Wciąż daleko mu do upadku, ale obóz władzy od wyborów 2015 roku nie był jeszcze w tak niekorzystnym położeniu. Dokonaliśmy przeglądu najpoważniejszych problemów, przed którymi stoją obecnie rząd Mateusza Morawieckiego, Zjednoczona Prawica i PiS
Złe nastroje społeczne zasilane przez sytuację gospodarczą i pandemiczną. Coraz to nowsze polityczne, kulturowe i światopoglądowe pola wewnętrznych konfliktów. Walka buldogów pod dywanem w obozie władzy. PiS dotąd czerpał siłę z odrzucenia deliberatywnego modelu polityki demokratycznej i zarazem narzucania własnej politycznej woli za każdym razem i za każdą cenę - to dawało zarówno rządzącym jak i ich zwolenników złudzenie absolutnej politycznej sprawczości. Dziś Prawo i Sprawiedliwość gubi spośród otwartych frontów. I tonie w tym, co samo ochrzciło mianem „imposybilizmu”.
Rzecz jasna jest o wiele za wcześnie, by obwieszczać "koniec PiS": Zjednoczona Prawica nadal jest liderem sondaży i ma podstawy do tego, by podjąć w 2023 roku walkę o kolejne wyborcze zwycięstwo. Ale zewsząd płyną sygnały, że tym razem o triumf ekipy Kaczyńskiego będzie wyjątkowo trudno.
Opozycja ma w ręku całą paletę tematów, które mogą służyć nie tylko do bieżącej reaktywnej krytyki PiS, ale i do budowy nowej oferty odpowiadającej na nowe potrzeby, lęki i aspiracje Polaków. Przedstawiamy 10 największych problemów Prawa i Sprawiedliwości.
Rząd ogłosił 25 listopada „tarczę antyinflacyjną”, która teoretycznie ma równoważyć w portfelach Polaków skutki wzrostu cen. Z analizy Jakuba Szymczaka z OKO.press wynika, że zaproponowane przez Mateusza Morawieckiego rozwiązania nijak nie sprostają skali tego wyzwania. Ogłaszając założenia kolejnej „tarczy”, sam obóz władzy pokazał jednak, że ma świadomość tego, jak bardzo jego sondażowe i wyborcze wyniki są zależne od ekonomicznego samopoczucia Polaków. A GUS właśnie podał wskaźnik inflacji za listopad - wyniósł on 7,7 procenta - wobec oczekiwań na poziomie 7,3 proc.
Inflację i drożyznę – jako najpoważniejsze obiektywne zagrożenia dla notowań PiS wymienia obecnie każdy ekspert, z którym rozmawiamy na temat sytuacji politycznej w kraju. W wywiadach dla OKO.press mówili o tym kolejno: Katarzyna Lusińska i Marcin Hinz – badacze z Ipsos, dr hab. Przemysław Sadura i prof. Aleksander Smolar. Zarazem to ABC wiedzy o mechanizmach politycznych – obywatele winią rządzących, gdy na skutek drożyzny i inflacji kurczy się zawartość ich portfeli, niezależnie od tego, jakie są prawdziwe przyczyny kryzysu.
Ze zjawiskiem gwałtownych wzrostów cen niektórych kategorii produktów – nawet w skali globalnej - mieliśmy do czynienia już przed pandemią. W dużej mierze były to skutki kryzysu klimatycznego, bo chodziło przede wszystkim o wzrosty cen owoców i warzyw oraz niektórych innych rodzajów żywności – były to wzrosty powodowane przede wszystkim utrwalającym się zjawiskiem suszy.
W trakcie pandemii doszły do tego wzrosty cen wynikające z zaburzenia łańcuchów dostaw w różnych branżach oraz z gwałtownie rosnącego popytu na urządzenia i produkty niezbędne do pracy i nauki zdalnej (komputery, kamery internetowe etc), czy szczególnie przydatne w warunkach pełzającego lockdownu (na przykład sprzęt sportowy). W 2021 roku coraz silniej ujawniają się skutki kryzysu energetycznego – co wpływa na ceny paliw, gazu i energii elektrycznej.
Jednocześnie w 2021 roku Polska notuje coraz wyższe i wyższe wskaźniki inflacji – co również częściowo nakłada się na globalny trend, postrzegany przez wielu ekonomistów jako rodzaj nieuchronnej ceny płaconej za działania na rzecz ratowania światowej gospodarki.
