Nowa koalicja nie objęła jeszcze władzy, a publicyści już straszą nas powrotem populistów, do czego ma się przyczynić polaryzacja. Skąd pomysł, że polaryzacja wzmacnia populizm, skoro populiści na całym świecie dochodzą do władzy, kiedy rządzą politycy centrowi?
Wśród komentarzy związanych z formowaniem się nowego rządu i rozliczaniem „starej władzy” przewija się wiele mitów, w tym ten, by „nie polaryzować”, bo to grozi powrotem populizmu i ponownym dojściem do władzy PiS-u. Symboliczną realizacją takich nawoływań jest to, że przedstawiciele najbardziej lewicowego ugrupowania w polskim parlamencie – Partii Razem – nie wejdą do rządu, pozostając jednak częścią nowej koalicji.
Po wyborach 2023 roku zobaczymy zatem rząd centrowy, serwujący nam kilka „smaków” centrowości: od centroprawicowej Polski 2050 po centrolewicową Nową Lewicę. To oczywiście pewne uproszczenie, ale w tym miejscu dywagacje, czy PSL nie jest jednak partią konserwatywną, a PO centroprawicą, albo czy któreś z licznych koalicyjnych ugrupowań nie jest jednak lewicowe, pozostawiłbym na razie fanom dzielenia włosa na czworo. Fakt jest taki, że sformowała się najszersza w tym stuleciu koalicja w polskim parlamencie.
Koalicja taka obiecuje nam powrót do normalności (czymkolwiek to miałoby być), do tak zwanej polityki „ciepłej wody w kranie”. Wbrew temu, co sądzą niektórzy publicyści, to właśnie taka umiarkowana koalicja niesie ze sobą największe ryzyko powrotu ideologii skrajnych i populistycznych. Dzieje się tak z dwóch powodów: po pierwsze populizm nie rodzi się z polaryzacji. A po drugie – polaryzacja polityczna nie jest tym, co naprawdę dzieje się w polskim społeczeństwie.
Słowo polaryzacja zrobiło w ostatnich latach niemałą karierę, ale nie odzwierciedla rzeczywistości społecznej. Eskalowane przez przekazy medialne kłótnie pomiędzy kiedyś najbliższymi sobie ugrupowaniami nie są emanacją realnych podziałów polskiego społeczeństwa – a jedynie użyteczną dla tych ugrupowań narracją.
O sporach politycznych można spróbować myśleć w kategorii tworzącego się w politycznym dyskursie podziału na plemiona. Być może rzeczywiście Polskie społeczeństwo dzieli się na trzy lub nawet znacznie więcej „plemion”, jednak nie są to podziały wynikające z tworzonych narracji. Polska jest krajem pełnym głębokich, a w dużej mierze przemilczanych (a z pewnością nieomówionych i niezrozumiałych) podziałów. Odmienności widoczne w stylach życia i wyznawanych wartościach, chociażby te związane z różnicami pokoleniowymi, są w Polsce największe w Europie.
Jednocześnie jesteśmy jednym z najszybciej sekularyzujących się społeczeństw świata (niektóre badania wskazują, że najszybciej). Zmiany społeczne, także te obejmujące tolerancję wobec mniejszości i poparcie dla ich praw, są niezwykle dynamiczne. Te plemiona tu są, tworzą się samorzutnie, niezależnie od naszych chęci i umiejętności ich nazwania.
Z autorami, którzy piszą o polaryzacji, łączy mnie jedno – podobnie jak oni dostrzegam rozbicie polskiego społeczeństwa jako problem. Problem, który nie wynika jednak z polaryzacji, a z radykalizacji części społeczeństwa. Powody rozbicia spójności społecznej dotykają dwóch istotnych kwestii – tożsamości i wykluczenia społecznego.
Odmienność wyznawanych wartości i preferowanych stylów życia nie musi być problemem powodującym nierozwiązywalne konflikty. Wymaga to jednak budowania tożsamości społecznej w sposób odpowiedzialny i atrakcyjny dla jak największej liczby członków danego społeczeństwa. Rządzące od dwóch dekad ugrupowania polityczne serwowały Polakom propozycję wyjątkowo nieaktualną, opartą o religię, kult przeszłości i patriotyzm z podręcznika do historii.
