Bezrobotni od rządu nie otrzymają nic. Na 172 stronach rządowego poradnika do nowych ustaw, słowo "bezrobotny" nie pada ani razu. Tymczasem bardziej dostępny i wyższy zasiłek dla bezrobotnych jest teraz niezbędny - pisze Łukasz Komuda, ekspert rynku pracy
Proponowany przez rząd pakiet antykryzysowy oznacza dla pracowników realne ryzyko obniżenia pensji i zniesienie 8-godzinnego dnia pracy, i to nie wiadomo, na jak długo - pisał w OKO.press Łukasz Komuda, redaktor portalu Rynekpracy.org w Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych.
Ponadto w "tarczy":
Pracownicy, czyli ci, którzy zapewniają większość wpływów do sektora finansów publicznych, dostaną figę z makiem i rachunek do zapłacenia.
Jak zniwelować tę zgubną dla społeczeństwa nierównowagę w pakiecie antykryzysowym? Łukasz Komuda - w kolejnej analizie, która publikujemy - proponuje wprowadzenie szeroko dostępnego zasiłku dla bezrobotnych wysokości 1400 zł netto. Nazwa go "dochodem solidarnościowym".
"Chodzi (...) o coś o wiele lepszego, niż pomoc finansowa w okresie pomiędzy jedną a drugą pracą" - wyjaśnia.
"Chodzi o ratowanie całej gospodarki przed trzęsieniem ziemi oraz najsłabszych członków naszego społeczeństwa przed spiralą długów i skrajnym ubóstwem"
Jak to osiągnąć? Poniżej szczegółówa i poparta danymi z rynku pracy propozycja.
O kolejnych odsłonach rządowej "tarczy antykryzysowej" piszemy w OKO.press niemal codziennie. Analizujemy pakiet ustaw antykryzysowych zarówno z perspektywy przedsiębiorców, jak i pracowników najemnych.
Tarcza kryzysowa w 100 proc. składa się z rozwiązań, które mają – możliwie tanim kosztem ze strony państwa – utrzymać podaż, czyli produkcję towarów i usług, na dotychczasowym poziomie.
W sytuacji, w której dochody może stracić nawet 2,6 mln pracowników (16 proc. pracujących ogółem), trudno nie zadać sobie pytania: kto będzie kupował te wszystkie dobra, jakie dalej będą produkowane przez ciągle jeszcze pracujących?
Popyt skurczy się nie tylko o utracone wynagrodzenia pracowników pozbawionych pracy. Szybki wzrost liczby ludzi pozbawionych pracy będzie miał wpływ mrożący na całą gospodarkę – pomijając już zanik czegoś takiego jak „podwyżka pensji”. Ludzie, widząc los sąsiadów i znajomych tracących zajęcie, powstrzymają się od zbędnych wydatków, a to będzie hamowało i tak skurczony popyt, nakręcając spiralę kolejnych zwolnień, dalsze oszczędzanie i tak w kółko.
Państwa zbudowane na wolnorynkowej gospodarce kapitalistycznej bez silnego sektora publicznego i interwencji państwa na odpowiednią skalę źle znoszą okres spowolnienia gospodarczego, czyli niskiego wzrostu. Zatrzymanie wzrostu to poważny problem, a spadek PKB to po prostu katastrofa.
Ponieważ na PKB w 57 proc. składa się konsumpcja gospodarstw domowych, już tylko 15-procentowy spadek tej ostatniej (czyli powrót do wartości sprzed 4-5 lat) oznacza skurczenie się PKB o prawie 8 proc., czyli cofnięcie nas o dwa lata wzrostu gospodarczego.
Odrobienie tej straty w czasie przeciętnej koniunktury wymagałoby co najmniej takiego samego okresu – pod warunkiem, że gospodarka rosłaby w dotychczasowym tempie, a to jest scenariusz z bajki, bo wchodzimy w okres globalnego spowolnienia, być może największego w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Recesję w wielu krajach zapowiada się już od co najmniej dwóch lat i wszyscy spodziewali się spowolnienia jeszcze w tym, a najdalej na początku przyszłego roku – na ten naturalny cykl przyśpieszeń i spowolnień nałożył się jednak koronawirus!