Sytuacja Polski wyróżnia się jednak na niekorzyść na tle tego globalnego trendu. W listopadzie GUS podał, że w październiku wskaźnik inflacji osiągnął już 6,8 procenta, co było najwyższym wynikiem od ponad 20 lat, wynik za listopad podskoczył o kolejne o 0,9 pkt. proc. i zarazem był o 0,6 pkt. proc. wyższy do prognoz. Do tego słabnie złoty, zaś Narodowy Bank Polski rozpoczął przedziwną, ocierającą się o absurd kampanię informacyjno-interwencyjną na Twitterze – której głównym wynikiem wydaje się być gwałtowne zachwianie wiarygodności NBP na rynkach. 19 listopada prezes NBP Adam Glapiński próbował słownej interwencji w celu umocnienia złotego – nie przyniosło to żadnego skutku.
W sondażu Ipsos dla OKO.Press z października już 89 procent badanych przyznawało, że odczuwa skutki wzrostu cen we własnych portfelach. Od tego czasu inflacja tylko rośnie, a według niektórych analiz – np. mBank Research – w przyszłym roku możemy zobaczyć jej nawet dwucyfrowe wskaźniki.
Po raz trzeci od poprzedniej jesieni notujemy lawinowe wzrosty dziennych liczb nowych zakażonych. I po raz trzeci polskie państwo jest niemal całkowicie bezradne wobec postępów epidemii. Dopiero pojawienie się wariantu Omikron skłoniło rząd do wprowadzenia pierwszych restrykcji – mają one jednak symboliczny charakter.
Nie wygląda na to, by rządzący nauczyli się zbyt wiele od lata i jesieni 2020 roku, kiedy najpierw premier Mateusz Morawiecki cieszył się, „że coraz mniej obawiamy się tego wirusa (…). Już teraz nie trzeba się go bać. Trzeba pójść na wybory tłumnie 12 lipca”, a następnie druga fala pandemii przyniosła lawinowe wzrosty zakażeń, rzuciła na kolana przeciążoną służbę zdrowia i całkowicie sparaliżowała nieprzygotowane państwo.
Reakcja rządzących była chaotyczna i nieuporządkowana, kolejne wprowadzane obostrzenia składały się razem na warunki czegoś w rodzaju pełzającego lockdownu, do tego rządzący nieustannie sami sobie zaprzeczali. Było tak na przykład wtedy, gdy w listopadzie zeszłego roku przedstawili rozbudowany i sprawiający wrażenie dość precyzyjnego plan wprowadzania i zdejmowania regionalnych restrykcji w zależności od liczby nowych zakażeń na 10 tysięcy mieszkańców, a następnie postępowali zupełnie inaczej, niż wynikałoby z owego planu.
Teraz historia zdaje się częściowo powtarzać. Po letnim karnawale zapomnienia motywowanym dość powszechną chęcią choćby chwilowej ucieczki od pandemicznej atmosfery, Polska znów mierzy się z potężną falą nowych zachorowań. Tym razem jednak jest jedna różnica w porównaniu z sytuacją w trakcie drugiej i trzeciej fali – przez cały październik i listopad rząd nie podjął dosłownie żadnych działań ograniczających liczbę nowych zakażeń. Minister zdrowia Adam Niedzielski nie był w stanie tego uzasadnić bez mijania się z prawdą.
Według sondażu IBRiS dla Rzeczpospolitej wobec postępów czwartej fali epidemii już prawie 60 procent Polaków oczekiwałoby wprowadzenia paszportów covidowych i tym samym ograniczeń dla osób nieszczepionych. Co z tego jednak, skoro najsłabiej wyszczepione województwa to te same, w których w wyborach po 2015 roku Prawo i Sprawiedliwość notowało najlepsze wyniki – między innymi podkarpackie, podlaskie, lubelskie i małopolskie. Tę wyborczą arytmetykę doskonale widać w podejściu PiS do kwestii szczepień.
Władza posunęła się już do tego, że próbowała przenieść na opozycję polityczną odpowiedzialność za podjęcie jakichkolwiek działań związanych z nakłanianiem nieszczepionych do zmiany dotychczasowej decyzji.
