0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Jakub Włodek / Agencja Wyborcza.plFot. Jakub Włodek / ...

Na początku zastrzeżenie. Autor tego tekstu jest zadowolonym mieszkańcem stolicy. Spędził tu większość swojego życia. Jest dumny z miasta i jego historii. Cieszy się z jego rozwoju, każdej inwestycji, nawet małej. I jest lokalnym patriotą.

Działał na rzecz lokalnych zmian, na których skorzystali współmieszkańcy. Współpracował wtedy z radnymi oraz władzami miasta i dzielnic. Wie, jak od kulis działa samorząd. Wie, jak wygląda proces wprowadzania i przygotowywania zmian, w tym inwestycji.

Ale jest też mieszkańcem miasta świadomym i krytycznym. Oczekuje od władz miasta więcej, choćby dlatego, że tu płaci podatki. I ma do tego prawo.

Podobnie myśli co raz więcej ludzi, którzy związali swoje życie z Warszawą. Stolica kiedyś wysysała ludzi z całej Polski. Tu przyjeżdżali do pracy i na studia. I tutaj zostali. To pokolenie tzw. słoików z lat 90 i początku XXI wieku. „Słoiki” już dorosły. Mają dzieci, ustabilizowaną sytuację zawodową i często mieszkanie na kredyt, do samej emerytury.

Nie narzekają, tylko pracują od rana do wieczora, żeby zarobić na utrzymanie rodziny, spłaty kredytów, rachunki i podatki (w tym lokalne). Wstają rano, by zdążyć z dziećmi do szkoły, a potem gonią do pracy. A po południu pędzą do szkoły, by odebrać dzieci. W domu często jeszcze muszą pracować (np. zdalnie). Poza tym zakupy, sprzątanie, naprawy, sprawy urzędowe, dodatkowe zajęcia dla dzieci...

Tak żyje wiele z nas, warszawianek i warszawiaków (nie skarżę się, sami wybraliśmy taki los), ale to wszystko pochłania dużo energii, nerwów, wysiłku.

„Widzę to tak” to cykl, w którym od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości. Zachęcamy do polemik.

Dlatego ważna jest noc

Ludzie są zmęczeni gonitwą i chcą się wyspać. I tego zdaje się nie rozumieją radni Warszawy.

Zamknięci w swojej bańce nie doceniają tysięcy z nas, ludzi ciężko pracujących, którzy chcą mieć w nocy święty spokój. Żeby kolejnego ranka mieć siły wstać do pracy, zawieść dzieci do szkoły itp. itd.

Przeczytaj także:

Radni nie zauważyli, że Warszawa chce się po prostu wyspać. Że ma dość nocnych (nielegalnych) rajdów motocykli i samochodów z podrasowanymi, ryczącymi silnikami. Że ma dość pijackich burd na ulicach i ryków przeszywających noc. A tak się dzieje, bo są wędrówki po alkohol do sklepów nocnych i na stacje benzynowe.

Miasto nic z tym nie robi. Policja niby reaguje, ale patrole dojeżdżają w nocy na interwencję po blisko godzinie, a bywa, że trzech. Bo brakuje policjantów. W stolicy jest nieobsadzonych 2,6 tysięcy etatów w policji!

Efekt jest taki, że warszawiacy nie mają prawa do spokojnej nocy. Bo jakaś grupa musi w nocy się wyszumieć. A radni KO zablokowanie nocnej prohibicji tłumaczyli prawem do wolności.

Wolność to w tym przypadku prawo do nocnych burd i pijaństwa.

Radni jednak nie zobaczyli, że mieszkańcy Warszawy mają nie tylko większe oczekiwania co do jakości życia, ale też są coraz bardziej świadomi swoich praw.

Wielu zapuściło już trwałe korzenie w stolicy. Mają pracę, ułożoną rodzinę, mieszkanie (nie ważne, że na kredyt). Angażują się społecznie. Zaczynają rozglądać się po swojej okolicy i mieście. I widzą braki oraz to, co nie działa. Idą z tym do radnych i burmistrzów. Wiedzą, co kto zrobił, a kto ciągle mówi „nie da się”. To świadomi i zorientowani obywatele i obywatelki. Głosują w wyborach na konkretne nazwiska.

Tacy wyborcy nie chcą pijanych osób pod oknem swojego bloku/domu. Nie chcą burd na swojej ulicy. Chcą świętego spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Chcą by, na ich ulicy było ładnie, czysto i przytulnie. A teraz zobaczyli, że radni ich miasta są przeciwko nim.

Dlatego wielu zapamięta zablokowanie nocnej prohibicji, bo bezpośrednio to ich dotyka. I może to mieć wpływ na głosowanie w kolejnych wyborach samorządowych.

Mężczyzna w marynarce na sali posiedzeń rządu
Szef MSWiA Marcin Kierwiński. Według mediów to on jako szef stołecznych struktur PO zablokował zakaz nocnej sprzedaży alkoholu w Warszawie. Fot. Robert Kowalewski/Agencja Wyborcza.pl.

Platforma przeciwko spokojnym nocom, za burdami

Radni Rady Warszawy z Koalicji Obywatelskiej, blokując uchwałę wprowadzającą zakaz nocnej sprzedaży alkoholu w sklepach – zgłoszony przez ich prezydenta Rafała Trzaskowskiego – chyba nie sądzili, że na kilka dni trafią na czołówki ogólnopolskich serwisów. I wywołają polityczną burzę.

Na bok zeszła wojna w Ukrainie, kolejne wypowiedzi Trumpa, tarcia na linii pałac prezydencki – rząd. A także priorytety rządu na drugą część kadencji, które miały zainteresować media na dłużej.

Cała Polska dyskutowało o tym, że w stolicy radni z partii Tuska upokorzyli swojego prezydenta. To poważny problem wizerunkowy dla Trzaskowskiego. Ponoć stał za tym szef MSWiA Marcin Kierwiński, który rządzi stołecznymi strukturami Platformy Obywatelskiej, najważniejszego ugrupowania Koalicji Obywatelskiej. Ponoć chodziło o to, by pokazać Trzaskowskiemu jego miejsce w szeregu. By nawet nie myślał o zakładaniu własnej partii.