Choć mamy ciągle mało danych o tym, jak pandemia wpływa na gospodarki głównych globalnych graczy, możemy założyć, że przy utracie 8 proc. PKB w 2020 roku na powrót tego wskaźnika z ubiegłego roku czekać będziemy nie krócej niż do 2024-2026, czyli do momentu, gdy globalna, a przede wszystkim europejska gospodarka na nowo nabierze rozpędu. Dlatego tak ważne jest ratowanie nie tylko miejsc pracy, ale zasobności portfeli i poczucia bezpieczeństwa ekonomicznego gospodarstw domowych. To można uzyskać np. przez wprowadzenie czasowego (lub trwałego!) bezwarunkowego dochodu podstawowego (BDP), co postuluje część ekonomistów i ekspertów nie tylko w Polsce, ale i za granicą.
Innym sposobem, który - gdy już wyjdziemy z izolacji społecznej - pozwoli natychmiast zasilić gospodarkę (i państwo!) strumieniem gotówki jest podwyższenie wysokości zasiłku dla bezrobotnych i zniesienie ograniczeń w jego dostępności.
Za sobą mamy już analizę Tarczy Antypracowniczej, nazwanej Tarczą Antykryzysową, oraz porcję mrożących krew w żyłach prognoz gospodarczych, które chciałbym traktować jako przestrogę i potencjalny czarny scenariusz, na który musimy się przygotować. Czas na konstruktywny wkład do prowadzonej publicznie debaty o koniecznych posunięciach polityki ekonomicznej.
Zacznę od tego, że
już czas porzucić stygmatyzujące, upokarzające i kojarzące się z „jałmużną dla nierobów” pojęcie zasiłku dla bezrobotnych.
Chodzi bowiem o coś o wiele lepszego, niż pomoc finansowa w okresie pomiędzy jedną a drugą pracą. Chodzi o ratowanie całej gospodarki przed trzęsieniem ziemi oraz najsłabszych członków naszego społeczeństwa przed spiralą długów i skrajnym ubóstwem. Dlatego postuluję, by świadczenie zacząć nazywać od tej pory Dochodem Solidarnościowym+ – i takiego terminu będę używał w tej analizie.
(Skąd plus w nazwie? Niemal każdy program PiS musi mieć w nazwie „plus”, bo najwyraźniej w badaniach fokusowych zleconych przez tę partię okazało się, że obywatele pozytywnie reagują na każdy plus w życiu, z jakim mają do czynienia – a skoro tak, to po czemu z tej wiedzy jeszcze raz nie skorzystać?)
Zacznijmy od wysokości Dochodu Solidarnościowego+ (w skrócie: DoSol+). Po pierwsze, warto o jego kwocie dyskutować w wartościach netto (na rękę), a nie brutto, która utrudnia orientację o jego realnej wartości i jest niepraktyczna zarówno dla pracowników, którzy nie zapłacą swoich rachunków wynagrodzeniem brutto, ani pracodawcom, dla których koszt pracy (tzw. brutto brutto) jest od zwykłego brutto przy płacy minimalnej wyższy o ok. 21 proc. wyższy.
Suma brutto pożyteczna wyłącznie dla urzędników i ekonomistów i to nie nasze zadanie w każdej rozmowie o wynagrodzeniach korygować wymieniane kwoty o te czy inne daniny.
Po drugie, DoSol+ powinien być zwolniony zarówno ze składek ZUS, jak i podatku dochodowego, podobnie jak kwoty wielu świadczeń np. 500 plus albo miesięcznego świadczenia gwarantowanego z Tarczy. Mówmy o realnej kwocie wsparcia, a nie o ogryzku, jaki zostaje po odjęciu wszystkich należnych danin. Na swoje potrzeby administracja przeliczy ją sobie tak, jak tylko będzie miała ochotę np. dla celów propagandowego dmuchania skali takiego rozwiązania. Zyska do tego prawo, gdy zapewni minimum egzystencji wszystkim pozbawionym pracy.
