Po roku widać, że do debaty publicznej weszły na stale tematy dotychczas tam nieobecne: prawa kobiet, prawa osób LGBT+, sprawy klimatu. Tradycyjna polityka, nastawiona na realizację indywidualnych i partyjnych celów, nie jest w stanie tych problemów rozwiązać i ciągnie nas do tyłu.
Po roku od wyborów widać siłę oddolnej zmiany. I to, że politycy, uprawiający swój zawód tak samo od trzech dekad, nie mają narzędzi, by tej zmianie sprostać.
Polityka polega na realizacji indywidualnych lub wąsko partyjnych celów. Odnosi się też do indywidualnych, prywatnych celów wyborców i wyborczyń („Czy mi dadzą? / Czy mi zabiorą?”). Jeszcze w PRL bardzo sprywatyzowaliśmy nasze losy, teraz trwa jednak proces zauważania tego, co wspólne.
Bardzo powolny.
I niestety, choć zmiany są zauważalne, to nie są tak wielkie, by zmienić proces polityczny.
Prawa kobiet, osób nieheteronormatywnych czy sprawy klimatu weszły już jednak na stałe do debaty publicznej. To przełom nie tylko dlatego, że jeszcze niedawno tematy takie były spychane przez polityków na bok jako rzeczy „mniej ważne”.
Zmiana zaszła dzięki zbiorowemu, zorganizowanemu wysiłkowi tysięcy ludzi, którzy wystąpili nie w swoim jednostkowym interesie – ale dla innych. I jest to jedno z największych skutków zmiany, która doprowadziła też do zmiany władzy 15 października 2023 r.
Podobnie jak sprawy granicy czy praworządności — choć te udało się (chwilowo?) przechwycić i opowiedzieć w języku prywatnych interesów lub polityki rozumianej jako mecz, w którym trzeba pokonać przeciwnika.
Niezauważanie praw kobiet jest cechą całej III RP. Prawo do aborcji było przez lata definiowanie z punktu widzenia władzy (właśnie jako „są ważniejsze sprawy”), a nie z punktu widzenia ludzi, dla których są to sprawy kluczowe.
Aborcja jest jednym z tych tematów, które indywidualnie dają się załatwić (nawet Jarosław Kaczyński w swoim czasie sugerował wyjazd do kliniki w Czechach), ale na poziomie systemowym stwarza zagrożenie dla życia kobiet i dla bezpieczeństwa państwa. Bo co to za państwo, które w tak kluczowej sprawie oszukuje i nie zapewnia bezpieczeństwa?
Uruchomiony przez Jarosława Kaczyńskiego i Julię Przyłębską przed czterema laty proces sprawił jednak, że prawo do aborcji stało się kluczowym problemem politycznym. Stan zakłamania i stan zagrożenia życia i zdrowia kobiet został zdiagnozowany w języku polityki. Tyle że okazuje się, że klasa polityczna po prostu nie ma narzędzi do jego rozwiązania. Wymaga to bowiem czegoś więcej niż gabinetowych rozgrywek i populistycznych przemówień do tłumów.
Trzeba by było uruchomić narzędzia partycypacji społecznej, co naprawdę jest trudne i wymaga ćwiczeń. Boleśnie przekonał się o tym marszałek Sejmu Szymon Hołownia, który w prostszej, bo mniej zideologizowanej sprawie organizacji mediów publicznych próbował zorganizować w Sejmie panel obywatelski (debatę reprezentatywnej grupy obywateli, którzy poświęcili wcześniej czas na zdobycie wiedzy na dany temat).
I tu Hołownia poniósł porażkę: panelu nie dało się zrobić bez gwarancji, że rządzący jego wyniki uznają za istotne. A tego uzyskać się zawczasu nie udało.