Temat nie cichnie. W poniedziałek 22 września 2025 roku premier Tusk, który według niektórych mediów zapalił Kierwińskiemu zielone światło, oznajmił, że decyzja radnych była błędem.

A we wtorek 23 września Lewica złożyła w Sejmie projekt ustawy ograniczającej sprzedaż alkoholu w całym kraju. Temat będzie żył. Dlatego głosowanie radnych Warszawy przeciwko nocnej prohibicji, spowoduje dla partii Tuska trudne do oszacowania straty, nie tylko wizerunkowe.

To się przełoży na poparcie Platformy

Bo radni wkurzyli zwykłych warszawiaków.

Mieszkanki i mieszkańcy stolicy, którzy od lat głosują na Platformę, zobaczyli, że radni głosują przeciwko nim.

Zobaczyli radnych z mentalnością sprzed 10, a nawet 20 lat. Którzy karnie powiedzieli „nie”. Wbrew opiniom lekarzy, policji i wbrew oczekiwaniom mieszkańców, bo zdecydowana większość popiera nocną prohibicję.

W powszechnym odbiorze warszawska Platforma zagłosowała przeciwko spokojnym i cichym nocom a za pijackimi bójkami i nocnymi rykami, upojonych alkoholem ludzi. Zobaczyliśmy, że radni są hamulcowym oczekiwanych zmian zgłoszonych przez samego prezydenta Rafała Trzaskowskiego. Zobaczyliśmy tzw. beton partyjny.

Internet przez kilka dni grzał się od krytycznych komentarzy. Rozgoryczonych jest wielu wyborców KO. To w dłuższej perspektywie przełoży się na notowania partii Tuska w Warszawie. Może osłabić jej władzę w stolicy, a kiedyś nawet doprowadzić do zmiany prezydenta. I nie jest to czcze gadanie.

Stołeczni radni, a także prezydent, który im ustąpił, stracili tzw. słuch polityczny. Nie słyszą oczekiwań, nie czują nastrojów swoich wyborców. Nie nadążają za nimi.

Wcześniej czy później ludzie zagłosują nogami.

Zmienią radnych, którzy są na stanowiskach od kilku kadencji i dobrze na nich umościli.

Zmienią też prezydenta, jeśli ten nie przyspieszy i nie postawi się partyjnemu betonowi.

Nie, ludzie nie zagłosują na PiS, bo partia Kaczyńskiego nie ma czego szukać w stolicy. Część wyborców i wyborczyń przerzuci swoje głosy na Lewicę i ruchy miejskie, które współrządzą z KO w dzielnicach. Może też pojawić się nowy lider, który zagrozi Platformie rządzącej nieprzerwanie od 2006 roku stolicą.

Tak stało się w innych miastach. W Gdyni aktywistka miejska wygrała w 2024 roku wybory z Wojciechem Szczurkiem, prezydentem miasta od... 1998 roku. W Poznaniu i we Wrocławiu rządzący tam prezydenci Jacek Jaśkowiak (od 2014 roku) i Jacek Sutryk (od 2018 roku) dostali żółte kartki. O prezydenturę musieli walczyć w drugiej turze.

Powody do zmiany są też w Warszawie. Widać to po dzielnicach, w których PO nie jest w stanie samodzielnie rządzić i musi wchodzić w koalicje z lokalnymi ugrupowaniami. Tak jest na Ursynowie, w Białołęce, czy na Bielanach. A Ursynów i Białołęka to były mateczniki PO.

Radny Warszawy Jarosław Szostakowski z PO. Uważany jest za egzekutora partyjnej dyscypliny, m.in. w głosowaniu ws. nocnej prohibicji. Fot. Kuba Atys/Agencja Wyborcza.pl.

Warszawa się rozwija? Nie tak jak powinna

Ludzie chcą zmian i innego stylu rządzenia. Powodów do wymiany władzy widzą coraz więcej, tym bardziej że mają większe niż kiedyś oczekiwania. Warszawiacy nie tylko jeżdżą po świecie i widzą, jak wyglądają inne stolice. Jeżdżą po Polsce i widzą, jak zmieniają się inne duże miasta, w których też rosną oczekiwania mieszkańców i presja na lokalne władze, by robiły więcej. I słuchały mieszkańców.

Warszawiacy wiedzą, że stolicę stać na więcej. Że może się szybciej rozwijać. Bo ma duży budżet. Tak duży, że zwykle nie wydaje wszystkich środków. Czyli ma rezerwy.

Przykład nocnej prohibicji pokazuje, że warszawiacy interesują się tym, jak zarządzane i urządzone jest ich miasto. W prywatnych rozmowach, aż buzuje od krytyki obecnych władz miasta. A krytykami są wyborczynie i wyborcy partii Tuska. Uważają oni, że miasto przesypia swoje szanse.

Warszawa powinna stać się nie tylko miejscem pracy i biznesu, ale też dobrego życia dla wszystkich mieszkańców. Również tych mniej zasobnych.

Owszem Warszawa rozwija się. W ostatnim czasie zbudowano tramwaj do Wilanowa. Buduje się tramwaj z Ochoty do Dworca Zachodniego. Zrewitalizowano ulicę Chmielną (choć nadal straszą tam zapuszczone kamienice), wybudowano Plac Centralny pod Pałacem Kultury i Nauki. Rewitalizuje się ulicę Marszałkowską na jej centralnym odcinku oraz ulicę Zgoda i jej okolice.

Wybudowano Muzeum Sztuki Nowoczesnej, rozbudowano Centrum Nauki Kopernik i wybudowano kładkę dla pieszych przez Wisłę, która stała się hitem. Miasto otworzyło się na rzekę, także po praskiej stronie jest wspaniała trasa biegowo-spacerowa długości kilkunastu kilometrów.

Centrum miasta pięknieje. Na Bemowie kończy się budowa II linii metra. Kończy się też budowa spalarni śmieci na Targówku, co rozwiąże problem z utylizacją odpadów. Po ulicach jeżdżą nowe autobusy, jest co raz mniej starych tramwajów.