Po trzecie, wskazanie właściwej kwoty jest do pewnego stopnia rozważaniem arbitralnym, które musi brać pod uwagę różne czynniki, w tym mechanizm dezaktywizacji zawodowej pracujących, jaka w przypadku 500 plus mogła dotknąć ok. 200 tys. osób. W polityce społecznej i gospodarczej nie ma instrumentów pozbawionych wad i generujących koszty, niekiedy w niespodziewanych obszarach. Jednak niestosowanie rozwiązania także ma swoje koszty – wielokrotnie bardzo dotkliwe. Takim kosztem może być np. fakt, że 3,6 mln dorosłych mieszkańców naszego kraju nie ma aktualnie ubezpieczenia zdrowotnego i może wręcz unikać kontaktu z lekarzami, nawet gdy podejrzewają u siebie koronawirusa.
W przypadku każdego świadczenia wypłacanego bez obowiązku pracy pojawia się ryzyko wystąpienia dezaktywizacji zawodowej, czyli wyjścia z rynku według podobnych przesłanek, jakie wystąpiły za sprawą 500+.
Ale jest jeszcze druga strona medalu, czyli mechanizm obniżania płac w całej gospodarce. Według najnowszej edycji badania Monitor Rynku Pracy, przeprowadzonego przez firmę Randstad, najczęściej deklarowana obawa polskich pracowników, wyrażona w odpowiedziach na pytania ankiet zbieranych drogą elektroniczną w ostatnim tygodniu marca, to nie utrata pracy – tego obawiało się 25 proc. respondentów.
Aż 41 proc. pracowników martwi się natomiast o obniżki wynagrodzeń, które w wielu firmach już ruszyły.
Chodzi nie tylko o sugerowane wsparciem publicznym (sic!) redukowanie godzin pracy czy postojowe, które redukują dochody pracowników, ale renegocjowania – często nie w atmosferze dialogu, ale dyktatu narzuconego zastraszonym ludziom – umów o pracę i cięcia zapisanych w nich płac oraz obniżania stawek za zlecenia wykonywane przez samozatrudnionych i osoby na umowach cywilnoprawnych.
Niepewność związana z epidemią i jej skutkami dla gospodarki jest nieporównywalnie większa niż kiedykolwiek – silny niepokój o utratę zajęcia w nadchodzących miesiącach deklarowało w końcu marca 26 proc. respondentów, podczas gdy najwyższy odczyt tego wskaźnika przy poprzednim kryzysie nie przekroczył 13 proc! Dlatego obserwujemy właśnie w wielu branżach wyścig do dna.
Pracodawcy, nawet ci relatywnie mało dotknięci kryzysem, są w stanie zmusić załogi do przyjęcia stawek tak niskich, jak tylko zezwala na to prawo plus ewentualnie podstawowe zobowiązania pracowników (np. raty kredytu hipotecznego).
Dochód Solidarnościowy+ byłby naturalnym hamulcem dla takich zapędów – menedżer czy przedsiębiorca nie byłby w stanie zmusić wszystkich swoich „zasobów kadrowych” do pracy za płacę minimalną, czy nawet poniżej (umowy cywilnoprawne i samozatrudnienie nie zapewniają przecież minimalnego wynagrodzenia).
Nawet jeśli przyczyniłby się do dezaktywizacji kilkuset tysięcy ludzi, blokowałby drastyczne kurczenie się wynagrodzeń w wielu branżach, a więc topniejący popyt wewnętrzny niezbędny do tego, by utrzymać pozostałe miejsca pracy za sprawą wydatków gospodarstw domowych.
Żeby nie rzucać kwotami z powietrza wychodzę z założenia, że przedział, w jakim powinniśmy się poruszać, zamyka się pomiędzy świadczeniami 500 plus (500 zł) i antykryzysową zapomogą dla śmieciówkowiczów (2080 zł).
Cenną wskazówką jest wskaźnik granicy ubóstwa lub wykluczenia społecznego, jaką GUS dla 2018 roku wyliczył na 1399,17 zł miesięcznie dla jednoosobowego gospodarstwa domowego i na 1469,17 zł dla obu z dorosłych osób w gospodarstwie 2+2 (dwójka dorosłych i dwójka dzieci).
