0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Bill Pugliano / Getty Images North America / Getty Images via AFPFot. Bill Pugliano /...

Mało kto już dziś pamięta, że w czerwcu 2009 roku słynący z bezczelności miliarder Donald Trump i „papież” amerykańskiego wrestlingu Vince McMahon umówili się na odegranie pewnego fikcyjnego medialnego spektaklu. McMahon ogłosił, że sprzedaje prawa do programu WWE Raw transmitującego zawody wrestlerów, a kupcem miał być właśnie Trump. Tak opisywał to portal Bleacher Report:

„Donald potwierdził, że kupił program. Obiecał wprowadzenie zmian. – Zamierzam zrobić rzeczy, które nigdy wcześniej nie były robione, nigdy wcześniej nie były widziane – powiedział fanom. W tej wersji Trump był bezinteresownym człowiekiem ludu. Obiecał, że chce poprawić produkt i ogłosił, że następny odcinek Raw będzie emitowany bez reklam. Trump tak naprawdę oczywiście nigdy nie został właścicielem, a tego rodzaju fikcyjne konflikty o władzę w fabule wrestlingowych spektakli zdarzały się cały czas. (…) Era Trumpa nie trwała więc długo. Już tydzień później pojawił się w ringu, zarozumiały i pewny siebie, patrząc, jak McMahon się denerwuje i desperacko chce odkupić program. Trump wahał się przy każdej ofercie, aż McMahon podwoił cenę. Kiedy zaś zaczął narzekać na praktyki biznesowe Trumpa, ten powiedział mu: – Mogę robić, co tylko u diabła chcę”.

Teraz zróbmy błyskawiczny przeskok do współczesności.

Jest sobota, 1 lutego 2025 roku, Trump nakłada 25-proc. cła na towary z Kanady i Meksyku oraz 10 proc. cła na towary z Chin. „Musimy chronić Amerykanów, jest moim obowiązkiem jako prezydenta zapewnić wszystkim bezpieczeństwo. Złożyłem w kampanii obietnicę zatrzymania napływu nielegalnych migrantów i narkotyków przez nasze granice, za tym zagłosowali Amerykanie” – pisze Trump w mediach społecznościowych.

Eksperci są w szoku, zwłaszcza z powodu tak bezceremonialnego aktu ekonomicznej agresji wobec Meksyku i Kanady. Zwykle powściągliwy „Wall Street Journal” nazywa decyzję Trumpa „najgłupszą wojną handlową w historii”.

Mijają dwa dni, jest poniedziałek 3 lutego 2025 roku, Donald Trump ogłasza, że zawiesza cła na miesiąc pod pretekstem zupełnie nieistotnych ustępstw ze strony Kanady i Meksyku: oba państwa obiecały lepiej chronić granice z USA i wysłać dodatkowe siły, które będą je patrolować.

Dwie historie z dwóch różnych porządków: niewyszukanej rozrywki i polityki. Ten sam główny bohater: Donald Trump. I ta sama struktura spektaklu.

„Tydzień, jakiego nie było” to cotygodniowy newsletter OKO.press, który jako pierwsi otrzymują posiadacze konta TWOJE OKO. By zarejestrować się za darmo i założyć konto, KLIKNIJ TUTAJ.

A jeśli dla Trumpa świat to tylko wrestlingowe show?

Wrestling, amerykański wynalazek łączący zapasy z uliczną bójką, połączenie cyrku i sportu walki, przestrzeń, gdzie nic nie dzieje się naprawdę, a wszystko jest spektaklem: pojedynki są pozorowane, a wyniki „walk” ustalone, zanim zawodnicy wejdą do ringu.

Przez dekady wrestling pozostawał w USA popularną rozrywką, ale jednak na obrzeżach głównego nurtu, królując głównie wśród klasy ludowej i niebieskich kołnierzyków. Zaczęło się to zmieniać w drugiej połowie lat 80. za sprawą wspomnianego na początku Vince'a McMahona, dobrego przyjaciela Trumpa, nota bene tak jak on oskarżonego później o nadużycia seksualne, w tym gwałt. To również od McMahona Trump pożyczył frazę „You're fired”, która stała się jego znakiem rozpoznawczym w reality show „The Apprentice”. W każdym razie nie wchodząc nadmiernie w szczegóły, należy wiedzieć, że McMahon wywindował (również z pomocą Trumpa) wrestling na pozycję globalnego popkulturowego fenomenu, wyciągnął go z zapadłych dziur do wypełnionej nowojorskiej Madison Square Garden i wyprzedanych transmisji w systemie pay per view.