W sprawie aborcji zorganizowano w Sejmie tylko wysłuchanie publiczne, a więc po prostu debatę dla wszystkich, którzy chcą zabrać głos (ale nie jest to debata w żaden sposób reprezentatywna). Ustawy przywracające cień sprawiedliwości przepadły, bo prywatne kalkulacje posłów okazały się ważniejsze niż interes państwa rozumianego jako wspólnota ludzi o różnych losach.
Włączenie praw kobiet do dyskursu politycznego spowodowało już prawną zmianę definicji gwałtu (dochodzi do niego nie w wypadku sprzeciwu, ale braku wyraźnej zgodny), a także zmianę postrzegania przemocy i molestowania w pracy.
Niemniej temat aborcji wisi już nad rządzącymi — badania społeczne pokazują, że stosunek do aborcji (nie własnej — na to zawsze były sposoby, ale innych kobiet) zmieniła się.
A nierespektowanie obietnicy oddania decyzji o ciąży kobietom, wyraźnie grozi demobilizacją wyborczą. A to ona dała zwycięstwo 15 października.
Widać to było już w wyborach samorządowych i europejskich.
Po roku od wyborów nie są załatwione nawet na poziomie minimum. Ale też w sposób nieodwołalny stały się tematem debaty publicznej.
Nadal ciąży nad nimi klątwa „poglądów” tego czy innego polityka. Bowiem debata nie rozwinęła się na tyle, byśmy wiedzieli, że „pogląd” w tej sprawie jest mniej istotny niż realna sytuacja tysięcy ludzi w Polsce.
Wszystko na razie kisi się w gabinetach rządowych i sejmowych, gdzie powstają różne projekty. Ale w końcu będą musiały być pokazane, a że władza obiecała konsultacje. Albo na poziomie rządowym (21 dni) albo sejmowym (miesiąc, w przypadku projektów obywatelskich i poselskich, które omijają etap rządowy). Te konsultacje są publiczne, ich efekty widoczne są w serwisach konsultacyjnych rządu i Sejmu.
Następny ruch będzie więc należał do społeczeństwa obywatelskiego. I oczywiście nie jest tak, że od razu wszystko się uda. W przypadku praw osób LGBT będzie jednak można zrobić więcej niż w przypadku prawa do aborcji. Bo rządzący uruchomili pierwsze, rachityczne narzędzia do dialogu (za dwa tygodnia ma być gotowa sejmowa strona konsultacyjna, gdzie każdy będzie mógł zgłosić uwagi do projektu. Zapewne na początku będą z nią kłopoty, ale w końcu może zacznie przynosić korzyści w debacie...)
To jest temat, z którym władza w zasadzie zmierzyć się nie umie, bo i tu interesy doraźne przeważają nad dalekosiężnymi. Ale sprawy klimatu i katastrofy klimatycznej także weszły do debaty. I to także w radykalnym wymiarze — protestów Ostatniego Pokolenia.
Zanieczyszczenie środowiska, uciążliwe inwestycje w lokalnych wspólnotach w wielu miejscach w Polsce prowadzą do oddolnej organizacji i działania. Bo nie da się tego rozwiązać samemu, indywidualnie.
Katastrofalna powódź na Dolnym Śląsku, do której zmiana klimatu istotnie się dołożyła, prowadzi już do publicznej rozmowy, co zrobić, by się wspólnie ochronić.
Tu też tradycyjna polityka nie daje rady, nie jest w stanie uruchomić włączającej ludzi debaty o tym, co mamy wszyscy razem zrobić. Ale siła społeczeństwa obywatelskiego sprawiła już, że np. organizowanie pomocy po powodzi przebiegło sprawniej. Bo nie zostało w rękach samej tylko władzy centralnej – włączyły się w to samorządy i organizacje pozarządowe.
Po raz pierwszy państwo zadziałało dokładnie tak, jak chcieli tego twórcy III RP. Na razie tylko w kryzysie – a nie tam, gdzie kształtuje się przyszłość. Ale i to jest coś.
