby będą rosły, ale do wymarzonego 6 lat temu poziomu tak szybko nie dobijemy. Miała w tym pomóc polska marka samochodów elektrycznych Izera. Jak 20 czerwca pisała „Rzeczpospolita”:
"Realizacja projektu uruchomienia produkcji polskiego e-auta Izera utknęła w miejscu. Po raz kolejny przekładane są terminy przejęcia gruntu pod fabrykę, natomiast samo rozpoczęcie produkcji, ostatnio planowane na 2024 roku, wydaje się kompletnie nierealne".
Dziennik pisze, że powołana do tego zadania spółka ElectroMobility Poland nie umie podać powodów opóźnień. A im później ruszy produkcja, tym trudniej będzie się z nową marką na coraz ciaśniejszym rynku przebić.
Inne, patriotycznie nazwane spółki, które powstały w ramach realizacji planu – Batory, Żwirko i Wigura, Luxtorpeda – też nie mają się czym pochwalić. Razem z Izerą, mieliśmy dzięki planom dzisiejszego premiera lepiej jeździć po drogach, latać dronami, pływać promami i szybciej jeździć pociągami. Sześć lat później nie udało się nic.
W 2017 roku Mateusz Morawiecki z pompą wbił stępkę pod budowę nowego promu w ramach programu „Batory”. W 2021 roku minister gospodarki morskiej Marek Gróbarczyk zapytany o program, winę zrzucił na Platformę Obywatelską.
Najnowsze informacje o „Żwirce i Wigurze” na stronie rządowej pochodzą z 2018 roku. Innowacyjnych pociągów w ramach nowej Luxtorpedy również nie widać na horyzoncie.
Mówiąc krótko: rząd PiS nie ma dobrych wyników w realizowaniu innowacyjnych inwestycji infrastrukturalnych. Pieniądze z KPO są niepowtarzalną okazją, by uzyskać miliardy złotych czystych środków inwestycyjnych, które nie będą się kłócić z żadnymi innymi pomysłami rządu. Opowieść o tym, że są to nieistotne pieniądze, bo w rocznym budżecie rządu jest więcej pieniędzy, to gruba manipulacja.
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Komentarze