Warszawa podoba się też turystom, choć stolica nie ma tylu zabytków, co Paryż, Rzym czy Amsterdam. Po wojnie odbudowano to, co najcenniejsze.

Co widzą i doceniają zagraniczni turyści? Stare Miasto, Trakt Królewski i wieżowce, w tym najwyższy w UE Varso Tower. Bo w Europie takie skupisko wieżowców jest tylko w kilku miastach. Mają je Frankfurt, Londyn, Moskwa, dzielnica La Defense w Paryżu.

Z powodu wieżowców turyści mówią o Warszawie, mały Nowy York.

Robią one wrażenie na turystach. Skąd to wiadomo? Wystarczy pooglądać filmiki wrzucane do internetu przez turystów, czy poczytać niemiecką prasę, która wieści z Polski opatruje często zdjęciami wieżowców.

Warszawa wręcz stała się punktem odniesienia dla innych stolic. W Bratysławie zbudowano kilka mniejszych wieżowców. I już mówi się na nie mała Warszawa.

Turyści doceniają też czyste ulice, bezpieczeństwo i dobre, polskie jedzenie oraz niższe ceny.

Ale to, co zachwyca turystów, w większości nie jest zasługą obecnych władz miasta.

Wieżowce stawia prywatny biznes. Dobre jedzenie to zasługa restauratorów. A za bezpieczeństwo odpowiada państwowa policja.

Varso Tower. Najwyższy wieżowiec w UE. Fot. Materiały inwestora.

Od II wojny w centrum hula wiatr

Opinie zagranicznych turystów cieszą, ale nie jest to cała prawda o stolicy. Bo nawet turyści widzą mankamenty. Choćby wszechobecne w centrum graffiti na budynkach, z którym nikt niczego nie robi. Nie wyremontowane kamienice czy krzywe chodniki.

My stali mieszkańcy widzimy więcej. Przede wszystkim wciąż nieprzytulne centrum, po którym hula wiatr.

Turyści lubią zachodnie miasta z wąskimi, zabytkowymi uliczkami i placami. Jest tam przytulnie i klimatycznie. Po takim centrum chce się spacerować, usiąść w kawiarni.

A w stolicy w ścisłym centrum cały czas jest pustka. Plac Defilad i okolice Pałacu Kultury i Nauki od czasu II wojny są niezabudowane. Nie udało się tego zrobić przez 35 lat wolnej Polski. I nadal na okolice PKiN nie ma całościowego pomysłu. Owszem, są jaskółki zmian. Stoi Muzeum Sztuki Nowoczesnej, jest urządzony Plac Centralny. Buduje się siedziba Teatru Rozmaitości Warszawa. Ale na razie to tyle.

Obok nowego Placu Centralnego nadal straszy wielki parking na autobusy i busy, jakby to nie było serce miasta, tylko całkiem inna część stołecznego ciała.

Paraliżują miasto problemy z gruntami, bo wciąż straszy Dekret Bieruta. Po północnej części Alej Jerozolimskich są z kolei martwe tereny kolejowe, które z zabudową czekają na remont linii średnicowej. Ale są też wolne działki wokół PKiN, gdzie już można budować. Tym bardziej że roszczenia dekretowe w większości udało się prawnie rozwiązać za czasów PiS.

Wiatr hula też na zachodnim odcinku ulicy Marszałkowskiej, pomiędzy Świętokrzyską a Królewską. Kiedyś były tam pawilony. Dawno je jednak zburzono i teren stoi pusty. A mogłaby być ładna pierzeja ulicy.

Przed dawnymi Domami Centrum nadal jest parking dla prywatnych autobusów. W samym centrum stolicy! Czy zniknie po remoncie ulicy?

Pałac Kultury i Nauki. Widać, że jego okolice wciąż świecą pustką. Fot. Adam Stępień/Agencja Wyborcza.pl.

Pospacerować Marszałkowską?! Miasto wciąż dla kierowców

Nie ma pomysłu na rozwijanie dwóch reprezentacyjnych ulic – Nowego Światu i Marszałkowskiej.

Na pierwszej poza restauracjami niewiele się dzieje. Są za to sklepy z alkoholem, co sprawia, że nocą leje się on strumieniami. Co uderza w obroty restauracji.

Po Marszałkowskiej nie ma po co spacerować. Poza dawnymi Domami Centrum i Muzeum Sztuki Nowoczesnej ulica mało oferuje. Pusty jest też wyremontowany przed laty Plac Konstytucji, który kiedyś tętnił życiem. Były budki z wietnamskim jedzeniem. Plac żył, a teraz śmigają tu tylko hulajnogi i rowerzyści.

Plac o tak pięknej nazwie straszy pustką, a jego ogromny środek służy za parking. Brawo Warszawo!

Do spacerów po Marszałkowskiej – pomiędzy Placem Konstytucji, a PKiN – nie zachęca też graffiti na budynkach. Kiedyś w stolicy robiło się debaty, jak z nim walczyć, czyszczono elewacje. A dziś wszyscy machnęli na to ręką.

Nie lepiej jest na innych placach Warszawy, które ponoć są oczkiem w głowie Trzaskowskiego. Udało się zrewitalizować w pełni Plac Grzybowski (super, tylko to było w 2010 roku!), ale Plac Trzech Krzyży i Bankowy poddano jedynie estetyzacji. Stracono okazję na gruntowną przebudowę i oddanie ich pieszym oraz mieszkańcom. Nadal są raczej węzłami drogowymi dla kierowców.

Pustką wciąż zieje reprezentacyjny Plac Teatralny, zamieniony – on także – w wielki parking. Jego stan jest przy tym krytyczny. Duże bazaltowe kostki porozchodziły się na boki i można urwać koło samochodu.

Sypią się ulice

W fatalnym stanie są też w centrum ulice i uliczki (owszem, nie wszystkie), a chodniki falują od połamanych płyt. Takich uliczek jest dużo na Saskiej Kępie i w Śródmieściu. Ulica Jasna pod ambasadą włoską od lat woła o remont. Ulica Piękna przy Ambasadzie USA też.