W tak kształtowanej tożsamości nie mieści się różnorodność, a pomieścić się musi, bo jest chlebem powszednim naszego życia.
Polska jest krajem różnorodnym – zdanie to wydaje się pasować zarówno do lat 20. obecnego stulecia, jak i przeszłego wieku.
Wykluczenie społeczne to druga z przyczyn napędzająca radykalizację. W rozmowach o nierównościach społecznych i ubóstwie wiele osób z satysfakcją wskazuje, że współczynnik Giniego nie jest w Polskim społeczeństwie szczególnie wysoki. Jednak pozory mogą mylić, a pojedynczy wskaźnik niekoniecznie trafnie opisuje realną sytuację.
Istnieją różne sposoby mierzenia nierówności społecznych – większość pokazuje ich dramatyczny wzrost na przestrzeni ostatnich trzech dekad. Ostatnie lata w dużej mierze były kontynuacją trendów, nie ich przerwaniem (pomimo pewnych sukcesów – np. spadku ubóstwa wśród dzieci w oczywisty sposób powiązanego z programem 500 plus).
Suche cyfry to jednak nie wszystko – narastający od dawna, ale nasilony wskutek ostatnich ośmiu lat rządów kryzys usług publicznych znacząco wzmacnia wykluczenie społeczne wielu osób. Z perspektywy nierówności dochodowych nie widać wszystkiego. Im dokładniej przyglądamy się rzeczywistości wykluczenia społecznego, tym więcej problemów zauważymy.
Polaryzacja jest często wskazywana jako istotny problem polskiego życia politycznego, publicznego i społecznego. Liczni komentatorzy zwracają uwagę na daleko idące skutki tego zjawiska, które mają nawet sięgać relacji towarzyskich i rodzinnych. Podobnie jak w przypadku plemienności ulegamy jednak urokowi stawiania znaku równości pomiędzy medialnymi narracjami a całą rzeczywistością społeczną. Sprawa jest jednak przecież znacznie bardziej złożona.
Osią sporów medialnych jest podział pomiędzy prawicowym populizmem PiS-u (w uproszczeniu, na potrzeby tego artykułu określmy go jako konserwatyzm) a Koalicją Obywatelską (potocznie określaną jako liberalizm). Polska lewica, bardzo zresztą umiarkowana, by nie powiedzieć centrolewicowa, nie jest równorzędnym graczem wobec dwóch głównych sił polskiego życia publicznego. Uwaga ta obejmuje zarówno partie polityczne, jak i siłę idei lewicowych w życiu publicznym. Przebijają się one znacznie rzadziej, niż wielu osobom się wydaje i mają ograniczony wpływ na naszą rzeczywistość.
Spory, kłótnie i polityczna walka dwóch największych partii w Polsce nie jest jednak polaryzacją. Prawicowy populizm to przykład radykalizacji, a nie polaryzacji. Jednocześnie zaogniony spór jest dla obu ugrupowań swoistą technologią władzy. Pozwala im od 20 lat nie dopuszczać żadnej innej partii do wygrania wyborów. Krótki moment, kiedy sondaże dawały Szymonowi Hołowni szansę na zwycięstwo w wyborach prezydenckich zakończyły się ostatecznie trzecim miejscem dla tego polityka, a kampania drugiej tury wzmocniła dwupartyjność.
Dlaczego nie jest to zatem polaryzacja i dlaczego to istotne, byśmy przestali mówić o polaryzacji? Powodów jest kilka. Zacznijmy od krótkiej lekcji historii i wyjaśnienia, skąd w Polskiej i światowej polityce bierze się populizm.