Zawodnicy wrestlingu mają swoje szczegółowo utkane persony: z własną historią, motywacjami i celami. A sama struktura widowiska jest skonstruowana według najprostszego z prostych schematów: walki dobra ze złem, w której „zły” zawodnik może odnosić chwilowe zwycięstwa, ale na końcu i tak triumfuje umięśnione, lśniące od potu dobro.

Scenariusze walk nie stroniły też od politycznych kontekstów.

Podczas pierwszej wojny z Irakiem w 1991 roku złym bohaterem wrestlingowych gal stała się postać sierżanta Slaughtera, Amerykanina, który “zdradził” Stany Zjednoczone na rzecz Saddama Hussaina, oczarowany brutalnością reżimu irackiego dyktatora w porównaniu ze „słabą Ameryką”. Oczywiście po serii zwycięstw „zdrajcy” ojczyzna wolności i demokracji udowodniła w końcu Slaughterowi swą siłę, a konkretnie dowód przyjął postać mięśni Hulka Hogana, który w ostatecznej walce sprał zaprzańca wśród okrzyków rozentuzjazmowanej i chyba szczerze patriotycznie wzmożonej widowni.

Wrestlingowy spektakl to również cała fabularna uwertura, która poprzedza walkę, z głównymi elementami w postaci obraźliwych dialogów między zawodnikami i bombastycznego wyjścia na ring.

Jeśli pamiętają państwo początek pierwszej kampanii prezydenckiej Trumpa w 2015 r., gdy przed ogłoszeniem swojej kandydatury zjeżdżał złotymi schodami ruchomymi w rytm piosenki „Rockin' in the Free World” Kanadyjczyka Neila Younga, była to scena jakby wprost wyjęta z wrestlingowego spektaklu. Również późniejsza kampania Trumpa pełna obraźliwych odzywek do konkurentów była – jak zwracali uwagę komentatorzy – bardzo w stylu wrestlingowych połajanek. Sam Trump ma też doświadczenie na wrestlingowym ringu: w 2007 roku pokonał McMahona w starciu nazwanym „Bitwą miliarderów”, a później ku zachwytowi publiczności wraz ze swoimi towarzyszami ogolił mu głowę na łyso. Sześć lat później obecny prezydent trafił zaś do… wrestlingowej Galerii Sławy: “To największych honor ze wszystkich” – skomentował.

Co przyprawia o dreszcz, to konstatacja, że oglądając teraz te dziwaczne obrazki, widz łapie się na tym, że w sumie niewiele się to różni od dzisiejszych wieców poparcia dla prezydenta Stanów Zjednoczonych. A co już całkiem przeraża, to fakt, że początek drugiej kadencji Trumpa jest jak w zasadzie w całości wyjęty z wrestlingowej nierzeczywistości.

Te taśmowo i teatralnie podpisywane rozporządzenia wykonawcze, by ogłosić, że nikt nigdy wcześniej nie podpisał ich tak dużo w tak krótkim czasie. Te zapowiedzi zbrodniczej czystki etnicznej w Strefie Gazy opowiedziane jak scenariusz taniego filmu klasy B, z wizjami „pięknej bliskowschodniej riwiery, jakiej świat dotąd nie widział”, która powstanie, gdy już teren zostanie oczyszczony z Palestyńczyków. Te ciągle zmieniane na wrestlingową modłę persony: dobrzy przyjaciele w jedną chwilę zmieniają się w złych wrogów, by po chwili znów przejść na dobrą stronę mocy w efekcie interwencji postaci Wszechmocnego Prezydenta. W logice tego spektaklu wrogowie (na przykład putinowska Rosja) mogą stać się z kolei przyjaciółmi, gdy zrozumieją, że błądzili po tym, jak pokonani uznają wyższość Trumpa. Pokonani oczywiście na niby, w scenariuszu wrestlingowo-politycznej fikcji.

Trump jest określany wieloma epitetami: że faszysta, że szaleniec, że rasista, że idiota...

Ale kto wie, czy nie najbardziej złowieszczą opcją jest hipoteza, że prezydent wciąż najpotężniejszego światowego mocarstwa zna i rozumie tylko jeden wymiar rzeczywistości: wrestlingowy spektakl, schemat sprowadzający skomplikowany świat do prostego telewizyjnego show.

To taki świat, w którym o zwycięstwie dobra nad złem decyduje umowa przed walką. Gdzie emocje są realne, ale zdarzenia wyreżyserowane. Gdzie ciosy są markowane, ludzka krzywda pozorna, a każde zdarzenie z jednej gali można cofnąć na następnej. To świat, w którym cokolwiek nie stałoby się na ringu, ostatecznie i tak wszystko kończy się dobrze. Pod jednym wszakże warunkiem: rosnących słupków oglądalności.