W coraz gorszym stanie są reprezentacyjne Aleje Ujazdowskie, przy których znajdują się ambasady, Belweder i KPRM. To tędy jeżdżą przywódcy najważniejszych państw. Co myślą o Polsce, gdy ich limuzyny podskakują na zapadającym się i popękanym asfalcie. To wstyd dla dwumilionowej stolicy dużego państwa w UE.

Podobnie jest na Powiślu, które miało być niczym Dzielnica Łacińska w Paryżu. Powybijane ulice Kruczkowskiego, czy Oboźna.

Przy samym Starym Mieście sypie się Podwale, miejsce pracy tzw. staczy, którzy wyłudzają opłaty za wolne miejsca parkingowe. Policja i straż miejsca o tym wiedzą, ale nic z tym nie robią. Nie jest to dobra wizytówka miasta.

W stolicy sypią się też główne ulice. Przed 2015 rokiem dużo było szybkich, weekendowych remontów. Polegały na frezowaniu wierzchniej warstwy ulicy i wylewaniu nowej nawierzchni. Ale taki remont starcza na 8-10 lat. I ten okres mija lub już minął, bo pierwsze ulice sfrezowano 20 lat temu, jeszcze za prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Sypią się główne ulice przelotowe np. Grochowska, Waszyngtona, Wisłostrada (remontowana po kawałku).

Parking dla autobusów pod PKiN. Fot. Bartosz Bobkowski/Agencja Wyborcza.pl.

Idźmy dalej. Na Euro 2012 państwo wybudowało Stadion Narodowy. Uporządkowano błonia wokół niego, gdzie królowały wcześniej stragany. Obiecywano, że powstaną tu nowe obiekty sportowe i kulturalne, w tym duża hala na imprezy sportowe i koncerty.

Warszawa jest jednym z nieliczonych dużych miast, które takiej hali nie ma. Ma ją Wrocław, Kraków, Katowice, Gdańsk, czy Łódź. Tam odbywają się wielkie imprezy piłki siatkowej, czy koszykowej. Tam są koncerty. Warszawa ma stary Torwar i Stadion Narodowy, na którym są tylko te największe koncerty.

Ale błonia wokół Narodowego straszą pustką. Jest tam jedynie, jakżeby inaczej, wielki parking, wysypany kruszywem. Minęło 13 lat. Nic się nie zmieniło. I wygląda, że nadal będzie tam hulał wiatr. Owszem to teren państwowy. Ale prezydent Trzaskowski mógłby ruszyć jego zabudowę, lobbując w rządzie, który jest dla niego przyjazny. Lepszej okazji nie będzie.

Stolica ma wielki atut, zachowaną, oryginalną część miasta.

To stara Praga. Mogłaby stać się dzielnicą dla hipsterów, artystów, jak paryski Montmartre lub rzymskie Zatybrze.

Są tego zalążki, ale Praga nadal straszy walącymi się kamienicami, jak przy ulicy Wileńskiej. Miasto zapowiadało rewitalizację. Większych efektów na razie nie widać.

Mało kto wie, ale w stolicy nadal są mieszkania komunalne ze wspólnymi łazienkami na korytarzu. Tak jest w starych budynkach, w tym przy samych Łazienkach Królewskich!

Swoje problemy mają też nowe osiedla na obrzeżach miasta. Ludzie są tam wypychani przez kosmiczne ceny mieszkań w centrum. Życie utrudniają tam przeludnione szkoły, brakuje przedszkoli, a żłobki to luksus. Do tego korki, bo stare drogi nie są dostosowane do większego ruchu. Zakorkowany jest dojazd z prawobrzeżnej Warszawy do centrum. Wąskim gardłem są mosty, zwłaszcza ten na trasie S8, na którym nie stoi się w korku tylko w nocy.

I do tego deweloperzy. Na obrzeżach to oni urządzają miasto, dyktują swoje warunki. Nie chcą za darmo przekazywać gminie dróg i podziemnych mediów, żądając za nie wysokich stawek. Efekt jest taki, że po latach nie ma ich kto remontować. Mieszkańcy są w klinczu skazani na życie z deweloperem, który tylko dostawia kolejne bloki jak w koszarach, by najwięcej wycisnąć z działki. A tereny zielone, infrastruktura publiczna itp.? Kto by się tym przejmował. Urzędnicy rozkładają ręce – wyprowadziłeś się na wieś, to teraz cierp.

Graffiti na ulicy Marszałkowskiej. Fot. Dawid Żuchowicz/ Agencja Wyborcza.pl.

Rosjanin Starynkiewicz jako wzór dla Trzaskowskiego

Tych problemów byłoby mniej, gdyby władze miasta były sprawniejsze i wiedziały, jak ma się ono rozwijać.

Nadal pokutuje „nie da się”, „nie ma pieniędzy”. Wygodna wymówka, by nic nie robić. I przyznanie się do kapitulacji. Bo wszystko się da, co udowadniają Chińczycy. Nie trzeba kopiować ich w 100 procentach, bo nie jest to system demokratyczny. Władze mogą być jednak sprawcze także w ramach demokratycznych procedur.

Tylko najpierw trzeba mieć marzenia i chcieć je zrealizować. Reszta to procedery i szukanie środków, które w stolicy są.

Ale czy warszawiacy wiedzą, jakiego miasta chcą jego władze? Wątpię. Może przebiły się planowane linie metra i kilka linii tramwajowych, które w planach są od lat. Może przebiło się Nowe Centrum Warszawy, które kilka lat temu ogłosił Trzaskowski i mniejszą część już zrealizowano. A co dalej? Co poza tym? Nie wiadomo.

Brakuje długofalowej wizji rozwoju całego miasta. Premier Tusk nie lubi tego słowa. Uważa, że osoby z wizją powinny iść do lekarza. OK, nazwijmy to marzeniami. Politycy też powinni je mieć. Bo mają zmieniać świat na lepszy. Od tego są.

Takim wizjonerem/marzycielem był Sokrat Starynkiewicz, który jako carski namiestnik rządził miastem w latach 1875-1892. I choć był Rosjaninem, włożył tyle serce w Warszawę, że do dziś jest patronem jednego z placów.