Po sukcesie w redukowania ubóstwa, jaki „niechcący” osiągnął rząd za sprawą programu 500 plus, przyjmuję, że w debacie o polityce społecznej zadanie redukowania ubóstwa zaczynamy w końcu traktować poważnie. Postuluję zatem, by Dochód Solidarnościowy+ wynosił 1400 zł na rękę.
Dzięki takiej kwocie możemy w końcu zacząć się mierzyć z wyzwaniem, jakim jest bieda i wykluczenie społeczne.
Wynagrodzenie minimalne to 1921 zł na rękę, czyli jest o 37 proc. wyższe, jednak istotna część tyle zarabiających kilkaset i więcej złotych otrzymuje pod stołem. Skąd o tym wiemy? Oprócz licznych doniesień od samych pracowników widać to w statystykach: dominanta (najczęściej spotykane wynagrodzenie) w październiku 2018 roku (najnowsze dostępne dane) wynosiła zaledwie 1765 zł, czyli o 235 zł więcej, niż ówczesna płaca minimalna. Większość ekonomistów jest przekonana, że faktyczna dominanta była o kilkaset złotych wyższa. Po prostu część dochodu nie była rejestrowana i to zaniżyło statystyki do nieco przerażającego poziomu.
Przekonanie ekspertów o miliardach płynących pod stołem nie skłoniło rządu do zreformowania Państwowej Inspekcji Pracy, by skuteczniej takie przypadki wyłapywała – zapewne dlatego, że spowodowałoby to zarówno pogorszenie notowań tak u pracodawców, jak i pracowników.
Niska dominanta i oraz liczący aż 43 proc. Polaków odsetek zarabiających poniżej 75 proc. przeciętnego wynagrodzenia (2681 zł) nie skłoniły do szerokiej debaty o nędzy polskich zarobków po części właśnie dlatego, że nie wszystkie dochody są rejestrowane.
Ile by to kosztowało? Aktualnie zasiłki pobiera 154 tys. osób. Gdyby 1400 zł miesięcznie zaczęli otrzymywać wszyscy z 920 tys. zarejestrowanych bezrobotnych, koszt (nie licząc składek ZUS) DoSol+ wyniósłby 1,29 mld zł miesięcznie, czyli nieco ponad 1/3 tego, ile w budżecie na 2020 rok rząd zaplanował na miesięczne wydatki na 500 plus.
Gdyby liczba pobierających Dochód Solidarnościowy+ wzrosła o 2,6 mln (czarny scenariusz na koniec tego roku), to miesięczne wydatki wzrosłyby do 4,9 mld zł.
Roczny koszt takiego programu przy 3,5 mln beneficjentów sięgnąłby więc 58,8 mld zł. Doliczenie składki ubezpieczenia zdrowotnego powiększyłoby go do ok. 64,1 mld zł, a składki rentowej i emerytalnej – do 80,3 mld zł.
Przy takim koszcie świadczeniobiorcy zyskaliby ten sam przywilej, co osoby aktualnie otrzymujące zasiłek – liczony jest on jako okres składkowy przy określaniu stażu pracy niezbędnego do otrzymania emerytury.
Sporo? Niemało, ale na wstępie zaznaczę, że taki zasiłek sprawia, że rząd może wykreślić koszty jednorazowej zapomogi z Tarczy Antykryzysowej.
Zmniejszą się koszty państwa z tytułu wypłacenia całego szeregu świadczeń pomocy społecznej – bo beneficjenci DoSol+ przekroczą limity dochodów kwalifikujących do otrzymania różnego rodzaju zapomóg. W dodatku 5,3 mld zł trafiłoby co roku dodatkowo do NFZ, co w 3/4 spełniłoby zobowiązania rządu w zakresie dofinansowania resortu zdrowia (w ramach Tarczy założono wsparcie w wysokości ok. 7 mld zł). A 16,2 mld wpłynęłoby do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (FUS) na wypłatę emerytur i rent, co ograniczyłoby od razu deficyt tej instytucji, a więc i kwotę dofinansowania do systemu emerytalnego. Ostatecznie więc faktyczny koszt proponowanego przeze mnie rozwiązania sięgałby 60,5 mld zł.