Sytuacja, w której osią sporu politycznego jest walka PiS i PO pozornie trwa już blisko dwie dekady. Młodsi czytelnicy mogą nie pamiętać, że w trakcie kampanii 2005 roku za niemal pewne przyjmowano powstanie koalicji tych ugrupowań, mówiono o nadchodzących rządach „POPiS-u”. Starsi czytelnicy też mogli już o tym zapomnieć, z dzisiejszej perspektywy wydaje się to zupełnym political -fiction. W 2005 roku nie było jednak istotnych powodów, by jedna partia prawicowa nie weszła w koalicję z partią centroprawicową.
Z kronikarskiej dokładności warto wspomnieć, jak wyglądał polityczny krajobraz roku 2005. PiS nie był, a przynajmniej nie wydawał się być przesadnie prawicowy: istniała wtedy silna Liga Polskich Rodzin – partia katolicka i antyunijna. Z drugiej strony Platforma Obywatelska miała mocny konserwatywny komponent, dość powiedzieć, że istotną rolę odgrywał wówczas w PO Jarosław Gowin. W kwestii praw człowieka obie partie przedstawiały program podobny: utrzymania status quo w sprawach gospodarczych. Znalezienie istotnych różnic wymagałoby szkła powiększającego – początek stulecia wciąż był czasem dominacji neoliberalnego dyskursu.
Uwagi o podobieństwie obu omawianych partii mają swój istotny kontekst. Początek stulecia był czasem dominacji neoliberalnego dyskursu. Rzut oka na ustępujący w 2005 roku rząd Marka Belki uświadomi nam, jak podobne były do siebie prawie wszystkie ugrupowania. Minister finansów Jerzy Hausner proponował wówczas słynny plan ograniczania wydatków publicznych, plan neoliberalny, przypominający raczej o czasach i ideach Balcerowicza, niż podobny do tego, jak dziś zachodnie państwa kształtują swoją politykę fiskalną. Jeszcze w trakcie rządów Leszka Millera doszło do istotnej liberalizacji prawa pracy, na szerszą skalę rozpoczęły działalność agencje pracy tymczasowej i zaczęły szerzyć się tzw. umowy śmieciowe.
Mówienie o tym, że PiS i PO chciały utrzymywania status quo w kwestii praw człowieka (w tym relację państwa i Kościoła) nie będzie kompletne bez wzmianki, że rząd SLD-UP sprzed 2005 roku nie różnił się także tutaj w zasadniczy sposób.
Na tym tle wyraźnie widać, że Donald Tusk próbuje ostatnio łapać w żagle wiatr historii i przedstawia się w odmiennym świetle, niż w czasach swoich rządów. Być może szczerze zmienił poglądy (a przynajmniej postulaty swojej partii), podobnie jak wiele osób z jego pokolenia przyjęło za swoje liczne progresywne wartości, takie jak tolerancja dla odmienności. W całym społeczeństwie wyraźnie widać odejście od najbardziej opresyjnych elementów naszej kultury.
Nie zmienia to jednak tego, że lata 2007-2015 nie przyniosły istotnego przełomu w żadnej z kwestii określanych jako światopoglądowe, a będących tak naprawdę sprawami praw człowieka. Próby zmian były nieśmiałe, a prawicowy status quo w sprawach dostępu do aborcji, równości małżeńskiej czy klerykalizacji publicznych instytucji został utrzymany.
Rządzącym wciąż konserwatystom z PiS dało to wymarzony punkt startu do trwającego od kilku lat „dokręcania śruby”, a nas wszystkich zostawiło z całą masą problemów, które będziemy musieli rozwiązać w najbliższych latach, jeżeli chcemy zachować minimum spójności społecznej.
Demokracja żywi się sporami. Konflikty, sprzeczne interesy czy spory to dla dużej zbiorowości ludzi sytuacja naturalna, a nawet potrzebna. Badacze i teoretycy konfliktów często wskazywali na ich pozytywne aspekty – toczenie sporu o coś daje nam energię, napędza do działania, pozwala dostrzegać problemy i poszukiwać rozwiązań. Najbardziej znanymi filozofami politycznymi podnoszącymi takie argumenty są Chantal Mouffe i Ernesto Laclau, choć źródeł takiego podejścia możemy z powodzeniem szukać w znacznie starszych pracach, na przykład u Lewisa Cosera (klasyka socjologii, piszącego w latach 50.).