Starynkiewicz zbudował owoczesny system wodociągowo-kanalizacyjny, z Filtrami na Koszykach (stoją do dziś). Bo wcześniej stolica była zatęchłym miastem, bez kanalizacji. Projekt musiał zaakceptować sam car. Starynkiewicz zaczął też brukować ulice, zakładał nowe parki (m.in. Ujazdowski). Uruchomił tramwaj konny. Był wielkim modernizatorem miasta.

Drugim wizjonerem/marzycielem był Stefan Starzyński, przedwojenny komisaryczny prezydent Warszawy i jej obrońca w kampanii wrześniowej. Nie uciekł z miasta razem z sanacyjnym rządem i w grudniu 1939 roku został rozstrzelany przez Gestapo. Planował wielką przebudowę Warszawy, której mieszkańcy byli stłoczeni w kamienicach z ciemnymi podwórkami, bez jednego drzewka. Planował budowę metra, nowych dróg, parków, klinów napowietrzających miasto. To z jego inicjatywy wykupiono teren pod obecny Las Kabacki. Wybudował kilkadziesiąt szkół, tysiące mieszkań, modernizował szpitale.

Po wojnie w historii Warszawy zapisał się Jan Zachwatowicz, autor koncepcji odbudowy z gruzów Starego Miasta. Co nie było dla komunistów oczywiste.

Po upadku PRL Warszawa też się rozwijała i były wizje jej rozwoju. A warto przypomnieć, że startowano z niskiego poziomu. Z pełnym dziur Krakowskim Przedmieściem, rozwalającymi się Ikarusami na ulicach i tramwajami pamiętającymi lata 60. XX wieku.

Otwarty w 2025 roku Plac Centralny w Warszawie. Fot. Adam Stępień/Agencja Wyborcza.pl.

I choć wtedy Polska nie była w UE i nie było funduszy unijnych, a stolica została podzielona na gminy z własnymi budżetami, to udało się wybudować ważne obiekty. Powstały dwa mosty – Siekierkowski i Świętokrzyski. Zagłębiono Wisłostradę pod Powiślem. Co uwolniło dla ludzi tereny nad Wisłą.

Budowano też metro. Pojawiały się koncepcje rewitalizacji najważniejszych placów w mieście. Zmodernizowano Nowy Świat. Odbudowano przedwojenny Pałac Jabłonowskich na Placu Teatralnym, zachowując historyczną fasadę. Zrobiono to w kooperacji z prywatnym kapitelem.

Miastem rządzili wtedy Marcin Święcicki oraz Paweł Piskorski z PO, z zastępcą Wojciechem Kozakiem. Piskorski odszedł z polityki. Ciągnęła się za nim historia majątku, którego pochodzenie tłumaczył w nieprzekonujący sposób. Kozak też odszedł z polityki, a był uważany za sprawnego menadżera. Oni ze Święckim wiedzieli, jakiej chcą Warszawy. Mimo że w budżecie było mniej środków niż obecnie i nie było funduszy unijnych.

Te lata były też gorącą dyskusją o styku biznesu i samorządu. Padały oskarżenia o łapówki, choć nie przełożyło się to na wyroki skazujące. Byli właściciele gruntów i spekulanci skupujący roszczenia do działek dekretowych, odzyskiwali za bezcen warte miliony nieruchomości. Wszystko to dało grunt do wygranej o fotel prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego. Głośny był mit tzw. afery mostowej; która nigdy nie przełożyła się na wyroki skazujące.

Okres prezydentury Kaczyńskiego warszawiacy zapamiętali jako zapaść inwestycyjną. Ale Kaczyński pozostawił po sobie pomysł na Centrum Nauki Kopernik i Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Wybudował Muzeum Powstania Warszawskiego. Stworzył Szybką Kolej Miejską, wykorzystując sporą siatkę linii kolejowych w stolicy. Kaczyński włączył się też w projekt budowy Muzeum Historii Żydów Polskich.

A potem od 2006 są już rządy PO z prezydentką Hanną Gronkiewicz-Waltz i dwiema kadencjami Rafała Trzaskowskiego. Gronkiewicz-Waltz zostawiła po sobie zmodernizowaną oczyszczalnię ścieków Czajkę, stadion Legii i most Północny. Dokończyła I linię metra i zaczęła budowę II linii. Zbudowała bulwary nad Wisłą, co przywróciło rzekę miastu i dziś bulwary są jedną z atrakcji Warszawy.

Jej rządy w mieście zakończyły się w cieniu afery reprywatyzacyjnej. Gronkiewicz-Waltz nie miała z nią nic wspólnego (choć jej rodzina odzyskała kamienicę). Zarzucono jej jednak, że nie zapanowała nad wyłudzeniami cennych gruntów.

Dużym impulsem dla miasta były piłkarskie mistrzostwa Euro 2012. Ale potem Warszawa jakby zapadła w pół sen.

Miasto, które przez lata było wzorem dla innych, spowolniło rozwój. Stanęły duże inwestycje. Przygotowanie kolejnych trwało długo, inne trafiły na półkę „nie ma pieniędzy”. Mimo że były i są fundusze unijne. Przyjęto formułę obronną „że rząd PiS blokuje środki dla Warszawy i obcina jej budżet”. Narzekano, że stolica musi płacić tzw. janosikowe na biedniejsze gminy.

Od 2015 roku praktycznie nie powstała żadna duża inwestycja, poza dalszą budową metra. Prezydent Trzaskowski przespał początek I kadencji. Zaczął się rozkręcać pod jej koniec, sypiąc konkretnymi pomysłami. Jak Nowe Centrum Warszawy.

Ale nie jest to wizja/marzenia na skalę Starynkiewicza i Starzyńskiego. Oni snuli wielkie plany w czasach, gdy Warszawa była biedna. Nie mówili, że się nie da, tylko zakasywali rękawy i ciężko pracowali.

Dziś Warszawa popadła w samozadowolenie i jeśli idzie do przodu, to małymi krokami.

