0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Przemek Wierzchowski / Agencja GazetaPrzemek Wierzchowski...

Rok 2018 zbliża się ku końcowi, nadchodzi więc czas politycznych podsumowań. Krzepiącego bilansu na pewno nie sporządzi tym razem Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Dla polskiej dyplomacji były to miesiące pełne upokorzeń, a międzynarodowa pozycja Polski poszybowała w dół.

Minister Jacek Czaputowicz nie może winić za ten stan rzeczy swoich współpracowników. Bo za serią dyplomatycznych porażek stoi minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro.

Resort Ziobry na przestrzeni 2018 roku przysporzył MSZ masy dodatkowej pracy:

  1. Na początku roku parlament przegłosował przygotowaną przez ziobrystów ustawę o IPN, która zaowocowała międzynarodowym skandalem. Polskę krytykowali niemal wszyscy - w tym sojusznicy z USA. Cały świat usłyszał o określeniu "polskie obozy zagłady", z którym od lat walczy MSZ.
  2. W październiku minister sprawiedliwości zawetował przyjęcie przez Polskę konkluzji Rady UE dotyczących Karty Praw Podstawowych. Polska jako jedyna zgłosiła do nich bzdurne zastrzeżenia jakoby zapomniano o prześladowaniu chrześcijan, czym zirytowała pozostałe 27 państw członkowskich. Dyskusje na temat realizacji Karty należą zwykle do kompetencji MSZ.
  3. Polska jest też na wojennej ścieżce z Unią Europejską w związku z reformami sądownictwa, których autorem jest resort Ziobry. Postępowanie przed Trybunałem Sprawiedliwości UE, a także procedura art. 7 Traktatu o Funkcjonowaniu UE, są wyzwaniem dla polskich dyplomatów w Brukseli, którzy muszą świecić oczami za poczynania Ziobry.
  4. Skarżąc do Trybunału Konstytucyjnego jeden z artykułów Traktatu o Funkcjonowaniu Unii Europejskiej, a także nie wykonując postanowień TSUE z 19 października, Ziobro przyczynił się do powtarzania, że Polska szykuje się do wyjścia z UE i do promocji pojęcia Polexit - w Polsce i za granicą.

Minister Ziobro najwyraźniej nie rozumie zasad dyplomacji, a niuanse międzynarodowych negocjacji w imię polskiego soft power są mu obce. Na przekór wszystkiemu prze jednak naprzód. Pokazujemy, jak w ciągu ostatnich 10 miesięcy kreował swój wizerunek politycznego "jastrzębia" na szkodę interesów Polski. I co na to wszystko MSZ oraz bardziej umiarkowani politycy PiS.

Absurd z IPN, czyli czyje były obozy zagłady

Początek roku przyniósł pierwszą odsłonę dyplomatycznej ofensywy ministerstwa sprawiedliwości. 26 stycznia Sejm przyjął nowelizację ustawy o IPN, której projekt w 2016 roku złożył resort Ziobry. Jej autorem był ówczesny czołowy ziobrysta wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki.

Nowelę tę nazwaliśmy "dyplomatycznym seppuku" - doprowadziła do kryzysu w stosunkach Polski z połową świata i była ogromnym problemem dla polskiej dyplomacji.

Przeczytaj także:

Ustawa miała ochronić naród polski przed fałszywymi pomówieniami - zwłaszcza w kontekście niefortunnych wypowiedzi na temat "polskich obozów zagłady".

Ziobro chciał wyeliminować z debaty publicznej to sformułowanie, ale jednocześnie zakneblować usta tym, którzy jakkolwiek krytycznie wypowiadają się na temat roli polskiego społeczeństwa w Zagładzie Żydów - grozić im za to miała kara pozbawienia wolności do lat trzech.

Ustawa miała obowiązywać nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Na celowniku ministra sprawiedliwości znaleźli zagraniczni dziennikarze i politycy, a także badacze historii i nauczyciele.

Tymczasem zwalczaniem hasła "polskie obozy zagłady", które pojawia się w zagranicznych mediach najczęściej nie ze złej woli, ale jako określenie geograficzne, od lat zajmuje się MSZ. Ambasady RP mają za zadanie wyłapywanie takich błędów w lokalnych mediach i zwracanie się do nich z prośbą o korektę - z reguły nie mają z tym problemu.

Minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz, świadomy możliwych następstw, początkowo próbował zapobiec przyjęciu ustawy przygotowanej przez resort Ziobry (potem jednak solidarnie bronił jej zapisów).