Miało do tego posłużyć zwołane na 24 listopada spotkanie szefów klubów parlamentarnych – co na naszych łamach opisała Agata Szczęśniak. Z kolei z tekstu Dominiki Sitnickiej można się dowiedzieć, jak rozwinęła się wewnątrz Zjednoczonej Prawicy grupa posłów „antysanitarystów”, którzy blokują wszelkie projekty mające na celu zwalczanie epidemii zarówno poprzez zaostrzanie restrykcji sanitarnych, jak i nakłanianie nieszczepionych do szczepień. To właśnie oni sprawili, że ustawa o o nowych uprawnieniach pracodawców wobec osób zaszczepionych może nigdy nie zostać przegłosowana.
W Zjednoczonej Prawicy grupa posłów, którzy aktywnie wspierają inicjatywy „antysanitarystyczne” i blokują projekty związane z obostrzeniami obejmującymi głównie niesczepionych liczy obecnie około 30 osób. To wystarczająco dużo, by zablokować każdą ustawę, dla której PiS nie zdołałby uzyskać wsparcia opozycji.
Polityczna arytmetyka to jedno, drugie - to szczera nieufność wobec ustaleń naukowców lub potrzeba schlebiania wyznającemu spiskowe teorie elektoratowi.
Z ambiwalentnego stosunku do szczepień zdążył już publicznie zasłynąć prezydent Andrzej Duda, który wielokrotnie podkreślał, że jest przeciwnikiem obowiązkowych szczepień, a także podawał w wątpliwość ich skuteczność. W tym samym duchu wypowiadał się bardzo niedawno również doradca prezydenta Andrzeja Dudy, prof. Andrzej Zybertowicz, uchodzący za jednego z najsilniejszych intelektualnie polityków obozu rządzącego. „Szczepienia przeciw COVID-19 nie powinny być obowiązkowe ze względu na długofalowe konsekwencje, które nie są znane” – mówił Zybertowicz, kompletnie ignorując konsensus naukowy w tej sprawie.
To wszystko sprawia, że w oczach wyborców narasta wrażenie, że obóz władzy nie ma tu ani spójnego przekazu, ani wspólnej strategii - co razem składa się na efekt braku kontroli zarówno nad epidemią jak i nad własną formacją.
Na łamach OKO.press opisywaliśmy już najnowsze ruchy trzech sił z prawej flanki obozu rządzącego lub z jego obrzeży. Ambicją tych trzech środowisk jest przelicytowanie PiS, jeśli chodzi o reprezentowanie najtwardszej prawicy. Łączą się z tym nadzieje, że w perspektywie najbliższych lat atmosfera społeczna dla skrajnie prawicowego populizmu będzie stawała się coraz bardziej korzystna. Łącznie z tym, że pojawi się możliwość realnego wyborczego dyskontowania postulatów takich jak dążenie do polexitu czy realizacja najbardziej radykalnych pomysłów ruchów antyaborcyjnych.
To, czy te nadzieje mają szansę na realizację, to inne kwestia – ważne, że napędzają one polityków, którzy sieją chaos na prawej flance obozu władzy i jednocześnie naruszają lojalność wobec PiS części twardego, prawicowego elektoratu.
Zbigniew Ziobro wraz z Solidarną Polską już od lat stanowią wewnątrz Zjednoczonej Prawicy osobną grupę interesów, starającą się pozyskiwać tę najbardziej radykalną część elektoratu obozu władzy – zwykle nie zważając przy tym na interesy ani PiS, ani rządu. Po odejściu z koalicji Jarosława Gowina wraz z lojalną częścią działaczy Porozumienia sejmowa większość stała się naprawdę krucha. Dlatego pozycje przetargowe Ziobry wzrosły. Dziś, kiedy narzuca on Zjednoczonej Prawicy otwarcie antyunijną narrację i jednocześnie trzyma w szachu rząd Morawieckiego w relacjach z Brukselą, daje mu to siłę znacznie większą niż ta, która wynikałaby z jego liczonego poselskimi szablami stanu posiadania. To zaś oczywiście wzmacnia tendencje odśrodkowe w obrębie obozu władzy.