Do rangi sukcesu urasta posadzenie drzew na Marszałkowskiej, wyłożenie placu Defilad nowymi płytami, czy budowa przejść dla pieszych w samym centrum. Tak, to nie żart. Te zmiany są oczywiście potrzebne (zwłaszcza sadzenie drzew) i wyczekiwane przez aktywistów i mieszkańców.

Ale po co prezydent Trzaskowski odtrąbił jako wielki sukces, przejście dla pieszych na Wisłostradzie, na przedłużeniu kładki nad Wisłą? Przecież to tylko pomalowanie pasów na asfalcie i montaż kilku sygnalizatorów świetlnych. Może dlatego, że bił się o fotel prezydenta kraju i nawet taki sukcesik był na wagę złota.

Most Świętokrzyski w Warszawie. Oddano go w 2000 roku. Jego budowa kosztowała 160 mln zł. Most powstał w ramach partnerstwa publiczno-prawnego. Fot. Dariusz Borowicz/Agencja Wyborcza.pl.

To biznes i państwo zmienia nam Warszawę

Warszawę stać na dużo więcej niż tylko wyznaczanie nowych przejść dla pieszych, sadzenie drzew, budowę nowych muzeów i kładek nad Wisłą.

Stolica ma najlepszą pozycję do rozwoju w Polsce, bo odcina kupony od swojej wielkości i stołeczności. Tu mają siedziby duże firmy i tu płacą podatki. Tu są siedziby najważniejszych urzędów. Tu cały czas ciągną ludzie za lepszym życiem. To się przekłada na rosnące wpływy do kasy miejskiej.

Roczny budżet miasta to dziś prawie 30 miliardów złotych, w tym ponad 3 miliardy na inwestycje. Można jednak odnieść wrażenie, że

dziś największym modernizatorem miasta nie są jego władze, ale prywatny biznes i państwo.

To prywatne firmy budują nowe mieszkania, podziwiane przez turystów wieżowce i wstawiają plomby w miejsce walących się kamienic. Prywatny biznes przeobraża całe kwartały miasta.

Tak się dzieje na robotniczej – w czasach PRL – Woli oraz w dawnych fabryczkach, które zamieniają się w tętniące życiem restauracje i sklepy.

Podziwiać można metamorfozy: Browary Warszawskie, Norblin, Elektrownia Powiśle, Hala Koszyki, czy Koneser na Pradze. Ale żadna w tym zasługa władz miasta.

Z kolei państwo prowadzi w stolicy największe inwestycje. Modernizuje kolejową linię średnicową, kończy budowę nowoczesnego Dworca Zachodniego, trwa przetarg na zadaszenie peronów Dworca Wschodniego.

Państwo wybudowało obwodnicę i ma w planach jeszcze jednią, wschodnią, która domknie drogowy ring wokół Warszawy.

Dworzec autobusowy w Warszawie, przy Dworcu Zachodnim PKP. Obskurny, a w środku wygląda jeszcze gorzej. To pierwszy obrazek miasta, który widzą pasażerowie, w tym wysiadający z autokarów międzynarodowych linii. Fot. Robert Kowalewski/Agencja Wyborcza.pl.

To państwo wybudowało Stadion Narodowy, Muzeum Historii Polski. Wcześniej zmodernizowało lotnisko Chopina. Buduje Muzeum Getta Warszawskiego. Odbuduje zburzony w czasie wojny Pałac Saski i Brühla, co pochłonie kilka miliardów. Modernizuje koleje dojazdowe do Warszawy.

Pytanie, co dołoży do tego miasto?

Pomysły leżą w szufladach Ratusza

Pomysłów jest wiele. Podsuwają je architekci, aktywiści miejscy. Projekty leżą w szufladach Ratusza.

Kilka przykładów. W stolicy nadal brakuje mostów, które by zszyły dwa płuca miasta, przedzielone Wisłą. W planach była budowa mostu na Zaporze, na Siekierkach i mostu Krasińskiego, który połączyłby Targówek i Żoliborz. Plany trafiły do szuflady. Można, by pomyśleć jeszcze o innych mostach o charakterze lokalnym. Takie mosty są w Pradze, w Paryżu, czy w Rzymie.

Można dokończyć modernizację bulwarów nad Wisłą. Pomiędzy pomnikiem Syrenki a Portem Czerniakowskim. Trzaskowski nawet przedstawiał śmiałe plany, ale trafiły do szuflady.

Od lat władza nie chce wybudować obwodnicy Pragi.

Historyczna Praga z potencjalnie piękną ulicą Targową, zamiast być fajnym miejscem dla pieszych, dusi się w korkach.

Bo nie ma alternatywnych połączeń.

Nie ma obiecywanego tramwaju na Gocław i wschodnią Białołękę, miasto dopiero się za to zabiera. Nie ma trasy Mostu Północnego, która ułatwiłaby wyjazd z Białołęki. Choć most stoi już od 13 lat.

Kiedyś w stolicy powstawały ikoniczne budynki, gmach Sądu Najwyższego, czy Biblioteka Uniwersytecka z ogrodem na dachu. Ten drugi to dziś hit turystyczny. Ale oba wybudowało nie miasto, lecz państwo według projektów Marka Budzyńskiego.

Wizualizacja odbudowy Pałacu Saskiego w Warszawie. Fot. Koncepcja pracowni WXCA.

Potrzebne są nie tylko duże inwestycje. Dla warszawiaków znaczenie ma też to, czy w najbliższym sąsiedztwie jest szkoła, przychodnia, jeździ autobus miejski, czy jest park, boisko.

Marzeniem warszawiaków pozostaje koncepcja miasta 15-minutowego, w wydaniu dzielnicowym.

Bo nie ma sensu jeździć po wszystko do centrum.

I tu warszawiak zderza się z rzeczywistością. Szkoły często wyglądają gorzej niż te poza stolicą. Czekają na remont. Niedawno uczniowie jednej z podstawówek lekcje mieli w piwnicy, w salce przerobionej z obieralni ziemniaków.

Licea nawet te renomowane, wyglądają jak z poprzedniej epoki. Niektóre szkoły nie mają sal gimnastycznych. Są przeludnione. Dlaczego miasto nie wyremontuje ich etapami?