Jeśli taka hipoteza jest prawdziwa, Trumpa nudzi realne rządzenie, interesuje go jedynie skrypt telewizyjnego show o dobrym Wszechmocnym Prezydencie ze sobą w roli głównej. Ale realnie jednak ktoś rządzić musi, w tym wypadku są to grupy interesów, technologiczni oligarchowie, skrajnie prawicowi ideolodzy z Projektu 2025 i opętani spiskowymi teoriami radykałowie. A to oznacza, że przez następne cztery lata nie czeka nas campowe wrestlingowe show, tylko brutalna i krwawa walka w klatce.

Tak więc w Stanach smutno, na szczęście w Polsce jak zwykle wesoło.

Przeczytaj także:

Zamach w wersji Ubu, czyli jak PiS przejrzał spisek

Czcigodny pan Bogdan Święczkowski, z nadania prezydenta Andrzeja Dudy szef Trybunału Konstytucyjnego, lekko z nagła ogłosił w środę 5 lutego, że trwa zamach stanu. Ponieważ żadnych oznak przewrotu nie widać, nie jest wykluczone, że Święczkowskiemu chodziło o zamach, który odbył się, albo i się nie odbył, w Polsce, czyli nigdzie, a został niegdyś opisany przez niejakiego Alfreda Jarry'ego. Przedstawiamy fragment przygotowań do spisku:

"UBU: Zatem tak. Ja postaram mu się nastąpić na nogę; on wierzgnie, wówczas ja mu powiem: grówno, i na to hasło rzucicie się na niego.

UBICA: Tak, i z chwilą gdy wyzionie ducha, ty weźmiesz jego berło i koronę.

BARDIOR: A ja puszczę się z mymi ludźmi w pogoń za królewską rodziną".

Przepraszamy, że tak frywolnie śmieszkujemy z wydarzenia, które większość komentatorów opisuje z pełną powagą, ale nawet jak na Polskę dopuszczalny poziom politycznej groteski został tutaj przez Święczkowskiego i środowisko Prawa i Sprawiedliwości znacznie przekroczony.

Chociaż teoretycznie oczywiście sprawa poważna jest, bo jeśli szef sądu konstytucyjnego oraz lider opozycji parlamentarnej oskarżają premiera i większość rządową o pucz, to w każdym innym kraju sytuacja byłaby niesłychanie groźna. Problem w tym, że szef sądu to wieloletni politruk jednej z partii, sam sąd przez ostatnie lata doszczętnie się skompromitował, szef opozycji zamach stanu ogłasza średnio co kilka tygodni, a cała konstrukcja „zamachu” nie ma najmniejszego sensu. Jak bowiem wskazywaliśmy w OKO.press, państwo polskie według Święczkowskiego i Kaczyńskiego ma następujące cechy:

  • po pierwsze, trwa w nim zamach stanu, czyli, jak definiuje to kodeks karny w artykule 127, trwają działania „mające na celu pozbawienie niepodległości, oderwanie części obszaru lub zmianę przemocą konstytucyjnego ustroju Rzeczypospolitej Polskiej”;
  • zarazem po drugie, jest to kraj, w którym puczyści z sobie tylko znanych powodów przestrzegają prawa i nie odwołują przedstawicieli poprzedniej władzy z kluczowych wysokich stanowisk w prokuraturze;
  • jednocześnie po trzecie, zamach stanu nie wpływa na niezależne media o największych w Polsce zasięgach, które zapraszają dysydentów prześladowanych przez puczystów i dają im się swobodnie wypowiadać na temat przeprowadzanego przemocą zamachu;
  • no i po czwarte, dysydent Bogdan Święczkowski przez rok od początku zamachu przyjmował od puczystów pensję w podstawowej wysokości 35 tys. zł brutto. Pozostaje wyjaśnić w śledztwie prokuratorskim, czy w takim razie był z nimi w zmowie.

Żeby było jeszcze dziwaczniej, PiS krzycząc o zamachu stanu, sam najwyraźniej wyczekuje go z nadzieją, do tego fantazjując, że przewrót nastąpi przy pomocy obcych mocarstw. Wszystko z powodu nominacji nowego ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce. Trump przysłał do nas Thomasa Rose'a, biznesmena, prawicowego komentatora, znanego z silnie proizraelskich poglądów, z dobrymi kontaktami ze środowiskiem politycznym i medialnym Prawa i Sprawiedliwości.