Rzeczywistość pozytywnie zweryfikowała taką tezę. Zarówno Polska, jak i wiele zachodnich demokracji, utraciło tę istotną dla siebie cechę. Dominacja neoliberalnego dyskursu sprowadziła politykę do zarządzania gospodarką, a pomysły prywatyzacji i radykalnego osłabienia państw i społeczeństw przedstawiła jako wiedzę i prawdę o zarządzaniu państwami (procesy te doskonale opisał Tony Judt w króciutkiej książce „Źle ma się kraj”). Osoba, która choćby pobieżnie śledzi polską politykę ostatnich lat, z pewnością kojarzy hasła takie jak „nie róbmy polityki” czy „ciepła woda w kranie”, które jak w pigułce zamykają ten złożony proces.
Opisane wyżej zjawiska dyskursywne są szeroko komentowane jako przyczyna upadku tradycyjnej lewicy w Europie. Przyjęcie części neoliberalnych postulatów np. przez brytyjską Partię Pracy tak dalece zbliżyło ją do torysów, że utracili oni atrakcyjność dla wyborców biorącą się z odmienności. Także niemiecka polityka doświadczyła tego zjawiska – w pewnym momencie stało się wyraźne, że niemal wszystkie partie są w stanie wejść ze sobą w koalicje (a dziś mamy w niej zarówno socjaldemokratów, jak i liberałów!).
Nie jest przypadkiem, że brexit czy dojście do władzy prawicowych populistów nastąpiło właśnie po latach polityki „ciepłej wody w kranie” i pozornej apolityczności neoliberalnych technokratów.
Mobilizacja wspólnoty politycznej potrzebuje celów – w tym celów wielkich, istotnych i wymagających złożonego wysiłku. Ta potrzeba wielkich narracji może skutecznie mobilizować wielomilionowe społeczeństwa, ale także prowadzić do sytuacji patologicznych: utraty skuteczności, a w sytuacjach skrajnych do wzrostu nienawiści do innych grup.
Nie bez powodu po latach „ciepłej wody w kranie” od kilku lat słyszymy o „walce o suwerenność i wstawaniu z kolan” czy konieczności „obrony polskich dzieci przed ideologią gender”. Hasła te są zapewne dość skuteczne, skoro powtarzająca je do znudzenia partia polityczna przez wiele lat wygrywała wybory i rządziła. Problem jednak jest z tym, że nie do końca wiadomo, co w ogóle miałyby znaczyć, jakie działania uzasadniać i jaki rezultat osiągać.
Skuteczne mobilizowanie wyborców może służyć realizowaniu konkretnych celów. Za hasłem „dążenia do Europy” stał przecież proces akcesyjny, dostęp do wspólnego rynku czy unijnych funduszy. Podobnie jest z walką o praworządność, która może oznaczać m.in. dążenie do realizacji KPO czy do skrócenia czasu postępowań sądowych.
Kiedy spojrzymy wstecz na III RP, zobaczymy, że w pierwszej dekadzie budowaliśmy nasze bezpieczeństwo, co skutecznie zwieńczyliśmy wejściem do NATO. W kolejnych latach największą narracją polityczną była potrzeba europeizacji i rozwoju gospodarczego – ukoronowana referendum akcesyjnym i wejściem do UE. Przekornie można skonstatować, że w kolejnych latach największą narodową mobilizacją były mistrzostwa Europy – złośliwie można by powiedzieć, że jako naród zajęliśmy się graniem w piłkę.
Istotne jest jednak, żebyśmy nie odnosili wrażenia, że populizm i radykalizacja polityczna powstaje, gdy wyborcy znudzą się „ciepłą wodą w kranie”. To jedynie jeden z elementów leżący u podstaw populizmu. Owa „nuda” jest w istocie brakiem (poczucia) reprezentacji, a temu sprzyja wykluczenie społeczne. Dzieje się tak wtedy, gdy pozwolimy na istnienie istotnych napięć i nierówności i nie będziemy w wystarczający sposób walczyć z wykluczeniem społecznym i innymi istotnymi problemami obywateli.