Pracowników MSZ, wieszczących skandal i zaprzepaszczenie lat dyplomatycznego dialogu z Izraelem, nie wysłuchano. "To klęska MSZ", "dowód na brak autorytetu Czaputowicza w PiS" - mówiono.

Resort Ziobry musiał zdawać sobie sprawę z wizerunkowych konsekwencji przyjęcia ustawy w zaproponowanym kształcie. Mimo to nie zrobił kroku wstecz. Gdy ustawę przegłosował Sejm, a następnie Senat, rozpętał się huragan. Eksperci i publicyści w Polsce i za granicą nie zostawili na polskim rządzie suchej nitki: mówiono o polskim antysemityzmie, powrocie do cenzury prewencyjnej, wybielaniu historii.

Ustawa Ziobry wywołała ostrą reakcję Izraela - w grę wchodziło nawet odwołanie izraelskiej ambasador Anny Azari. Polski rząd krytykowały też otwarcie Stany Zjednoczone (Departament Stanu, a także członkowie Kongresu), nawołując do zmiany ustawy i grożąc, że jej przegłosowanie pogorszy stosunki między Polską a USA.

Było to szczególnie niebezpieczne - od stosunków z USA zależy w dużej mierze polskie bezpieczeństwo. Nic nie powstrzymało jednak reform duetu Ziobro - Jaki. Ostatecznie prezydent Duda podpisał ustawę (i skierował ją TK), ale w czerwcu PiS błyskawicznie wycofało część kontrowersyjnych przepisów z ustawy i błyskawicznie uchwaliło zmienioną jej wersję.

Zbigniew Ziobro w roli prokuratora generalnego zdążył jeszcze skrytykować ustawę przygotowaną przez jego własny resort, czym dopełnił obrazu politycznej schizofrenii, która zapanowała w Polsce za jego sprawą w pierwszych miesiącach 2018 roku.

Efekty dyplomatycznej bomby ministra Ziobry? Kryzys w relacjach z Izraelem, zatrwożeni sojusznicy w USA. Udział Polaków w Zagładzie został wyeksponowany. Cały świat usłyszał o zbrodniach i kolaboracji z hitlerowskim okupantem, a sformułowanie "polskie obozy zagłady" było hitem w Internecie. Zniweczono lata pracy polskiej dyplomacji.

Na gorsze zmieniły się też stosunki z Ukrainą - w ustawie po zmianach z czerwca pozostał zapis nakazujący wszczynanie postępowań karnych zakazujący zaprzeczania zbrodniom ukraińskich nacjonalistów „popełnionych w latach 1925–1950, polegające na stosowaniu przemocy, terroru lub innych form naruszania praw człowieka wobec jednostek lub grup ludności”.

"Pozostawienie w mocy tych zapisów oznacza, że polskie państwo nadal traktuje ukraiński nacjonalizm na równi z komunizmem i – już wprost – z nazizmem, było nie było najbardziej krwawymi totalitaryzmami XX wieku. Jest to nie tylko historycznym kłamstwem (niektóre formacje ukraińskie walczyły przeciw hitlerowcom, o komunistach nie wspominając). Oznacza również uznanie Ukraińców, a więc i wolnej Ukrainy, za jednych z głównych wrogów Polaków i Polski" - pisał Krzysztof Burnetko w tygodniku "Polityka".

Pozostało też historycznie niedelikatne określenie "Małopolska Wschodnia", przeciwko któremu protestowała strona ukraińska. Polityka historyczna rządu PiS, której wyrazem była feralna ustawa, zdecydowanie pogarsza stosunki z Ukrainą.

Rada UE, czyli jak w 2 tygodnie zirytować 27 państw

W październiku minister sprawiedliwości postanowił zawojować Brukselę. Rezultatem było dalsze obniżenie pozycji Polski na arenie międzynarodowej i irytacja wśród partnerów z UE. Poszło o dokument o znikomym znaczeniu faktycznym, a dużym znaczeniu wizerunkowym - coroczne konkluzje Rady Unii Europejskiej (złożonej z ministrów ds. europejskich krajów członkowskich) z realizacji postulatów Karty Praw Podstawowych.

11 października podczas szczytu w Luksemburgu Polska jako jedyna zawetowała przyjęcie konkluzji przez Radę. Dlaczego? Nie spodobały się ministrowi Ziobrze.