Czy Rose rzeczywiście będzie starał się podkopywać pozycję rządu Donalda Tuska, tego nie wiemy, ale nadzieje PiS na „interwencję amerykańską” w Polsce świadczą raczej o naiwności i bezsilności, bo zazwyczaj polityka międzynarodowa nie przebiega w tak linearny sposób, a sploty interesów wykraczają poza proste partyjne podziały w danym kraju.

To zresztą swoista powtórka z lat 2015-23, kiedy część polityków ówczesnej opozycji i sympatyzującej z nimi opinii publicznej oczekiwała, że w szybkim obaleniu rządu PiS pomoże Unia Europejska jako zarazem ostatnia instancja i deska ratunku. Co się oczywiście nie wydarzyło nawet mimo faktu, że politykę europejską ekipa Kaczyńskiego prowadziła z gracją słonia w składzie porcelany, regularnie bezmyślnie zaogniając konflikt, zamiast go tonować. Tak czy siak, Unia PiS-u nie obaliła, a jego rządy upadły z powodu polityki absurdalnie radykalnej (zakaz aborcji) i zarazem nieudolnej (reakcja na kryzys inflacyjny). Opozycja natomiast wygrała, gdy przestała fantazjować i z chmur zeszła na ziemię, przyjmując jedyną sensowną zasadę: umiesz liczyć, licz na siebie.

Dopóki PiS tej lekcji nie odrobi, o powrocie do władzy wciąż będzie tylko marzył.

Tego nie warto przegapić

Na początek chwalimy się aż trzema nominacjami (nawiasem mówiąc, nikt nie ma więcej) dla OKO.press do jednego z najbardziej prestiżowych laurów dziennikarskich w Polsce: Nagrody Radia ZET im. Andrzeja Woyciechowskiego. Nominacje dostali: Maria Pankowska (za cykl śledczy o dotacji dla Fundacji Profeto), Szymon Opryszek (za reportaż śledczy o kryzysie fentanylowym) i Katarzyna Kojzar (w kategorii „Dziennikarz dla planety”). Linki do nominowanych materiałów znajdziecie tutaj.

Piotr Pacewicz przygląda się na naszych łamach podwyżkom dla nauczycieli. W latach 2011-2023 nauczycielskie zarobki rosły cztery razy wolniej niż średnia w gospodarce i pięć razy wolniej niż płaca minimalna. Hojne podwyżki w 2024 roku tylko częściowo wyrównały tę dyskryminację. W 2025 roku wracamy niestety do gorszego traktowania.

Marcel Wandas opisuje u nas polityczny wyścig po „białe złoto”, czyli lit. Ciosem dla europejskich stolic może być utrata dostępu do litu z Ukrainy. Najnowsze szacunki mówią, że na terenie ogarniętego wojną kraju znajdują się złoża o wielkości 750 tys. ton, a kijowska administracja może się nie zawahać, by na swój rynek zaprosić Amerykanów. W zamian za to prezydent Zełenski miałby liczyć na wsparcie militarne i przychylność prezydenta Donalda Trumpa.

Maria Pankowska ujawnia i opisuje chrześcijańsko-narodowe widmo. Powołany przez PiS Instytut Dmowskiego nie tylko kupił za 21 mln zł osobliwą nieruchomość od podejrzanej spółki. Pod pretekstem budowy muzeum wydał też na jej remont prawie 11 mln. A następnie zażądał od resortu kultury kolejnych 45 mln zł.

Anna Mierzyńska i Mariusz Jałoszewski dowiedziali się, ile maili zniknęło ze skrzynki pocztowej Michała Dworczyka, zanim jej kopia trafiła do prokuratury. OKO.press dotarło do materiałów, z których wynika, że chodzi o setki tysięcy wiadomości. Sam Dworczyk przekonuje, że nie kasował ani nie polecał kasować żadnych maili.

Anna Wójcik dokładnie analizuje dwa warianty ustawy regulującej status neo-sędziów, w tym Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego, a także status ich orzeczeń. Komisja kodyfikacyjna ustroju sądów i prokuratury przekazała je ministrowi sprawiedliwości Adamowi Bodnarowi.

Tomasz Makarewicz sprawdził, czy rzeczywiście, tak jak twierdzi Donald Tusk, na Europie ciążą nadmierne regulacje. Okazuje się, że to stereotyp wygodny dla polityków, a prawda jest dużo ciekawsza.

;
Na zdjęciu Michał Danielewski
Michał Danielewski

Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi

Komentarze