Przed nami proces długi i bolesny. Fundacja Stocznia zorganizowała dwa lata temu panel obywatelski o transformacji energetycznej i kosztach energii. Główne pytanie panelu brzmiało, co zrobić, by zlikwidować w Polsce ubóstwo energetyczne. Czyli sytuację, że ludzie żyją w zimnie, mimo że koszt ogrzewania pożera im domowe budżety (takich osób jest w Polsce 2 mln).
Wypracowany w ten sposób zestaw rozwiązań, na które z dużym prawdopodobieństwem zgodzi się większość obywateli (bo panel jest reprezentatywny), został przekazany politykom i administracji. I na tym się skończyło. Silosowe urzędy nie są w stanie przerobić takiej całościowej propozycji.
W ciągu ostatnich ośmiu lat obywatele i ich organizacje zrobiły ogromny krok do przodu – a administracja nie. Ba, wielu ludzi, którzy do 2015 roku uczyło się, jak reagować na głosy obywatelskie, jak traktować partnerów społecznych jako źródło wiedzy i pomysłów, odeszło z administracji. Ludzie z organizacji pozarządowych, którzy przyszli do władzy, nie znają się zaś na praktyce administracyjnej. A dopiero połączenie jednego z drugim daje efekty.
Na razie warto odnotować, że w czasie sobotniej konwencji PiS Jarosław Kaczyński publicznie zmienił zdanie i zamiast organizować referendum (i polityczną większość) w sprawie sprzeciwu wobec europejskiego Zielonego Ładu, postanowił zrobić kolejne referendum o migracji. Czyli że straszenie ludzi zieloną transformacją mniej się mu kalkuluje niż straszenie migracjami.
Siła blokująca społeczeństwa obywatelskiego wobec najgłupszych, najbardziej ideologicznych pomysłów władzy, jest niekwestionowana. Bez tego mielibyśmy już w szkołach od trzech lat Lex Czarnek uzależniający udział organizacji pozarządowych w pracy szkoły od politycznej zgody władz. I teraz właśnie trwałaby wymiana tych zgód — z pro-PiSowskich na anty-PiSowskie.
Ale ruch społeczny był tak silny, tak dobrze zorganizowany, że zdołał wymusić weto prezydenta Dudy dla pomysłów Czarnka.
Środowisko edukacyjne dziś kipi pomysłami, jest w stanie zauważać punkt widzenia całej społeczności szkolnej. I tu jest w zasadzie pies pogrzebany.
Na razie władza robi z edukacją to, co od 30 lat — odwołuje się do prywatnych, jednostkowych doświadczeń obywateli (“za moich czasów nauczyciel stawiał pałę, a klasówki były raz w tygodniu”). I to nadal działa.
Władza realizuje raczej pomysły twitterowe (premier obiecał znieść prace domowe, to się zniesie), niż wykorzystać potencjał tego społeczeństwa. To, że to metoda zła, że bezsensownie marnuje ogromne zasoby, to na razie wiedza garstki.
Tyle że ona mówi coraz głośniej:
“Rocznica październikowych wyborów to ostatni moment, żeby władze uznały i doceniły wkład społeczeństwa obywatelskiego w obronę instytucji demokratycznego państwa prawa i stawianie czoła kryzysom, a także uznały jego rolę w budowaniu odporności społeczeństwa i państwa”
(Ewa Kulik, dyrektorka Fundacji Batorego dla NGO.pl).
To, co dzieje się na granicy polsko-białoruskiej, łamanie praw ludzi próbujących przedostać się do Unii Europejskiej to temat także nowy. Ale taki, który politycy potrafili skutecznie otorbić i sprzedać w kategoriach indywidualnego interesu i lęku („Przyjdą obcy i mi zabiorą”).
PiS – jak pamiętamy — próbował zhakować wybory 15 października, ogłaszając bezsensowne referendum w sprawie granicy.