Sprawę szczegółowo opisało OKO.press. Dotarliśmy do kulis działań polskiego rządu w Brukseli podczas przygotowań do szczytu Rady. Choć Karta Praw Podstawowych oficjalnie należy do zadań MSZ, tym razem pierwsze skrzypce w negocjacjach grało ministerstwo sprawiedliwości.

To resort Ziobry miał zachęcać przedstawiciela Polski przy UE ambasadora Andrzeja Sadosia do torpedowania spotkań Komitetu Stałych Przedstawicieli, przygotowujących Radę.

Na prośbę wysłanników ministerstwa sprawiedliwości ambasador Sadoś dwukrotnie wstrzymał uzgodnienie wspólnej wersji dokumentu przed szczytem Rady. Najpierw chciał przede wszystkim usunięcia zapisów o osobach LGBTI oraz ew. dodanie zapisów o prześladowaniach chrześcijan i Żydów. Tydzień później mówił już coś zupełnie odwrotnego - nieważne były osoby LGBTI, a kluczowe wzmianki o chrześcijanach i Żydach.

O ile rozwodnienie dokumentu tak, by osoby LGBTI nie kłuły Polski w oczy było jeszcze możliwe, to podanie chrześcijan i Żydów jako głównych poszkodowanych przez prześladowania było nie do zaakceptowania przez pozostałe państwa członkowskie. Nie ukrywały irytacji taktyką Polski, a austriacka prezydencja ubolewała, że polski rząd nie przekazał jej, o co tak naprawdę mu chodzi.

Dokument pojechał więc na szczyt Rady w Luksemburgu 11 października bez wstępnej akceptacji Polski.

Polski rząd reprezentował wiceminister sprawiedliwości Łukasz Piebiak, który zgodnie z zapowiedziami zawetował przyjęcie konkluzji przez Radę - dokument przyjęto więc drogą "na około", czyli jako konkluzje własne austriackiej prezydencji.

Zanim do tego doszło delegacje z Niemiec, Francji, Danii, Słowacji i Holandii apelowały do strony polskiej o zachowanie rozsądku. O konieczności szukania porozumienia mówiła nawet delegacja z Węgier.

Wszystko to na nic. Ostateczny wynik potyczki 27:1 był więc taki: 27 zirytowanych krajów, jedno państwo, które "wstało z kolan". Dla polskiego rządu nie był to zresztą pierwszy raz w roli samotnego bojownika w imię celów niezrozumiałych dla reszty UE: zadebiutował podczas wyboru Donalda Tuska na drugą kadencję jako przewodniczącego Rady Europejskiej.

Autorem październikowej rewolty w Radzie był sam minister Ziobro - niedługo po publikacji tekstu OKO.press chwalił się tym w oświadczeniu na stronie ministerstwa sprawiedliwości. Zdaniem ministra zablokowanie konkluzji z realizacji podstawowych praw człowieka w UE było krokiem godnym i właściwym, bo Rada nie chciała się zgodzić, by pod płaszczykiem troski o chrześcijan i Żydów polski rząd przemycił swoją antyislamską i antyuchodźczą retorykę.

Dlaczego Ziobro zainteresował się Kartą Praw Podstawowych, która oficjalnie należy do kompetencji MSZ? Czy naprawdę tak zależało mu na dodaniu wzmianek o chrześcijanach i Żydach?

Zdania w tej sprawie są podzielone, dopuszczamy trzy główne hipotezy:

  1. Dokument Rady rzeczywiście ugodził w idee wyznawane przez Ziobrę, który poczuł, że nie może dopuścić do przyjęcia wzmianek o obronie praw osób LGBTI. Skorzystał z szansy na pokazanie się polskiej opinii publicznej w roli obrońcy konserwatywnych wartości, polityka bezkompromisowego i o "wyraźnych poglądach". A że zarazem doprowadził do dyplomatycznego blamażu, to trudno.
  2. Chodziło o reformę sądownictwa PiS. W OKO.press argumentowaliśmy, że nagłe zainteresowanie tematem Karty jest najpewniej podyktowane próbą obrony zamachu na polskie sądy. Konkluzje zawierały, poza wzmiankami o osobach LGBTI, szereg odniesień do roli Trybunału Sprawiedliwości UE w pilnowaniu niezależności wymiaru sprawiedliwości w krajach członkowskich oraz zapisy o poszanowaniu demokracji i praworządności. Ze względu na toczący się spór pomiędzy polskim rządem a Komisją Europejską przed TSUE, w którym KE oskarża Polskę o naruszanie zasady praworządności, Ziobro po prostu nie mógł tego podpisać.
  3. To puszczanie oka do Jarosława Kaczyńskiego, którego rząd był przeciwny podpisaniu Karty Praw Podstawowych w 2007 roku. Argumentowano wówczas, że jej pełna akceptacja zmusiłaby Polskę do "redefinicji rodziny" i dopuszczenia małżeństw homoseksualnych. To dlatego polski rząd, podpisując Traktat z Lizbony, przyłączył się do brytyjskiego protokołu, ograniczającego bezpośrednie stosowanie zapisów Karty. Ziobro pokazał się więc jako kontynuator idei prezesa PiS, a nawet polityk jeszcze bardziej radykalny.

