0:00
0:00

0:00

Ma 30 lat i 11 spraw na portalu informacyjnym sądów powszechnych. Wniosków do sądu policja wysłała więcej, ale część mogła zniknąć, zanim Zuzanna Lesiak je zobaczyła - w wyniku umorzenia. A kolejne dopiero się pojawią, kiedy dostaną swoją sygnaturę.

“Po prostu jestem wściekła. To mnie napędza. Nienawidzę, jak się ogranicza moje prawa. Do tego jestem konsekwentna. Ale wiem, że pewnego dnia mogę po prostu się zmęczyć. I tego się obawiam” - mówi.

Na tę historię wpadłam dzięki "Gazecie Wyborczej", która opisała jedną z jej spraw – wyrok nakazowy za napis Je*ać PiS na chodniku. Jedna z wielu spraw, jakie teraz, rok po Strajku Kobiet, toczą się przed sądami w całym kraju. Z tym że Zuzanna Lesiak ścigana jest nie za obelżywe słowa (art. 141 kodeksu wykroczeń), ale “umieszczenie ogłoszenia w miejscu do tego nieprzeznaczonym lub bez zgody zarządzającego” (art. 63a kw - to przepis stworzony, by ograniczyć panoszące się wszędzie ogłoszenia, a wykorzystywany teraz przeciw protestującym).

Przeczytaj także:

Większość spraw Zuzanny Lesiak dotyczy art. 90 kodeksu wykroczeń, czyli blokowania drogi (w czasie legalnych zgromadzenia), art. 116 kw - łamanie zakazów covidowych (o wątpliwej podstawie prawnej, bo nieumocowanych w ustawach - rząd nie miał większości w Sejmie, żeby te ustawy pozmieniać), albo właśnie art. 63a.

"Kolejną sprawę miałam 20 stycznia. Sprawa dotyczy wydarzeń z 19 lutego 2021 roku (protest Ogólnopolskiego Strajku Kobiet) i "użycia słów niecenzuralnych" (art. 141 kodesku wykroczeń). Sąd wysłuchał świadków, będzie kolejna rozprawa.

Większość spraw sądowych mam w Warszawie, jedną - w Białymstoku. Najpierw przychodzą wezwania na komisariaty – ale nie chodzę, wiem, że mam takie prawo. A potem przychodzą wyroki. Z różnych sądów rejonowych w Warszawie.

Wyroki skazujące na drobne kary – wydawane bez rozprawy, tylko na podstawie notatki policyjnej.

To dosyć kłopotliwe, trzeba pilnować awiz z poczty, bo na złożenie sprzeciwu od takiego wyroku jest tylko 7 dni. Po sprzeciwie sprawa trafia na normalną rozprawę. Tam mogę przedstawić swoje argumenty.

W zasadzie większość urlopu na to przepada – bo za każdym razem na wizytę w sądzie czy prokuraturze muszę brać dzień wolny",

- mówi Lesiak.

Tysiące Polek nie dostanie pomocy

"Zareagowałam po wyroku Trybunału Konstytucyjnego Przyłębskiej. Wtedy po prostu poczułam się zagrożona. Że kiedy stanę przed najtrudniejszym wyborem, przed jakim może stanąć kobieta, państwo mi nie pomoże. Ja sama może dam sobie radę - mieszkam w dużym mieście, mam stałą pracę, wsparcie bliskich – ale tysiące Polek sobie nie poradzi.

Dlatego zaczęłam protestować. Działam w społeczności osób protestujących, w kolektywie Cień Mgły. Od spraw kobiet się zaczęło, ale potem pojawiły się kolejne tematy: naziści w przestrzeni publicznej, protesty przeciw przemocy policji, łamanie praw człowieka na granicy".

“Powiedzieli nam »Jesteście namierzone«”

Agnieszka Jędrzejczyk, OKO.press: Tak po prostu?

Tak, policjanci zatrzymali nas przed uroczystościami smoleńskimi w Warszawie w kwietniu zeszłego roku. Profilaktycznie. Powiedzieli “Jesteście namierzone za strajk kobiet”. Wzięli do radiowozu, zrobili rewizję osobistą.

Po innej z demonstracji poszliśmy na Nowe Miasto do ogródka kawiarnianego. W drugim ogródku siedziała para, nic nie jadła, ale się na nas gapiła. Wyszli, jak zaczęliśmy się nimi interesować. Potem poszli do samochodu zaparkowanego obok radiowozu. Zrobili notatki i razem z tym radiowozem odjechali.

Pilnowali nas po takim małym proteście!