Nie przy każdym osiedlu musi być park. Ale co szkodzi zamieniać wolne kawałki gruntu w parki kieszonkowe? Z kępą drzew i kilkoma ławkami, które dadzą oddech w upały. Można zobowiązywać deweloperów, by na swoich terenach wyznaczali takie miejsca.

Co szkodzi wyremontować osiedlowe uliczki etapami? Ulica po ulicy. Niech to nawet potrwa 10-20 lat, ale niech w końcu zostanie to zrobione! Problemy w końcu się skończą. A miasto wypięknieje i stanie się przytulne.

Tak robią w Łodzi, która w 2025 roku została rozkopana. Bo prezydentka miasta Hanna Zdanowska z PO obiecała, że w tej kadencji rozwiąże problem dziurawych dróg. W Łodzi remontuje się też kamienice, z podwórkami. Są plany, by wyremontować całe historyczne centrum. Problemem sa tylko finanse. W Łodzi wybudowano Orientarium, które ściąga turystów z całej Polski.

W Poznaniu w ostatnich latach wyremontowano historyczne centrum i przywrócono pieszym. Podobnie w Toruniu. Sopot odremontował centrum. Lśnią kamienice, uliczki są klimatyczne, spowolniono ruch. Zostało jeszcze do remontu kilka ulic, ale miasto już wygląda jak zachodnie uzdrowisko. Ma dopieszczone szczegóły – stylowe latarnie, roślinność, żwirowe alejki. Człowiek uspokaja się na widok spójnej, poukładanej przestrzeni.

W pięciotysięcznym Orzyszu na Mazurach burmistrz daje nawet Wspólnotom Mieszkaniowym granty po kilka tysięcy. Na remont podwórek.

Wracając do alkoholu, po co w Warszawie tyle sklepów z wódką? Należałoby ograniczyć liczbę koncesji. Zachodni turyści dziwią się, że w Polsce w sklepach jest tyle półek z alkoholem.

I jeszcze ten smog. Na obrzeżach jest poważnym problemem w okresie jesienno-zimowym, bo mieszkania i domy są opalane gazem lub brykietami. Wieczorami nie da się wyjść na spacer.

I wreszcie mieszkania. Warszawa nie inwestuje w mieszkania komunale. Buduje ich za mało. Zaledwie kilkaset w ostatnich latach! A są w mieście grunty publiczne, nie tylko miejskie. Można przymusić instytucje publiczne typu KOWR czy PHN, by udostępnili je pod tanie mieszkania. Nie są to samodzierżawcy, którzy uwłaszczyli się na publicznym gruncie i mogą z nim robić, co chcą.

Powinien służyć mieszkańcom, a nie pracować na deweloperkę.

Warszawa nie potrafi też wykorzystać pustostanów i nie ma zachęt dla lokatorów, by remontowali mieszkania komunalne, jak robi to np. Poznań.

Ogród na dachu Biblioteki UW, na Powiślu w Warszawie. Ogród i biblioteka są dziś jedną z ikon Warszawy oraz turystycznym hitem. A to dlatego, że kiedyś były śmiałe wizje na zabudowę miasta. Fot. Adam Stępień/Agencja Wyborcza.pl.

Skąd środki na rozwój miasta?

Warszawa ma środki na rozwój, bo ma duży budżet. I nie musi odkładać inwestycji na święty nigdy.

Od lat miasto nie wydaje zaplanowanych środków na inwestycje. Na koniec roku budżetowego zostaje około miliarda złotych. A w ubiegłym roku zanotowano nawet nadwyżkę budżetową. To ponad 800 milionów złotych, bo państwo zrekompensowało miastu mniejsze dochody z podatków za czasów PiS.

Warszawa jest też stosunkowo mało zadłużona, deficyt budżetowy sięga 20 proc., mniej niż w innych miastach, które mają i po 80 procent, ale cały czas inwestują.

Co szkodzi, by przyspieszyć inwestycje, biorąc kredyt lub wypuszczając obligacje? Nie chodzi o to, by miasto zadłużyć pod korek. Ale dać impuls zachowując margines bezpieczeństwa.

Ponoć winnym jest skarbnik miasta, który boi się kredytów i ciągle mówi „nie ma pieniędzy”.

Dla konserwatywnego skarbnika wskaźniki i porządek w tabelkach są ważne.

  • Ale ile jeszcze lat ludzie, których nie stać na własne mieszkanie, mają czekać na komunalne?
  • Ile lat rodzice mają czekać na porządne szkoły?
  • Ile lat będą walić się kamienice na Pradze?
  • Ile jeszcze lat będzie hulać wiatr w centrum?

Może też czas rezygnować, czy ograniczyć niektóre inwestycje, żeby rozwiązać podstawowe potrzeby bytowe mieszkańców. Są cztery kosztowne inwestycje, z których skorzysta mała grupa mieszkańców.

To remontowana od lat Sala Kongresowa, sala koncertowa Sinfonii Varsovia na Pradze, Stadion Polonii i dom kultury w Śródmieściu.

Remont Sali Kongresowej, w którym będą koncerty dla kilku tysięcy osób – za nietanie bilety – pochłonie blisko pół miliarda złotych. Zrzucają się na to wszyscy mieszkańcy.

Siedziba Sinfonii Varsovia ma kosztować 600 milionów złotych. I będzie raczej służyć nie dużej grupie melomanów.

Stadion Polonii za pół miliarda będzie służyć kibicom klubu w I lidze.

Dom kultury w Śródmieściu – z salą widowiskową – ma kosztować ponad 100 milionów zł. To duże kwoty.

Owszem, miasto ma prawo do takich inwestycji. Ale gdy brakuje na pilne potrzeby, jak szatnie w szkole, mieszkania komunalne, ścieżki rowerowe i tereny rekreacyjne, to powinna się odbyć dyskusja, co powinno powstać najpierw. Takie dyskusje toczą się w zachodnich miastach. Przed kilku laty głośny był protest mieszkańców Stuttgartu przeciwko budowie podziemnego dworca za 8 miliardów euro.