Która z tych teorii jest najbliższa prawdy? Najpewniej każda po trochu. Cokolwiek kierowało działaniami Ziobry efekt jest ten sam - pogorszenie wizerunku Polski na arenie międzynarodowej, alienacja w Unii Europejskiej i kłopotliwa sytuacja dla polskiej dyplomacji.

Traktaty do TK, czyli jak wylansować Polexit

Zbigniew Ziobro jest też autorem kolejnego wątpliwego sukcesu - promocji pojęcia "Polexit", czyli wyjścia Polski z UE.

Mimo licznych napięć na linii Bruksela - Warszawa, jak dotąd w ogóle nie stawała sprawa wyjścia Polski z UE. W kraju o jednym z najwyższych w UE odsetku obywateli przychylnych Unii nikt nie brał na poważnie ostrzeżeń, że rząd PiS szykuje się do powtórzenia scenariusza Wielkiej Brytanii.

Ale w sierpniu 2018 roku Ziobro w roli prokuratora generalnego postanowił zaskarżyć do Trybunału Konstytucyjnego m.in. artykuł 267 Traktatu o Funkcjonowaniu Unii Europejskiej. Artykuł ten pozwala sądom krajowym kierować do Trybunału Sprawiedliwości UE pytania prejudycjalne - z tego prawa skorzystał m.in. Sąd Najwyższy.

Jeżeli TK Julii Przyłębskiej przychyli się do wniosku Ziobry, Polska będzie miała do wyboru trzy rozwiązania:

  • zmianę traktatów (mało prawdopodobną ze względu na słabą dziś pozycję negocjacyjną Polski),
  • zmianę konstytucji
  • lub wyjście z UE.

Na początku października, po kolejnej serii pytań polskich sądów, Ziobro rozszerzył wniosek. Poprosił, by TK stwierdził, czy unijny Trybunał w ogóle może orzekać „w sprawach dotyczących ustroju, kształtu i organizacji władzy sądowniczej oraz postępowania przed organami władzy sądowniczej państwa członkowskiego Unii Europejskiej”.

Efektem działań ministra była medialna burza, w której słowo Polexit odmieniano przez wszystkie przypadki. #Polexit znalazł się nawet wśród najpopularniejszych tagów tego dnia na Twitterze, czemu dziwili się niezorientowani w sytuacji komentujący.

Prorządowe media za ten stan rzeczy obwiniły media niezależne, a rząd pomstował na "celową" strategię "totalnej" opozycji, która miała zniechęcić wyborców przez wyborami samorządowymi. Politycy PiS jeden po drugim odcinali się od Polexitu, ale było już za późno - pojęcie to zakorzeniło się w debacie publicznej.

OKO.press dowodziło, że Ziobro, skarżąc do TK zapisy traktatów i negując kompetencje TSUE, podważył fundamentalne zasady obowiązujące w UE, na które Polska zgodziła się przystępując do Unii w 2004 roku.

Powtórzmy to raz jeszcze: tylko TSUE może decydować o kompetencjach TSUE, Polska przystępując do UE zgodziła się na przyjęcie unijnych traktatów (w tym art. 267 TFUE), polski TK już ocenił ich zgodność z Konstytucją RP i nie stwierdził zastrzeżeń, a procedura pytań prejudycjalnych kwestionowana przez Ziobrę ma podstawowe znaczenie dla jedności prawa stosowanego w krajach członkowskich. Negowanie tych pryncypiów podważa zasadność naszego członkostwa w UE.

Wniosek Ziobry do TK ma związek z toczącym się wobec Polski postępowaniem przed TSUE. Komisja Europejska zaskarżyła do Trybunału w Luksemburgu część przepisów ustawy o SN jako potencjalnie niezgodne z unijnym prawem.

19 października TSUE postanowił, że do czasu ostatecznego wyroku Polska musi zawiesić stosowanie zakwestionowanych przepisów ustawy oraz przywrócić zwolnionych sędziów do orzekania - rząd ma działać natychmiast.