Brak pracy nad utworzeniem sensownej i szerokiej propozycji kształtowania tożsamości naszej wspólnoty politycznej daje grunt dla rodzących się radykalizmów. Pozorne umiarkowanie i „nijakość”, które udają merytoryczny spokój, a jednocześnie ignorują kwestie wykluczenia społecznego, tworzą podwaliny pod populizm. Dzieje się tak we wszystkich krajach, które dotyka problem prawicowej radykalizacji.
Rozbicie spójności współczesnego polskiego społeczeństwa to smutne żniwo tradycyjno-religijnego podejścia do wspólnoty politycznej i jedno z większych wyzwań, jakie stoi przed naszą wspólnotą polityczną.
W głośnym (choć krytykowanym) raporcie „Dobra zmiana w Miastku” z 2017 roku Maciej Gdula (jeszcze zanim został posłem) opisał głębsze źródła procesu zyskiwania poparcia przez PiS, który doprowadził do zwycięstwa w wyborach w 2015 roku. U źródeł tego zwycięstwa stało rozwarstwienie społeczne i frustracja dominacją neoliberalnego konsensu okrągłostołowego. PiS sięgnął po wyborców, których niektórzy określali jako „przegranych” polskiej transformacji lub dzieci takich osób, bo wykluczenie społeczne bardzo często bywa dziedziczne.
Bliźniaczo przypomina to brexit czy wzrost popularności francuskiej prawicy, który jak do tej pory nie przełożył się na przejęcie przez nią władzy. Przypadek brytyjski jest szczególny, jest to bowiem pokłosie fatalnej polityki rządu Margaret Thatcher. „Iron Lady” oprócz wywołania największego kryzysu gospodarczego, z jakim mierzyła się Wielka Brytania, doprowadziła także do fatalnej polityki regionalnej, której ponure skutki obserwujemy do dziś. Skutki te dotykają osób, które nierzadko nie pamiętają rządów słynnej premierki: wywołane przez nią problemy gospodarcze i społeczne okazały się dziedziczne.
Brak wyznaczania przez wspólnotę polityczną celów i tworzenia pozytywnych, tożsamościowych narracji w typie wielkich narodowych projektów (takich jak np. integracja europejska) tworzy istotną pustkę. W politologii (i innych naukach społecznych) funkcjonuje pojęcie power vacuum – opisujące swoistą próżnię.
Kiedy upada stary porządek bądź zanika jakaś instytucja, na jej miejsce wchodzą rzeczy nowe, bo społeczna rzeczywistość nie znosi próżni.
Współczesna radykalna prawica wypełnia tę próżnię „postulatami”, które skutecznie mobilizują jej wyborców, ale pchają nas – naród polityczny – na manowce.
Doskonałą ilustracją tego problemu jest sondaż OKO.press, w którym liczni respondenci (pytano osoby w wieku 18-39 lat) jako jedno z dwóch najistotniejszych zagrożeń wskazywali „Zagrożenie przez ideologię gender, ruch LGBT”, znacznie częściej niż zagrożenie ze strony Rosji czy katastrofy służby zdrowia. Sondaż przeprowadzono w 2019 roku – zaryzykuję tezę, że lata 2020-2023, przede wszystkim Covid i rosyjska agresja na Ukrainę (a w konsekwencji przyjęcie przez Polskę milionów uchodźców), dokonały zasadniczej weryfikacji tego, jakie zagrożenia w rzeczywistości były dla nas istotne.
Na takie wyniki należy patrzeć nie jak na socjotechniczną ciekawostkę, ale jak na realny problem. Miliony wyborców można zmobilizować pustymi hasłami, sloganami, które nie niosą ze sobą żadnych realnych zobowiązań ze strony polityków. W toku takiego procesu tracimy czas, który można poświęcić na reakcję na realne problemy lub ich zapobieganie. Być może gdyby więcej wyborców zatroskanych było losem służby zdrowia, a mniej „ideologią gender”, władza polityczna zwróciłaby pilniejszą uwagę na potrzeby tego sektora. Jak zapewne wszyscy pamiętamy, w latach 2020-2021 konsekwencje wieloletnich zaniedbań w tym obszarze były ogromne.