Do tego dochodzą inne pęknięcia w obrębie układu rządzącego. W rządzie walczą ze sobą stronnictwa Mateusza Morawieckiego i Jacka Sasina - stawką jest tu nie tylko prestiż, ale i podział wpływów w spółkach skarbu państwa i instytucjach podległych rządowi. W poselskich ławach rosną w siłę antyszczepionkowcy (o czym już wspominaliśmy), jak również ultrakonserwatyści, pchający PiS prosto na zderzenie z elektoratem centrowym.
To wszystko sprawia, że Zjednoczona Prawica przestaje być przez wyborców postrzegana jak polityczny czołg, czy dobrze naoliwiona machina do głosowania zdolna do przeforsowania każdej kolejnej inicjatywy. Zamiast tego narasta wrażenie chaosu.
To wciąż bomba z opóźnionym zapłonem. Jej zegar jednak tyka – i to głośno – już od lipca. To od tego czasu warte 58 miliardów euro środki dla Polski z Europejskiego Funduszu Odbudowy pozostają de facto zamrożone – bo Komisja Europejska wciąż nie akceptuje Krajowego Planu Odbudowy. Wszystko za sprawą przełomowych orzeczeń Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej dotyczących Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Od tego czasu rząd PiS toczy z Komisją Europejską negocjacje dotyczące akceptacji KPO. Nie przyniosły one jak dotąd rezultatu.
28 października szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen zapowiedziała, że akceptacji KPO nie będzie bez umieszczenia w nim "wyraźnego zobowiązania" dotyczącego likwidacji Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego, „zakończenia lub reformy reżimu dyscyplinarnego” i rozpoczęcia procesu przywracania sędziów, których odsunęła od wykonywania zawodu Izba Dyscyplinarna.
Jeszcze pod koniec października wiceminister finansów Piotr Patkowski przyznał zaś, że projekt budżetu na rok 2022 w ogóle nie uwzględnia środków z KPO. „Gdyby one były, byłyby pozytywnym impulsem i pozytywną niespodzianką” – wyznał Patkowski.
Zbigniew Ziobro cały ten kontekst bezceremonialnie ignoruje. W listopadzie ogłosił kolejne „reformy” sądownictwa i nie przedstawił jak dotąd żadnych konkretnych propozycji dotyczących tego, co kluczowe dla negocjacji z Komisją Europejską – czyli Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Zamiast tego zaproponował nową strukturę sądów pierwszej instancji, co w domyśle miałoby skutkować kolejną możliwością przeprowadzenia czystki wśród sędziów. A środki z KPO – o których wykorzystaniu marzył PiS wiosną - nadal pozostają poza zasięgiem Polski i polskiego rządu.
Tym samym w warunkach inflacji i kolejnej odsłony pandemicznego kryzysu PiS może wejść w przedwyborczy rok bez potężnego zastrzyku gotówki z kasy Unii Europejskiej, który w zamyśle rządzących miał posłużyć przede wszystkim do poprawiania nastrojów Polaków.
Śmierć p. Izabeli z Pszczyny, która nie doczekała usunięcia płodu w stanie bezwodzia, wstrząsnęła opinią publiczną i po raz kolejny unaoczniła, w jak rozpaczliwym położeniu znalazły się Polki po zeszłorocznym wyroku Trybunału Konstytucyjnego dotyczącym prawa antyaborcyjnego. Tymczasem już w trakcie pierwszych zeszłorocznych protestów spod znaku błyskawicy Polki i Polacy powszechnie utożsamiali decyzję TK z polityczną wolą obozu władzy. Do dziś nic się w tej materii nie zmieniło. Co więcej – bardzo krytyczny stosunek do radykalnych przepisów antyaborcyjnych ma część wyborczyń (przede wszystkim) i wyborców PiS.
Zarazem ten kontekst ma również wpływ na postrzeganie innych ideologicznych kampanii rządzącej prawicy – zarówno jeśli chodzi o prawa kobiet, jak i kwestie związane z rodziną. „Umacnianie cnót niewieścich” natychmiast stało się antypisowskim memem. Projekt Polskiego Instytutu Rodziny i Demografii, mającego forsować ultrakonserwatywny model rodziny za 30 milionów złotych rocznie, wywołał konfuzję nawet wśród polityków Zjednoczonej Prawicy. W ten sposób w oczach sporej części społeczeństwa umacnia się obraz PiS jako partii oferującej nieakceptowalną – bo zbyt konserwatywną nawet jak na konserwatywne gusta - ofertę ideologiczną.