No i jeszcze narodowcy. W czasie jakiegoś ich święta w 2021 r. staliśmy z antyfaszystowskim transparentem. I jeden z nich podszedł do nas i spytał “Jak tam było na granicy, pani Zuzanno?”. Bo nas zatrzymali na granicy za przecięcie concentriny. Tak po prostu przekazał, że wie, co robimy.

To wjeżdża na mózg.

Czyli rzeczywiście żyjecie na celowniku. W naszym projekcie "Na celowniku" zebraliśmy już kilkadziesiąt relacji ludzi, którzy protestują i którym władza mówi, że “są na nich zlecenia”. System jest powszechny, choć opinia publiczna – skupiona na wielkich aferach typu Pegasus – nie zauważa tego.

Zaczęło się od legitymowania. Teraz nas już legitymują nas profilaktycznie - pod pretekstem, czy nie jesteśmy poszukiwane, albo czy nie stanowimy “zagrożenia terrorystycznego”.

To aberracja. Ciągają nas po tych komisariatach – w jednej dzielnicy, w drugiej, pod Warszawą, na posterunku kolejowym, na posterunku wodnym nad Wisłą. Widać, że te proste sprawy zabierają im mnóstwo czasu, nie wyrabiają się.

To jest już klasyka. Z zebranych przez OKO.press relacji wynika, że policja spędza masę czasu na wykrywaniu, kto wydeptał napis “Konstytucja” w śniegu, albo porobił antyrządowe dopiski na wielkim protestacyjnym banerze. Wydaje na to krocie - np. 10 tys. zł potrafi wydać na odtwarzanie uszkodzonego dysku z zapisem monitoringu miejskiego, na którym i tak nie widać, kto maluje na chodniku napis “TVP ŁŻE”. Zleca kilka ekspertyz, by ustalić wysokość szkód wyrządzonych... przez klej biurowy na drzwiach biura posła PiS.

Kiedy zatrzymali nas na granicy, zabrali nam “do analizy” telefony. Było nas trzynaścioro - przecież na to idą tysiące złotych i zupełnie bez sensu. To jest ta sprawa, którą mamy w Białymstoku.

Polski policjant posłusznie wykręca rękę człowiekowi i bluzga na państwo z kartonu

Zastanawiała się Pani, co oni myślą? Ci policjanci.

Na początku bardzo starałam się nawiązywać z nimi dialog. Wydawało mi się, że dzięki temu zobaczą, że to, co robią, jest nie w porządku. Przecież protestuję w obronie moich praw, nie robię niż złego - korzystam z tego, co gwarantuje mi Konstytucja.

Teraz robię to rzadko. To nie ma sensu.

Część z nich mówi - jak są z dala od dowódcy - że “takie mają rozkazy” i “przecież ja sam z tym nic nie zrobię”, ale że “są przeciw”. Słyszałam w czasie miesięcznicy smoleńskiej, jak policjant, któremu kazali robić kordon, mruczał wściekły “państwo z kartonu”.

Staram sobie tłumaczyć - że ci policjanci są młodzi, że trzęsą się o karierę, że boją się nie wykonać rozkazu. Taka wyrozumiałość w moim środowisku nie zjednuje mi sympatii. Ludzie byli tak brutalnie traktowani przez policję, że niechęć do niej jest praktycznie nieodwracalna. Ja miałam dużo szczęścia. Nikt mnie dotkliwie nie pobił, nikt mnie nie wyzwał tak, by mnie to zraniło.

Gazowanie, kotły, pałowania - tego, owszem, doświadczyłam. Kotły na protestach są na porządku dziennym. Ludzie spychani ze wszystkich stron do środka krzyczą, że brakuje im powietrza. Kiedyś spytałam takiego jednego w mundurze, co po co to robi. Nic nie powiedział.

Dominika Kasprowicz z Iławy, aktywistka Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, mówiła, że najgorsze jest to, co policja robi na protestach innym. “Krzyk dzieciaka, któremu łamią rękę, mam do tej pory w uszach” - powiedziała.

Wykręcanie rąk to też ich metoda. Nieśli mnie raz w czterech - każdy za jedną kończynę. Wisiałam w powietrzu, ale mimo to jeden wykręcił mi nadgarstek tak, że krzyknęłam z bólu. Pewnie mają takie polecenie, żeby w taki sposób zniechęcać do protestów.

Kiedyś dostałam też rykoszetem pałką - jakiś chłopak miał dostać i mnie się oberwało.