Jest jeszcze jedno rozwiązania. To partnerstwo publiczno-prywatne. Kiedyś stosowane, ale po czasach pierwszego rządu PiS [2005-2007] Warszawa zrezygnowała w obawie o posądzenia o korupcję.

A przecież dzięki takiemu partnerstwu zbudowano nowe biurowce po zachodniej stronie ulicy Jana Pawła II. Budowała i buduje szwedzka Skanska, miasto do spółki wniosło grunt. Prywatna firma odbudowała też przy Placu Teatralnym Pałac Jabłonowskich (przed wojną siedziba ratusza) i kościół środowisk twórczych. Most Świętokrzyski zbudowano w zamian za grunty w Porcie Praskim.

W systemie publiczno-prawnym ostatnio zbudowano parking pod Placem Powstańców Warszawy. Można wrócić do tej formuły, choć nie wszędzie.

Remont Sali Kongresowej w PKiN ma pochłonąć ok. pół miliarda złotych. Remont trwa już 11 lat! Fot. Maciej Jaźwiecki/Agencja Wyborcza.pl.

Stolica już nie przyciąga, raczej odpycha

Jeśli władze stolicy się nie ockną, to miasto wpadnie w dryf rozwojowy.

Bo widoczne okiem zmiany to jedno. Dwa to jakość życia. Ta jakość to prawo do ciszy nocnej, szkoły, lekarza, terenów zielonych i rekreacyjnych.

Ale na jakość życia mają też wpływ warunki mieszkaniowe. W stolicy mieszkania na rynku są jednymi z najdroższych. Przeciętnego obywatela nie stać już na zakup własnego M. W górę poszybowały też ceny najmu. Dziś dla rodziny to koszt 3-5 tysięcy złotych miesięcznie. A pensje tak szybko nie rosną, zwłaszcza w sferze budżetowej. Dlatego w stolicy brakuje nauczycieli, czy policjantów. Warszawa stała się drogim miastem do życia.

Warszawa traci też siłę przyciągania.

Bo dobre zarobki są też w innych miastach i regionach. Nie są już zresztą najważniejszym magnesem. Inne miasta również zmieniły się po upadku PRL. Są łatwiejsze do życia, mają tańsze mieszkania. Z analiz wynika, że ludność Warszawy nie będzie już rosła. Ratunkiem może być tylko imigracja.

Jeszcze niedawno szacowano, że ludność Warszawy wzrośnie do 3 milionów. Teraz Obserwator Gospodarczy prognozuje do 2044 roku ledwie 1,91 miliona, czyli właściwie stagnację, bo dziś wynosi 1,86 miliona. Podobnymi analizami dysponuje Ratusz.

Co gorsze, stolica może tracić obecnych mieszkańców.

Wyprowadzają się osoby, które się tu dorobiły, albo mają już dość trudnego życia w drożyźnie i hałasie.

Przenoszą się do miast pod Warszawą, gdzie mogą kupić większe mieszkanie, czy dom. To strata dla miasta. Bo nadal korzystają z infrastruktury miejskiej, ale podatki płacą już w nowym miejscu.

Ludzie wyprowadzają się też dalej od Warszawy. Wracają do rodzinnych stron albo przenoszą się do takich miast jak Radom. Tam jest taniej, a pracować można zdalnie lub w modelu hybrydowym, będąc w Warszawie 1-2 dni.

Dojazd między miastami przestaje być problemem. Pociągi jeżdżą szybciej. Są autostrady i drogi ekspresowe. Z Lublina i Białegostoku do stolicy można dostać się w około 2 godzin.

Czy miasto ma pomysł jak zatrzymać odpływ mieszkańców? Jak przyciągać nowych? Czy ma pomysł jak zatrzymać mieszkańców w centrum i zatrzymać rozlewanie się miasta?

To wszystko poważne wyznawania.

Dlatego stolicy potrzebny jest prezydent, który ma wielkie warszawskie marzenia i chęci do ciężkiej pracy.

Taki prezydent musi otoczyć się ludźmi podobnie myślącymi. Nie może traktować stanowiska jako odskoczni do polityki krajowej. Ma skupić się tylko na mieście. A Trzaskowski już dwa razy chciał się przeprowadzić do Pałacu Prezydenckiego.

Trzaskowski teraz nie ma nic do stracenia. To jego ostatnia kadencja, bo PiS ograniczył je do dwóch. Ma fachowców w swoim otoczeniu np. wiceprezydentkę Renatę Kaznowską, która potrafi rozmawiać z mieszkańcami, wsłuchać się w ich bolączki i pomóc. Fachowcy są też w dzielnicach. W ostatnich latach z marazmu wydobyły się Bielany i Targówek. Cały czas tempo inwestycyjne trzyma Białołęka, która walczy o jeszcze większe środki. Bo ma duże potrzeby.

Możliwości i pieniądze są. Trzeba tylko umieć je – niestety – wyszarpać. Jeśli miasto nie ruszy ostrzej do przodu i nie będzie słuchać mieszkańców, to za cztery lata PO może dostać w stolicy co najmniej żółtą kartkę.

W Bawarii i Austrii mówi się o tzw. kwitnących krajobrazach. Czyli uporządkowanej, kwitnącej przestrzeni.

Czas na kwitnącą Warszawę, dopieszczoną w szczegółach.

Nie jesteśmy w niczym gorsi od sąsiadów z Zachodu. To kwestia marzeń i ciężkiej pracy.

Wiceprezydenta Warszawy Renata Kaznowska. Uważana jest za dobrego i skutecznego fachowca. Jest jedną z głównych podpór ratusza. Fot. Jacek Marczewski/Agencja Wyborcza.pl.
;
Na zdjęciu Mariusz Jałoszewski
Mariusz Jałoszewski

Absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 2000 r. dziennikarz „Gazety Stołecznej” w „Gazecie Wyborczej”. Od 2006 r. dziennikarz m.in. „Rzeczpospolitej”, „Polska The Times” i „Gazety Wyborczej”. Pisze o prawie, sądach i prokuraturze.

Komentarze