Skąd się bierze wniosek, że to polaryzacja wzmacnia populizm, skoro ten z sukcesami dochodzi do władzy, kiedy rządzą politycy do znudzenia centrowi? Populizm wyrósł na gruncie depolaryzacji i zbliżenia się do siebie prawicowych i lewicowych ugrupowań. Dziś „w czasie rzeczywistym” najlepiej widać to w Niemczech, gdzie w pewnym momencie prawie wszystkie partie były tak podobne, że mogły w dowolnych układach wchodzić ze sobą w koalicje – a dziś widzimy w sondażach ponad 20 proc. poparcia dla skrajnie prawicowego, populistycznego AfD.
Przeszłość jasno pokazuje, że polaryzacja i wzrost poparcia dla prawicowych populistów może następować, kiedy o państwie (w tym o edukacji) decyduje prawica, centroprawica (w przypadku polski prawicowe skrzydło PO), liberałowie, centrolewica i dowolne inne ugrupowanie.
To nie polaryzacja napędza populistów.
W Wielkiej Brytanii referendum dotyczące brexitu to 2016 rok, torysi rządzą od roku 2010. Trump zastąpił centrolewicowych demokratów. Na Słowacji Fico właśnie zastępuje chadeków. Nawet w Brazylii nie do końca znajdziemy proste „wahadło” wymiany lewicy na prawicowego populistę, bo po drodze między Lulą a Bolsonaro jest związana z tym pierwszym Rousseff, ale po niej urząd przejął na dwa lata Michel Tremer.
W codziennym życiu formułujemy wnioski raczej w oparciu o intuicje i potoczną obserwację. Mało kto będzie sięgał po uporządkowaną, posiadającą strukturę, zdyscyplinowaną obserwację przemian społecznych i politycznych. Teza, że populizm bierze się z polaryzacji, jest kusząca, bo intuicyjna. Powiedzenie, że nadmiar spokoju i wygaszenie konfliktów społecznych prowadzi do ich wybuchu, może wydawać się sprzeczne z potoczną logiką.
Tym, których nie przekonują argumenty związane z najnowszą historią polskiej polityki ani wywód oparty o analizę wykluczenia społecznego, proponuję inne podejście. O sporach w społeczeństwie możemy pomyśleć w sposób podobny do zagadnienia emocji. Dość popularne jest mówienie o nich przy użyciu metafor energetycznych – emocje tłumione mają wybuchać ze zdwojoną siła. Radykalizacja polityczna może działać podobnie. Wypchnięcie poza nawias sporu jakiegoś rodzaju poglądów (np. niezgodnych z neoliberalnym mainstreamem myślenia o gospodarce) może prowadzić do „wybuchu” – w postaci prawicowej radykalizacji przejawiającej się popularnością populistycznych polityków.
Od wielu lat mamy do czynienia z procesem prawicowej radykalizacji. Potwierdzają to badania, a całkiem nieźle ilustruje to wykres pochodzący raportu Przemysława Sadury poświęconego międzypokoleniowym różnicom w wartościach.
Wykres pokazuje, jak znacząco na przestrzeni ostatnich dwudziestu kilku lat wzrosła częstość identyfikowania się jako osoby skrajnie prawicowe – aż do 21 proc.! W tym samym czasie liczba osób identyfikujących się jako skrajnie lewicowe spadła – do 5 proc. W rzeczywistości politycznej ugrupowania i postulaty skrajnie prawicowe zyskują niemałą popularność, a liczących się partii skrajnie lewicowych po prostu w Polsce nie ma. Podobna sytuacja ma miejsce także w innych krajach – choćby w USA.
To, co realnie zagraża polskiej demokracji to populizm i prawicowa radykalizacja, a nie polaryzacja.