Każdą kwotę można przedstawić w zależności od poglądów jako dużą i małą – i wpływ na to ma zwykle to, czy jesteśmy po stronie beneficjentów, czy po stronie osób finansujących. Wygląda na to, że np. ja beneficjentem raczej nie będę, natomiast co miesiąc finansuję budżet państwa zarówno podatkiem dochodowym, VAT-em, a okazyjnie akcyzą. Dlatego daję sobie prawo do tego, żeby powiedzieć, że 60 mld zł to sporo, ale nas na to stać. Zacznę jednak od starego powiedzenia, że kto szybko daje, dwa razy daje, czyli: odwlekanie reform powoduje piętrzące się koszty ich zaniechania.
System zasiłków dla bezrobotnych czeka na głęboką przebudowę – przede wszystkim zwiększenie kwoty świadczenia! – od co najmniej kilkunastu lat.
Przespaliśmy już dwa okresy dobrej koniunktury gospodarczej, w której można byłoby to zrobić w miarę bezboleśnie, taniej i na spokojnie. Od 2008 roku zasiłek ten jest mniejszy od połowy wynagrodzenia minimalnego (licząc dla osób ze stażem pracy od 5 do 20 lat i od czwartego miesiąca jego wypłacania), a niewiele krócej plasuje się na poziomie połowy minimum socjalnego, które było o ok. 1/5 niższe od wspomnianego wyżej progu ubóstwa. W pewnym sensie oszczędziliśmy już dość na jego niedostępności i niskiej wartość. I to wielokrotność tego, co proponuję przeznaczyć na DoSol+.
Albo patrząc z drugiej strony: klasa pracująca już dość dźwigała ciężar poświeceń i ryzyka funkcjonowania na elastycznym rynku pracy bez żadnej siatki zabezpieczającej. Finansuje większość wpływów budżetowych i ma prawo doczekać się w końcu projektu, który zdejmie jej z pleców część ciężaru życia w niepewnej i zmiennej rzeczywistości gospodarczej.
W ostatnich kilkunastu latach znalazły się przecież środki na zbrojenia (ostatnio: 18 mld zł na F-35 bez żadnego przetargu i bez żadnej umowy offsetowej!), nieprowokowane i niewymuszone w żaden sposób zaoferowanie Donaldowi Trumpowi 2 mld dolarów na pokrycie kosztów budowy amerykańskich baz w Polsce oraz przede wszystkim cała gamę niemilitarnych fantazji na miarę tygrysa Europy Środkowo-Wschodniej.
Pomysłów na wydawanie środków publicznych na cele, które w bezpośredni sposób nie przysłużą się najbiedniejszej części społeczeństwa, ani nawet średnio zamożnym Polakom (mediana wynagrodzeń w 2018 roku: 2920 zł na rękę), nie brakuje. Wymienię tylko Centralny Port Komunikacyjny za 35 mld zł czy przekopywanie Mierzei Wiślanej (2 mld zł), które tylko w rządowych analizach ma się zwrócić w tym stuleciu, ale za to o wiele szybciej narazi na zniszczenie lokalne ekosystemy (o czym rządowe raporty raczej milczą). Stać nas było np. na 1,6 mld zł na pendolino – i nie powiedzieliśmy w tej kwestii ostatniego słowa, bo kilka tygodni temu zamówione zostały już kolejne składy za 2,6 mld zł, choć w tych pociągach nie zobaczymy wielu przedstawicieli klasy pracującej, która woli połączenia w mniej dogodnych godzinach – bo na wygodę jej nie stać.
Dochód Solidarnościowy+ jest jednak zdecydowanie pewniejszą inwestycją, niż pendolino czy przekop Mierzei.
Oprócz ratowania gospodarki i wyciągania z ubóstwa niemal natychmiast w części wraca do budżetu w postaci VAT i akcyzy. Ale też jest rodzajem ekonomicznego przymusu narzuconego – dla odmiany – państwu, które zyskuje bardzo silny impuls do tego, by kompletnie zmienić filozofię działania urzędów pracy oraz polityki zatrudnienia.