(“Czy popierasz likwidację bariery na granicy Rzeczypospolitej Polskiej z Republiką Białorusi i przyjęcie tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki, zgodnie z przymusowym mechanizmem relokacji narzucanym przez biurokrację europejską?”).
Premier Tusk woli ogłaszać „ograniczenie prawa azylu” niż zachęcać do dyskusji nad polityką migracyjną. I, jak zauważyła w OKO.press Magdalena Chrzczonowicz, z dezynwolturą wielkiego wodza traktuje prawa człowieka jako konkurencję dla siebie nadobowiązkową.
Gdyby rzeczywiście rewolucja 15 października była tak głęboka, jak nam się wydawało, nie byłby w stanie tego zrobić. Badania socjologiczne (np.publikowane przez Fundację Batorego) pokazują rosnące poczucie zagrożenia. Tymczasem umiejętności społeczne pozwalające mierzyć się z tymi lękami, nie rosną w tym tempie.
Umiemy już radzić sobie z wyzwaniami w sytuacjach naprawdę kryzysowych, tak jak wtedy, kiedy — podkreślmy — świetnie zorganizowani ruszyliśmy na pomoc walczącej Ukrainie w lutym 2022 r.
A na co dzień leki te są pożywką tradycyjnie rozumianej polityki. Służą do napuszczania jednych na drugich.
„Gdybym był politykiem, złożyłbym publiczną deklarację, że problemami przedstawionymi w referendum Kaczyńskiego opozycja zajmie się po wyborach na poważnie. Tak, by ludzie mogli się naprawdę wypowiedzieć i zostać wysłuchani” – mówił OKO.press przed rokiem Jakub Wygnański, prezes Fundacji Stocznia (tej od paneli obywatelskich) i ekspert od narzędzi deliberacji
"Dla współczesnych demokracji, dla funkcjonowania samej Unii Europejskiej, to teraz jedno z najważniejszych wyzwań: tworzenie przestrzeni do tego, by milcząca większość nie dawała się zakrzyczeć głośnej mniejszości. Narzędzia, którymi się teraz posługujemy, z referendami włącznie, działają skrajnie polaryzująco i wypychają tę milczącą większość z pola uwagi. Przez to doświadczenie niebycia słuchanym jest jeszcze bardziej dojmujące. Konieczny jest wysiłek, aby zbudować jakiś rodzaj »połączenia« między zwykłymi obywatelami a tymi, którzy sprawują władzę w ich imieniu.
Wypowiadanie się narodu w sprawie choćby polityki migracyjnej nie może się odbywać w formie plebiscytu. Jak wiedzą czytelnicy OKO.press, Polska takiej polityki nie ma, a dramatycznie jej potrzebuje. Musimy doprowadzić do mądrej umowy, kogo i na jakich zasadach przyjmujemy. (...)
Tu nie chodzi tylko o kwestie bieżące. To nie jest tylko operacja »filtracyjna«. Stoimy nie tylko jako Polacy czy mieszkańcy Europy, ale jako ludzkość przez olbrzymim wyzwaniem.
Katastrofy łodzi z migrantami na Morzu Śródziemnym, straszliwe pożary na świecie z powodu rosnącej temperatury Ziemi – wszystko to pokazuje skalę problemu, przed którym stoimy. Dziesiątki milionów ludzi muszą przemieszczać się z Południa na Północ, żeby po prostu móc oddychać" – mówił Wygnański.
Społeczeństwo obywatelskie nie ma jednak siły, by taką rozmowę przeprowadzić. Zamiast tego więc problem migracji będzie narzędziem w prezydenckiej kampanii wyborczej. A że zginą ludzie? Tradycyjna polityka odpowie nam tu bez zmrużenia oka, że „są ważniejsze sprawy”.
Łatwość, z jaką rządzącym udaje się ten “graniczny” manewr wykonać, wynikać może właśnie z tego, że nasza “wspólnotowa” przemiana dopiero się zaczyna. Ta wspólnota nie ogranicza się już do najbliższego kręgu i biało-czerwonej flagi. Włączamy w nią osoby, których osobiście nie znamy i którzy mogą być w nieco innej sytuacji niż my.