Szumnie zapowiadany przez Mateusza Morawieckiego program został ostatecznie ogłoszony w połowie maja. Towarzyszyły temu spoty nagrane przez premiera razem z Jarosławem Kaczyńskim i rozmach charakterystyczny dla startu kampanii wyborczej. Nie przypadkiem. W zamyśle PiS Polski Ład miał być bowiem politycznym otwarciem ery postpandemicznej i programem co najmniej na miarę Rodziny 500 Plus. A więc ofertą, która poprowadzi PiS do kolejnego wyborczego zwycięstwa.
Społeczna recepcja propozycji Morawieckiego i PiS okazała się diametralnie odmienna od tych oczekiwań. Na program spadła krytyka ze wszelkich możliwych stron.
Premier i jego ludzie długo to ignorowali, próbując sprzedać wyborcom opowieść o prospołecznym programie, na którym skorzysta zdecydowana większość Polek i Polaków. Ale ta kampania została przez PiS całkowicie przegrana. W oczach opinii publicznej utrwalił się obraz „uderzenia w klasę średnią” za sprawą zwiększenia składki zdrowotnej. Paradoks – i problem PiS – w tej chwili polega zaś na tym, że rząd i tak musi forsować rozwiązania zawarte w Polskim Ładzie, jednak już nie z przyczyn wyborczych lecz okołofiskalnych. Bez tego, co w Polskim Ładzie najbardziej nie podoba się wyborcom, trudno będzie myśleć o zrównoważeniu kolejnych budżetów.
Dodajmy do tego syndromy opisane wiosną przez Przemysława Sadurę i Sławomira Sierakowskiego w raporcie badawczym „Koniec hegemonii 500 Plus” a zobaczymy, że PiS-owi wypaliła się polityczna moc czerpana z transferów socjalnych wprowadzanych na początku pierwszej kadencji i jednocześnie Polski Ład nie okazał się programem o podobnym potencjale. Zaś brak argumentów ekonomiczno-socjalnych skłaniających do głosowania na PiS może zdemobilizować tę część wyborców partii rządzącej, która przesądziła o jego kolejnych wyborczych zwycięstwach – chodzi o elektorat określany mianem „socjalnego” czy „miękkiego”.
Kryzys na granicy polsko-białoruskiej początkowo wydawał się być wręcz zbawieniem dla Prawa i Sprawiedliwości, szansą na odwrócenie uwagi społeczeństwa od problemów wewnętrznych i na ponowne rozgrywanie społecznych lęków i resentymentów na rzecz budowania poparcia dla obozu władzy.
Zapowiadała się powtórka z 2015 roku, kiedy europejski kryzys migracyjny stał się wyborczym paliwem dla PiS. Ale tak się nie stało.
Wprawdzie kryzys na granicy wciąż daje obozowi władzy efekt konsolidacji części społeczeństwa w obliczu potencjalnego zagrożenia, jednak przekłada się to w najlepszym razie co najwyżej na osłabianie tempa sondażowych spadków. Im dłużej zaś kryzys trwa, tym bardziej ten efekt może słabnąć, wywołując u Polaków zmęczenie nieustającą atmosferą strachu, konfliktu i zagrożenia.
Niezależne media mimo zakazu pracy w strefie stanu wyjątkowego obiektywnie i szczegółowo relacjonowały rozgrywające się tam wydarzenia. Mimo wysiłków władzy do opinii publicznej trafiła prawda o cierpieniu uchodźców i migrantów, o realiach zatrzymań i pushbacków stosowanych przez polską Straż Graniczną.
Jednocześnie coraz więcej też wiadomo o realiach, w jakich znaleźli się żołnierze i funkcjonariusze służb operujący w strefie stanu wyjątkowego, którzy muszą się nawet dożywiać za własne środki. Słynna zapora obiecana przez Mariusza Błaszczaka jeszcze nie zaczęła powstawać, a mimo rzucenia na granicę naprawdę sporych sił i środków, nadal pozostaje ona nieszczelna. Do 23 listopada według niemieckich statystyk do Niemiec przedostało się już ponad 10 tysięcy uchodźców i migrantów z kierunku białoruskiego.
Na tym nie koniec, bo do największego odprężenia w historii tego kryzysu doszło dopiero po tym, gdy zainterweniowali Angela Merkel i Emmanuel Macron. To ich telefony do Putina i Łukaszenki a nie działania polskiego rządu doprowadziły do najbardziej odczuwalnego zmniejszenia białoruskiej presji w tym kryzysie.