Aktualnie interwencyjne tworzenie miejsc pracy dla bezrobotnych właściwie się państwu nie opłaca. Zasiłek dla bezrobotnych jest tak niski i tak krótko wypłacany, że taniej jest zwyczajnie „przeczekać”, pozostawiając zarejestrowanych ich własnemu losowi, nielicznym proponując sensowne szkolenia, resztę zaś okazyjnie nękając niedostosowanymi ofertami pracy w trudnych warunkach za płacę minimalną.
Przy takim koszcie DoSol+ pojawia się silny impuls dla administracji, by tworzyć miejsca pracy dla bezrobotnych np. w ramach prac interwencyjnych czy przy bardziej aktywnym wspieraniu przedsiębiorstw społecznych np. spółdzielni socjalnych.
Płaca minimalna to dla państwa wydatek o 37 proc. wyższy niż koszt DoSol+, więc jeśli tylko pojawia się pomysł, gdzie tworzenie trwałych i samofinansujących się po niedługim czasie miejsc pracy miałoby sens dla lokalnej społeczności, PUP-y mogłyby starać się takie miejsca tworzyć, posiłkując się wiedzą miejscowych organizacji pozarządowych, które często mają na tym polu niemało osiągnięć.
Urzędnicy mieliby na takie działania więcej czasu – duża część dotychczasowej papierkologii przestałaby mieć rację bytu.
DoSol+ ogranicza niezbędną papierologię do minimum. Ilość zbieranych danych w większym stopniu powinna zależeć od możliwości i potrzeb samych urzędników, którzy powinni mieć istotny wpływ na to, jak uporządkować procedury i jak mają wyglądać wymagane do wypełnienia formularze - nikt nie wie lepiej od nich, jak źle są skonstruowane i jak często dublowane są w nich dane.
Nie miałoby też potrzeby identyfikowania „szczególnej sytuacji na rynku pracy” u zarejestrowanych, co jest od lat absurdalnym i uciążliwym obowiązkiem, skoro blisko 80 proc. klientów PUP-ów wpada do którejś grupy „szczególnej”. Nie powinno nas to dziwić, skoro na miano szczególnej sytuacji na rynku pracy zasługują zarówno osoby do 30 roku życia, jaki osoby mające ponad 50 lat.
Czas dla ludzi, a nie na dokumenty – taki cel powinien przyświecać tej reformie, a urzędnicy wołają na puszczy o taką właśnie reformę od kilkunastu lat.
Poza tym 60,5 mld zł dla tracących zajęcie pracowników to wcale nie tak wiele w porównaniu do tego, co zaoferował premier Mateusz Morawiecki firmom – bo to do nich trafi większość z kwoty 212 mld zł, na jakie podsumował on koszty Tarczy Antykryzysowej, z czego z budżetu będzie pochodziło ok. 70 mld zł. Przypomnę, że nasz rząd zamierza zrealizować ten program bez radykalnych posunięć rodzaju podwyższania podatków, składek, prywatyzacji spółek Skarbu Państwa itd.
Na jak długo postuluję wprowadzić Dochód Solidarnościowy+? Na początek: na tak długo, jak obowiązywać będą instrumenty wsparcia Tarczy Antykryzysowej dla wszystkich innych uczestników życia gospodarczego - małych, średnich i dużych przedsiębiorstw oraz sektora finansowego - i nie krócej niż czas, w jakim mają obowiązywać zmiany w Kodeksie pracy, ograniczające dotychczasowe prawa prawcowników m.in. prawa do odpoczynku.
Należy więc wprowadzić go nie krócej niż na rok z opcją przedłużenia w razie bardzo prawdopodobnego tąpnięcia w światowej gospodarce, co zmusi nas do wzmocnienia krajowej konsumpcji i osłonięcia pracowników tracących pracę np. w przedsiębiorstwach działających na eksport.