Jak na razie resort Ziobry nie poczynił w tej sprawie żadnych kroków, poza mglistymi zapowiedziami o konieczności stworzenia podstaw prawnych do wykonania decyzji TSUE. Jedynym ruchem po stronie Polski było zawieszenie powoływania do SN nowych sędziów - postanowiła o tym KRS.

Ministerstwo sprawiedliwości zasłania się koniecznością "zbadania decyzji TSUE" oraz nowelizacji ustawy o SN. Może też jednak czekać na wyrok Trybunału Konstytucyjnego. Jeżeli TK na wniosek Ziobry orzeknie, że TSUE nie może zajmować się polskimi sądami, będzie to dla rządu argument, by dalej ignorować postanowienia unijnego Trybunału.

W związku z brakiem konkretnych reakcji i rządową grą na czas, do sprawy odniósł się sam prezes TSUE Koen Lenaerts. Ostrzegał, że, nie stosując się do decyzji Trybunału,

Polska "wpisuje się w proces podobny do brexitowego, w proces wyjścia”.

Dzięki Ziobrze Polexit zagościł więc nie tylko w rozmowach Polek i Polaków, ale także zaczął być na poważnie komentowany przez unijne instytucje. Pamiętajmy, że częścią sukcesu kampanii Brexitu było chwytliwe hasło i jego wszechobecność w debacie publicznej. Oswajanie ludzi z pojęciem Polexitu nie wróży niczego dobrego.

Ciche "stop" Czaputowicza, czyli jak zdenerwować kolegę

Działania Ziobry - "jastrzębia" w rządzie PiS - nie mogą podobać się politycznemu "gołębiowi", szefowi MSZ Jackowi Czaputowiczowi. Minister sprawiedliwości, panosząc się na arenie międzynarodowej ze swoimi "wyraźnymi poglądami", podkopuje jego dyplomatyczne wysiłki. To do szefa MSZ należy zapewnianie zachodnich partnerów, że w Polsce wszystko nadal jest normalnie.

Jak pisaliśmy w OKO.press, cała "reforma" sądownictwa PiS stawia polskich dyplomatów w trudnym położeniu, bo muszą tłumaczyć się z naruszania podstaw praworządności w rozmowach z zagranicą. To resort ministra Czaputowicza na co dzień pertraktuje w Brukseli na temat postępowań przed TSUE, a także Komisją Europejską i Radą UE w związku z procedurą z art. 7 Traktatu o UE. Aktywność Ziobry to więcej pracy dla MSZ.

Krytykę działań kolegi Czaputowicz przemycił w stanowisku MSZ dotyczącym wniosku Ziobry do TK. MSZ jest w tej sprawie stroną, może więc odnieść się do postulatów prokuratora generalnego.

W OKO.press pokazywaliśmy, że dokument podpisany przez Czaputowicza podważa większość argumentów przytoczonych we wniosku przez Ziobrę, a sam minister bronił kompetencji TSUE i autonomii sądów niczym wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej Frans Timmermans.

W mediach rozpoczęły się spekulacje: to początek rozłamu w PiS? Wojna o schedę po Jarosławie Kaczyńskim? Odwet za mieszanie się w sprawy MSZ w Brukseli? A może próba uratowania reputacji?

Jednak niedługo po publikacji OKO.press minister Czaputowicz wydał oświadczenie, w którym ukorzył się przed Ziobrą (być może nie z własnej inicjatywy). Mówił, że jego stanowisko miało charakter ekspercki i że w pełni popiera wniosek prokuratora generalnego do TK.

Oficjalnie więc sporu na linii MSZ - MS nie ma, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że powiało chłodem. Biorąc pod uwagę działania resortu sprawiedliwości w 2018 roku Czaputowicz miał wszelkie powody do zniecierpliwienia.

Polityczne ambicje kontra polityczny realizm

Powszechne są spekulacje, że Zbigniew Ziobro stara się o przejęcie władzy po Jarosławie Kaczyńskim. Być może dlatego nie przepuści żadnej okazji, by pokazać się jako jego jedyny godny spadkobierca - jeszcze bardziej konserwatywny i radykalny.

Spięcia w relacjach z zagranicą są mu niestraszne, bo jego przesłanie skierowane jest do innych uszu. Pretendentów do sukcesji jednak nie brakuje i wcale nie jest oczywiste, że gdy prezes Kaczyński wycofa się z życia politycznego, "ostre PiS" Ziobry będzie dominować.