Bardzo podobne rezultaty widać także na tym wykresie – pochodzącym z badania IPSOS dla OKO.press z 2019 roku:
Choć użyte sformułowania są inne, to wyraźnie widać, że także w grupie wiekowej 18-39 mamy bardzo asymetryczne przesunięcie poglądów politycznych społeczeństwa polskiego w kierunku prawicy.
Na marginesie można dodać, że oczywiście istnieje teoretyczne zagrożenie radykalizmem lewicowym. Jednak obecnie w zachodnich demokracjach istotnego zagrożenia tego rodzaju w zasadzie nie ma. Jest natomiast wiele społeczeństw zmagających się z autorytarną, antydemokratyczną prawicą, która bądź rządzi (jak np. na Węgrzech), bądź też bywa całkiem blisko zdobycia władzy (tak jest np. we Francji).
Nie można wykluczyć, że kiedyś ta sytuacja się zmieni. W Niemczech widać możliwą jaskółkę takich zmian – nowe ugrupowanie tworzone przez byłą polityczkę Die Linke, Sahre Wagenknecht. Warto jednak odnotować proporcję – w tym samym czasie, gdy zakłada ona nową lewicową partię, skrajnie prawicowe AfD przebija 25 proc. w sondażach.
W zgiełku medialnym, związanym z formowaniem się nowej koalicji, umyka geneza populizmu. Najnowsza historia wydaje się potwierdzać słuszność tezy, że demokracja potrzebuje prawdziwych sporów i realnych zmian, a nie pozornego końca historii. Komentatorzy, którzy doradzają formującej się koalicji, by ta zaniechała radykalnych zmian, rozliczeń czy innych polaryzujących działań, mylą się w ocenie tego, co jest źródłem populizmu i co tworzy zagrożenie w postaci powrotu antydemokratycznych idei. Nie tworzy takiego zagrożenia poszerzenie koalicji rządzącej o lewicowe ugrupowania, czy mianowanie na ministra kultury lub edukacji polityka o poglądach lewicowych.
Tego typu komentarze to dobry przykład myślenia intuicyjnego (to przecież logiczne, w końcu polaryzacja powinna nas jeszcze bardziej spolaryzować!), pozbawionego jednak pamięci o (najnowszej) przeszłości. Populistyczny PiS w 2015 roku wzmocnił się i doszedł do władzy po tym, jak edukacją kierowała Joanna Kluzik-Rostkowska, polityczka centroprawicowa.
To, że partia przedstawiająca się jako liberalna powierzyła resort edukacji polityczce konserwatywno-liberalnej możemy potraktować jako doskonałe studium przypadku tego, jak tworzy się polityka pozornie niekonfliktowa, a w rzeczywistości odsuwająca rozwiązywanie sporów aż do wybuchu politycznego radykalizmu.
Liczne debaty dotyczące konieczności rozliczenia antydemokratycznych nadużyć przedstawicieli ustępującej władzy często odbywają się w podobnej logice intuicyjnego myślenia o polaryzacji, a w oderwaniu od najnowszej historii i wiedzy na temat procesów tworzenia się (prawicowego) populizmu w XXI wieku. Planując kształt przyszłej koalicji, podział resortów i proponując przyszłe reformy, nie można uciekać od tego problemu – a intuicyjne, nietrafne myślenie o zagrożeniach nie jest niczym innym, tylko właśnie ucieczką od zagrożeń i wyzwań jakie niesie ze sobą rzeczywistość społeczna i polityczna lat 20. XXI wieku.
Władza
Jarosław Gowin
Szymon Hołownia
Donald Trump
Donald Tusk
Nowa Lewica
Partia Razem
Platforma Obywatelska
Polska 2050
Prawo i Sprawiedliwość
Jair Bolsonaro
polaryzacja
populiści
populizm
Robert Fico
Kulturoznawca i prawnik, w pracy socjolog. Były nauczyciel (licealny i akademicki). W Instytucie Socjologii UJ (współ)bada świadomość prawną społeczeństwa polskiego.
Kulturoznawca i prawnik, w pracy socjolog. Były nauczyciel (licealny i akademicki). W Instytucie Socjologii UJ (współ)bada świadomość prawną społeczeństwa polskiego.
Komentarze