Oczekuję jednak, że rozwiązanie przyjmie się na tyle i jak wiele mu podobnych (np. 500+) na tyle wrośnie w tkankę społeczno-gospodarczą i zagnieździ się w debacie politycznej tak głęboko, że stanie się trwałym elementem zabezpieczenia społecznego klasy pracującej, jakie może być największym osiągnięciem rządu PiS, zapamiętanym na dekady. Piszę to bez cienia złośliwości, bo o podobnym programie w okresie rządów liberałów (oraz bez zagrożenia związanego z pandemią) nie miałbym odwagi nawet marzyć. To PiS pokazał, że da się wygospodarować środki na transfery socjalne i że mogą one skutecznie wspierać tempo obrotów naszej gospodarczej maszynerii.
Poza tym, na podobny program nadszedł już czas. Pracownicy czekali na niego od lat i zapracowali na to, by pomyśleć także o tym, co ich spotyka, gdy trafiają na bruk. W takiej sytuacji potrzebują pieniędzy bardziej, niż inwestowania w dumę narodową.
Wróćmy jednak na poważne tory, czyli do ekonomii. W moich rozważaniach nie spuszczam z oka interesu osób mniej zamożnych dlatego, że to one ponoszą proporcjonalnie do swoich dochodów większe obciążenia podatkowe, niż osoby lepiej zarabiające – uwagę na to zwraca nawet samo Ministerstwo Finansów. Inaczej mówiąc, to oni ponoszą większy ciężar przy finansowaniu polityki państwa, jego mądrych i potrzebnych, ale też zbędnych i nie przynoszących bezpośrednich korzyści obywatelom. Oni także płacą relatywnie więcej w postaci podatków na Tarczę Kryzysową, której celem jest zabezpieczenie przede wszystkim bezpieczeństwa przedsiębiorstw niefinansowych oraz banków.
Elementarna logika – i przyzwoitość – nakazywałyby, żeby w strukturze rozwiązań osłonowych w sytuacji kryzysu zadbać także o klasę pracującą nie tylko zwiększając szanse na to, że utrzymają pracę, ale w bardziej wymierny sposób – jak np. ograniczając ryzyko ubóstwa w sytuacji, gdy tę pracę stracą.
Moja propozycja nie zakłada ograniczenia składu pakietu Tarczy Antykryzysowej i odebrania firmom, ani bankom pomocy, jaką chce im zapewnić państwo, ale dodanie jeszcze jednego komponentu, który tę nierównowagę w strukturze adresatów pomocy publicznej poprawi, dając choć jeden wartościowy program społeczny, budujący prawdziwą siatkę bezpieczeństwa dla zagrożonego gwałtownym tąpnięciem popytu na krajowym rynku i elementarne zabezpieczenie ludziom, którzy potrzebują wsparcia bardziej niż ktokolwiek inny.
Tym bardziej, że stojące przed nami zagrożenia wynikające z wywołanego pandemią kryzysu, a więc i poziom stresu, przed jakim stoją właściciele firm oraz klasa pracująca są nieporównywalne.
Blisko połowa Polaków nie jest w stanie odłożyć nawet niewielkich środków na czarną godzinę, a podobny odsetek gospodarstw domowych nie ma w praktyce żadnych oszczędności (dane CBOS i GUS).
Oznacza to, że utrata pracy choćby przez jednego pracownika w chodzącego w skład gospodarstwa oznacza brutalne dylematy: leki czy rachunek za prąd? Czynsz dla spółdzielni czy kredyt w banku? Brak możliwości uzyskania wsparcia u rodziny oznacza wizyty w lombardach i sięganie po lichwiarskie pożyczki w parabankach, a finalnie – ryzyko bezdomności.
Tego na ogół nie można powiedzieć o przedsiębiorcach. Owszem, u wielu z nich zagrożony jest dorobek całego ich życia w postaci firmy, w którą włożyli nie tylko własne środki finansowe, ale i czas, pot, nerwy.