Dlatego również reakcja rządu PiS na graniczny i humanitarny kryzys w coraz większym stopniu staje się przykładem wyklętego przez PiS imposybilizmu.
To prawda, że opinia publiczna błyskawicznie zapomina o kolejnych aferach i skandalach z udziałem rządzących. Pozostają one na dłużej tematem dopiero wtedy, gdy są tak bulwersujące jak przeszłość wiceministra sportu Łukasza Mejzy ujawniona przez Wirtualną Polskę. Dlatego też w publicystyce utarły się już frazy o „teflonie”, który ma chronić PiS przed politycznymi konsekwencjami afer. Tymczasem każdy teflon się zużywa.
Tzw. afera taśmowa z 2014 roku, która przyczyniła się do wyborczej porażki Platformy Obywatelskiej, również początkowo wydawała się nie mieć większego wpływu na notowania rządzącej PO. Jednak wiosną przed wyborami 2015 roku na cytatach z podsłuchów u Sowy PiS mógł już opierać znaczną część kampanijnej retoryki z korzystnym dla siebie skutkiem.
Czy podobnie stanie się z „mailami Dworczyka”? Treść korespondencji prowadzonej przez człowieka będącego prawą ręką premiera Mateusza Morawieckiego od miesięcy wycieka w internecie. Choć nie możemy mieć stuprocentowej pewności, czy jest tam przedstawiana cała zawartość skrzynki mailowej szefa Kancelarii Premiera, a także, czy jej obecni dysponenci nie dokładają tam również czegoś od siebie, to z opublikowanej już korespondencji wyłoniła się cała panorama zarówno relacji w obozie władzy, jak i sposobu myślenia otoczenia premiera na temat problemów społecznych i politycznych. Nie stawia ona uczestników rozmów w korzystnym świetle. W czasie kampanii wyborczej to może być wysokooktanowe paliwo dla opozycji.
Polski Kościół katolicki to najpoważniejszy społeczny sojusznik obozu władzy i zarazem instytucjonalne zaplecze prowadzonej przez PiS konserwatywnej kontrrewolucji. Zarazem Kościół od kilku lat jest w głębokim kryzysie – co wiąże się zarówno z ujawnianiem kolejnych przypadków pedofilii i przestępstw seksualnych, których dopuszczali się księża, jak i z przemianami postaw światopoglądowych Polek i Polaków.
Już pod koniec zeszłego roku – także na fali protestów przeciwko wyrokowi TK ws. aborcji – można było mówić wręcz o załamaniu się dotychczasowej pozycji Kościoła w polskim społeczeństwie. W grudniu 2020 roku doszło (po raz pierwszy od 1993 roku) do symbolicznego przecięcia się linii na wykresie ocen Kościoła katolickiego mierzonych przez CBOS od 32 lat – więcej Polaków oceniało Kościół negatywnie niż pozytywnie. Spada też regularnie odsetek praktykujących katolików.
To ważne z punktu widzenia obozu władzy, bo Kościół w kolejnych kampaniach wspierał PiS zarówno słowem, jak i czynem – nawet udostępniając swą infrastrukturę w rodzaju sal parafialnych na użytek kampanii wyborczych. Splot interesów politycznych polskiego Kościoła hierarchicznego i PiS jest dziś tak ścisły, że w zakresie spraw politycznych zwanych światopoglądowymi nie sposób już go rozdzielić. W ten sposób kłopoty Kościoła stają się również problemami PiS-u, a kłopoty PiS-u problemami Kościoła.
Kryzys Kościoła może więc być jednym z tych najbardziej fundamentalnych powodów, dla których PiS coraz częściej i coraz wyraźniej przegrywa dziś swoje światopoglądowe wojny – o czym niedawno pisała w OKO.press na podstawie analizy sieci społecznościowych Anna Mierzyńska.
Władza
Jarosław Kaczyński
Mateusz Morawiecki
Prawo i Sprawiedliwość
Agata Szczęśniak
Anna Mierzyńska
Dominika Sitnicka
Janusz Szymczak
kryzys PiS
Mariusz Jałoszewski
Problemy PiS
problemy Zjednoczonej Prawicy
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Komentarze