Ale nie wszystkich. Granica między swoimi a obcymi przesuwa się, ale wolno. Nie jest to jeszcze nawet granica państwowa.
Weźmy osoby z niepełnosprawnościami. 5 mln osób w Polsce. Ich prawa – w przeciwieństwie do praw kobiet, osób LGBT+, czy dzieci, w związku z katastrofą klimatyczną – do debaty publicznej nawet nie weszły. Nadal są sprawą specjalistyczną i tą “mnie ważną”. Mimo deklaracji Konstytucji (z tego samego rozdziału, który mówi o sądach, wolności zgromadzeń i wyborów) i ratyfikowanej 12 lat temu Konwencji ONZ o prawach osób z niepełnosprawnościami.
Powszechnie akceptowany jest pogląd, że części współobywateli nie przysługuje pełnia praw, a jedynie “opieka” ze strony rodziny i państwa.
W cywilizowanych krajach respektowanie praw osób z niepełnosprawnościami należy do pojęcia praworządność. W Polsce jednak tak nie jest i jest to jeden z niepokojących znaków świadczących o tym, jak krucha jest zmiana 15 października 2023.
Tematem zhakowanym przez politykę i media jest też — nieoczekiwanie – pojęcie praworządność.
W jej obronie protestowały dziesiątki tysięcy ludzi. Ale dziś praworządność pomyliła się nam ze sprawczością (“dlaczego oni jeszcze nie siedzą”). O próbach rozliczania poprzedniej władzy powiemy raczej, że „się nie udały” („prokuratura popełniła błąd w sprawie Romanowskiego”), a nie że są praworządne („Sąd wysłuchał argumentów Romanowskiego i uznał, że wątpliwości musi rozpatrzeć na jego korzyść”).
Praworządność jest odzyskiwana na naszych oczach właśnie dlatego, że to wszystko długo trwa. Bo tak odtwarza się przestrzeń, w której ludzie o różnych poglądach mogą ze sobą żyć i się kłócić — ale nie zabijać.
Tymczasem dziś praworządność przez obie strony sporu jest dziś rozumiana podobnie, ale pokracznie:
“praworządność praworządnością, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”.
A proces uspołecznienia wymiaru sprawiedliwości zatrzymał się. Ministerstwo Sprawiedliwości gasi pożary i rozwiązuje tysiące problemów, zaś środowisko prawnicze stara się utrzymać spójność wobec ciągle powtarzanych gróźb ze strony PiS (każdy z nas może być gorąco za rozliczeniami, ale ludzie, którzy podpiszą odpowiednie dokumenty, kładą na szali swój los, muszą więc dostawać środowiskowe wsparcie).
To, co w ogóle się nie przebiło, to to, że sądy są właśnie miejscem rozstrzygania sporów. Że nie zawsze się tam wygrywa, nie zawsze decyzja jest po naszej myśli. Ale człowiek musi rozumieć, co tam się dzieje, a proces musi przebiegać w przewidywalnym czasie.
Jest tak prawdopodobnie dlatego, że skuteczna obrona sądów przed PiS, choć włączyły się w nią setki tysięcy ludzi, była jednak dziełem samego środowiska prawniczego. To ono ryzykowało naprawdę dużo (sędzia wyrzucony z zawodu nie ma prawa do jakiejkolwiek emerytury). To ono dokonało też gigantycznego zwrotu, odchodząc od prawniczego języka w komunikacji ze współobywatelami. (To przejście na prosty język będzie procentować – bo teraz administracja musi na taki język także przejść, a to ułatwi ocenę jej działań).