Ale tylko niewielka część przedsiębiorców (ci najmniejsi, najkrócej działający) w razie bankructwa będzie realnie patrzeć biedzie w oczy i faktycznie bać się bezdomności. Subiektywnie upadek z wyższego konia bardziej boli, ale większość przedsiębiorców ma już zgromadzone rezerwy, by był to upadek na poduszkę finansową. Większość pracowników musi się liczyć z tym, że upadając zderzą się z brukiem ulicy, a to nie jest takie samo doświadczenie.
Niewspółmierność wspomnianego ryzyka czyni nasz rynek pracy polem, na którym tak rzadko mamy do czynienia z równowagą pomiędzy siłą negocjacyjną pracownika i pracodawcy. Większość tych pierwszych musi znaleźć pracę, która zaspokoi potrzeby ekonomiczne. Ten drugi może poczekać na innego kandydata do pracy, a nawet gdyby wszyscy wyjechali lub nie godzili się na proponowane warunki, to pozostaje zakumulowana poduszka finansowa.
Dochód Solidarnościowy+ – jak sama nazwa wskazuje – jest narzędziem solidarności społecznej. I chociaż instrumenty Tarczy Kryzysowej dla przedsiębiorców wykluczają z grona beneficjentów pracowników, to tutaj następuje pełna równość: do tego świadczenia będą bowiem mieli dostęp zarówno do niedawna pracujący (niezależnie od umowy!), dawni bezrobotni, ale też pracodawcy, których wstrząs gospodarczy pozbawił możliwości zarobkowania. Ta siatka chroni więc przed ubóstwem także samozatrudnionych i mikroprzedsiębiorców, którzy nie zdołali w toku dotychczasowej aktywności zadbać o swój prywatny majątek.
Solidarność jest naszym obowiązkiem.
Od redakcji: Analizę alternatywnych sposobów finansowania - zarówno konserwatywnych, jak i pionierskich - znaczącego, wyższego i łatwiej dostępnego niż obecnie zasiłku dla bezrobotnych opublikujemy w OKO.press w najbliższych dniach.
Łukasz Komuda (ur. 1975) – Absolwent Wydziału Nauk Ekonomicznych UW. W latach 2009-2012 zastępca redaktora naczelnego i p.o. redaktora naczelnego miesięcznika „Businessman.pl”. Ekspert rynku pracy i redaktor portalu Rynekpracy.org w Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. Zajmuje się także obszarami demografii, ekonomii społecznej i dyskryminacją na rynku pracy. Współpracuje m.in. z agencją zatrudnienia Randstad, Fundacją IDEA Rozwoju, Fundacją im. Róży Luksemburg, Fundacją Inicjatyw Strategicznych Instrat, Towarzystwem „Więź”, „Krytyką Polityczną” i OKO Press. Tłumacz z języka angielskiego – przełożył „Finanse po zawale. Od euforii finansowej do gospodarczego ładu” Paula Dembinskiego oraz „Kryzys ekonomiczny i kryzys wartości” Simony Beretty i Paula Dembinskiego. Współautor gry fabularnej „Idée Fixe” w części opisującej rzeczywistość polityczną i gospodarczą Polski i świata ok. 2045 roku.
Łukasz Komuda (ur. 1975) – Absolwent Wydziału Nauk Ekonomicznych UW. W latach 2009-2012 zastępca redaktora naczelnego i p.o. redaktora naczelnego miesięcznika „Businessman.pl”. Ekspert rynku pracy i redaktor portalu Rynekpracy.org w Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. Zajmuje się także obszarami demografii, ekonomii społecznej i dyskryminacją na rynku pracy. Współpracuje m.in. z agencją zatrudnienia Randstad, Fundacją IDEA Rozwoju, Fundacją im. Róży Luksemburg, Fundacją Inicjatyw Strategicznych Instrat, Towarzystwem „Więź”, „Krytyką Polityczną” i OKO Press. Tłumacz z języka angielskiego – przełożył „Finanse po zawale. Od euforii finansowej do gospodarczego ładu” Paula Dembinskiego oraz „Kryzys ekonomiczny i kryzys wartości” Simony Beretty i Paula Dembinskiego. Współautor gry fabularnej „Idée Fixe” w części opisującej rzeczywistość polityczną i gospodarczą Polski i świata ok. 2045 roku.
Komentarze