By działaniami ministra sprawiedliwości zupełnie nie zrazić do siebie umiarkowanych wyborców, PiS co jakiś czas pokazuje im swoją łagodną twarz. Polityczne "gołębie" wypowiadają się wtedy w ugodowo, często na łamach niezależnych mediów, na co dzień portretowanych jako obce, niepolskie.

Zwykle jest to prezydent Andrzej Duda, który zawsze może zaapelować do rodaków o pojednanie, zawetować którąś z proponowanych przez Ziobrę ustaw lub skierować ją do TK.

O konflikcie pomiędzy prezydentem a ministerstwem sprawiedliwości OKO.press pisało szerzej w 2017 roku, po tym jak prezydent nie podpisał ustaw o SN i KRS. Kolejnym polem "konfliktu" była ustawa o IPN - prezydent najpierw skrytykował ją, a po podpisaniu skierował do TK.

PiS ma też w zanadrzu wiceprezesa partii Adama Lipińskiego. Choć od lat odsunięty w partii na boczny tor, pojawia się, gdy PiS chce pokazać łagodniejszą twarz. W szczycie konfliktu z KE i TSUE - tuż przed II turą wyborów samorządowych Lipiński udzielił wywiadu wideo Justynie Dobrosz-Oracz z "Gazety Wyborczej".

Nawoływał do odwrotu od wojennej retoryki w kontaktach z Unią Europejską i przesunięcia się PiS w stronę politycznego centrum. Była to próba złagodzenia wizerunku ugrupowania, które przed wyborami samorządowymi zdawało się "walić na oślep", jak w przypadku żenującego antyuchodźczego spotu.

Jest też oczywiście minister Czaputowicz, który jako rasowy dyplomata ma łagodzić polityczne spory. Na początku października wziął udział w debacie organizowanej przez Fundację Batorego. W OKO.press przypominaliśmy, że była to pierwsza od czasu exposé wypowiedź ministra na temat polskiej polityki zagranicznej poza mediami przychylnymi władzy.

Wyliczał sukcesy polskiej dyplomacji za rządów PiS, dzięki którym Polska miałaby być "liderem UE" i podkreślał, że jesteśmy nieodłączną częścią europejskiej wspólnoty.

Trudno powiedzieć, czy wysiłki Dudy, Czaputowicza i Lipińskiego wystarczą, by umiarkowani wyborcy przymknęli oko na wyczyny Ziobry. PiS ma duży problem ze zmobilizowaniem elektoratu spoza swojej żelaznej bazy, a mimo procentowego zwycięstwa w wyborach do sejmików nie widać, by słupki rosły.

Zwłaszcza dla wyborców z dużych miast antyeuropejska polityka PiS okazała się nie do przełknięcia.

Czy Ziobro wie, gdzie jest wsteczny bieg

Samorządowa kampania wyborcza dobiegła końca. Wkrótce politycy rozpoczną przygotowania do wyborów do Parlamentu Europejskiego, które odbędą się w maju 2019 roku. Temat relacji Polski z zagranicznymi partnerami na pewno będzie wówczas eksponowany, a opozycja rozliczy PiS za napięcia w relacjach z Brukselą.

Jeszcze przed wyborami - prawdopodobnie w kwietniu 2019 - zapadnie wyrok TSUE w sprawie ustawy o Sądzie Najwyższym. Jego treść może wpłynąć na bieg kampanii. Niewykluczone zatem, że będziemy świadkami kolejnych małych gestów pojednania i łagodzenia wizerunku PiS jako partii eurosceptycznej.

Co na to Zbigniew Ziobro? Czy wycofa się z antyunijnej retoryki i zastosuje do postanowień europejskiego Trybunału w imię interesu partii? A może zaskoczy nas czymś jeszcze przed końcem tego roku? Ma na to ponad półtora miesiąca, a okazji nie zabraknie.

16 listopada Polskę czeka m.in. wysłuchanie przed TSUE w Luksemburgu w sprawie zawieszenia ustawy o SN. Poczynania resortu Ziobry bacznie obserwuje Komisja Europejska, która przedłoży TSUE raport z realizacji postanowienia Trybunału o zamrożeniu ustawy. Rząd miał działać natychmiast, a minęły już ponad dwa tygodnie. Wkrótce dowiemy się, czy minister sprawiedliwości-prokurator generalny potrafi zrobić krok wstecz.

;
Na zdjęciu Maria Pankowska
Maria Pankowska

Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.

Komentarze