Prawda jest jednak taka, że procesie przywracania praworządności jest w Polsce opowiadany przez prawników z ich punktu widzenia. A dla nich kluczowe są rozliczenia. A że rozliczenia to też fantastyczny spektakl medialny, kółko się zamyka. Główni aktorzy są zaś zbyt młodzi, by pamiętać, że już raz to przerabialiśmy: w 1989 i 1990 r., dyskutując o „przyspieszeniu” i szybszym rozliczeniu komunistów.
To, że nikt o tym już nie pamięta, może świadczyć o tym, że to nie było aż takie ważne, jak się wtedy wydawało i tak bardzo pochłaniało emocje. Ważniejsze rzeczy działy się gdzie indziej, tylko uważane były wtedy za „sprawy mniej ważne”.
Jest rzeczą zdumiewającą, że przez ostatni rok w zasadzie nie rozmawialiśmy o gospodarce. Przekonanie, że niepełnosprawność, tak jak sprawy mieszkań czy zdrowia są sprawami wysoce specjalistycznymi lub odnoszą się tylko do prywatnych interesów (czyli takimi, które rozwiązuje się samemu, z użyciem znajomości i zbiorek na drogie leki) jest naszą kulą u nogi.
Nieobecność tych tematów może jakoś wyjaśniać słabość lewicy w Polsce. Dopóki nie odrobi lekcji tak, jak zrobiło to środowisko prawnicze, i nie wytłumaczy, czym naprawdę są gwarancje praw społecznych i gospodarczych zawarte w Konstytucji (znowu – w tym samym rozdziale, co prawo do sądu i wolnych wyborów), nie będzie o czym rozmawiać.
To więc, jak i kiedy lewica się przeorganizuje i przestanie skupiać na tradycyjnych rozgrywkach politycznych, jest ciekawe dla wszystkich.
Na koniec tego małego podsumowania warto zauważyć jeszcze jedną zmianę: nieobecność Kościoła katolickiego w debacie.
Nikt nie oczekuje, że instytucja ta wypowie się w sprawie deklaracji Tuska o migracji i praw ludzi na granicy. A to, że Kościół zabierze publicznie głos w obronie swoich interesów (pieniędzy i władzy), nie ma już wielkiego znaczenia.
Owszem, rząd nie zlikwidował Funduszu Kościelnego tak jak obiecywał, i nie zamieniła go w dobrowolne odpisy podatkowe wiernych. Niezdolność wykonania takiego zadania, tak rozmijająca się ze społeczną emocją, pokazuje, jak i tu tradycyjna polityka nie daje rady.
Owszem, Kościół to nadal to potężny gracz – finansowy i gospodarczy. Jest jednak tylko jedną z wielu firm lobbujących u polityków. Może u nich lobbować w sprawie aborcji czy praw osób LGBT, ale to, co mówi publicznie, nie ma większego znaczenia.
Weźmy tu ostatni apel kardynała Nycza, by nauka religii (czyli katolickiego rozumienia praw jednostki i władzy) była przedmiotem obowiązkowym. Kazimierz Nycz skorzystał z przysługującej mu wolności słowa — i tyle. Ludzie jednak podejmują decyzję sami, wypisując dzieci z religii.
Stopień z religii nie liczy się od tego roku szkolnego do średniej — ale decyzja rządu w tej sprawie tylko skutki społecznej zmiany.
Czy to była zmiana duża, czy mała, będzie zależało od tego, co społeczeństwo obywatelskie zrobi dalej. Wycofa się, czy dociśnie władzę.
Na zdjęciu a samej górze — kolejka do głosowania na wrocławskim Jagodnie 15 października 2023 r.
Władza
Rząd Donalda Tuska (drugi)
aktywność obywatelska
Ewa Kulik
Fundacja Batorego
Fundacja Stocznia
jakub wygnański
koalicja 15 października
partycypacja
wybory 2023
Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022, nagrody Amnesty International, i Lodołamacza 2024 (za teksty o prawach osób z niepełnosprawnościami)
Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022, nagrody Amnesty International, i Lodołamacza 2024 (za teksty o prawach osób z niepełnosprawnościami)
Komentarze