Oczywiście są też niewybredne teksty. Np. "spierdalaj dziewczynko, wracaj do szkoły”. Pod Trybunałem Konstytucyjnym koleżanka usłyszała od policjanta “teraz cię, kurwo, dojadę”. Na porządku dziennym są teksty, że “jesteśmy żałośni” i pokazywanie środkowych palców.

Oni dobrze wiedzą, że przekraczają granicę - kiedy tylko zaczynamy się pytać o nazwiska i stopnie, ci dzielni policjanci rozpływają się w powietrzu. Boją się identyfikacji.

Tak naprawdę największym szokiem był pierwszy kontakt z policją. Nie miałam z tym wcześniej do czynienia. To policyjno-prawne słownictwo, to wmawianie, że coś robię nie tak, te podstawy prawne recytowane bez zrozumienia – i jak się potem okazuje, absolutnie nieakuratne.

Póki nie znasz prawa, jesteś bez szans

Na początku nie miałam o niczym pojęcia. Ale z każdym protestem uczyliśmy się: co musimy powiedzieć policjantom, czego nie. Co możemy zrobić z mandatem, czego nie. Kolektyw adwokacki SZPILA zrobił niesamowitą robotę.

Dziś jestem obywatelką świadomą. Kiedy ostatnio czekaliśmy pod komisariatem na Wilczej na wypuszczenie zatrzymanych po proteście, podeszła do mnie kobieta: mąż ją bije, a policja nie chciała przyjąć zgłoszenia, “bo nie mają mocy przerobowych". Spytała: “to co ja mam zrobić, czekać, aż mnie zabije?”.

Kiedyś rozłożyłabym ręce. A teraz poszłam z nią do policjanta w okienku. Powiedziałam, że jeśli nie przyjmie zgłoszenia, to ma dać na piśmie, że odmawia pomocy w tym dniu. Wszystko nagrywałam komórką. I natychmiast znalazł się patrol.

Informacje, jak się zachować w kontakcie z policją, roznoszą się pocztą pantoflową. Sprawdzamy też w internecie. Wiem, że powinnam zgłosić się do prawnika, ale prawdę powiedziawszy, nie zawsze to już robię. W prostych sprawach, np. niezasadnego legitymowania, sama napiszę zażalenie na czynności policji.

Ale w przypadku zatrzymania - proszę o pomoc, bo tu sama zażalenia nie napiszę. W kwietniu zostałam zatrzymana, bo policjant chciał mnie legitymować, ale nie podał właściwej podstawy faktycznej. Siłą zabrali mnie do radiowozu, skuli i jeździliśmy po komisariatach, bo nie było tam miejsc. To zażalenie, przy którego pisaniu pomogli prawnicy ze Szpili, było skuteczne - sąd przyznał nam rację, że zatrzymanie było niezasadne.

Teraz standard jest taki, że po wylegitymowaniu sprawy idą do sądu. Przedtem często wzywają na komisariaty – ale nie stawiam się. Mam takie prawo. Przychodzą z sądu wyroki nakazowe - składam za każdym razem sprzeciw, nawet jeśli karą jest tylko nagana. Cześć ludzi odpuszcza, bo w sumie kary nie są wielkie. Ale moim zdaniem nie wolno się na to godzić, póki starcza sił - bo te wyroki nakazowe są niesprawiedliwe.

Ten system opiera się na tym, że ludzie w końcu nie zdążą złożyć sprzeciwu – i zostaną z karą. I to ich skutecznie zniechęci.

Może w końcu sądy to zauważą?

Na Lesbos też były pinezki

Od 2019 prowadzę fundację wspierająca uchodźców na Lesbos. Od 2017 pomagałam tam jako wolontariuszka w Grecji. To poszło dosyć naturalnie – moja mama jest tłumaczką z języka greckiego, mieszkałam w Grecji, o Grecji mówi się u nas w domu.

W pewnym momencie pomyślałam, że to tak straszne, że trzeba zareagować.

Pojechałam na Lesbos. Pracowałam w emergency response. Gdy pontony z uchodźcami płynęły z Turcji, wypatrywaliśmy ich, podawaliśmy współrzędnie, odbieraliśmy sygnały. Potem udzielaliśmy pierwszej pomocy w obozie przejściowym (suche ubranie, pomoc medyczna, jedzenie, możliwość wyspania się w suchym miejscu. Podstawowe potrzeby).

Potem przekazywaliśmy uciekinierów policji – a ona rejestrowała ich w obozie w Mori. Byli z Afganistan, Syrii, Iranu, Iraku – z Bliskiego Wschodu i Afryki.

A pomagający?

Europejczycy. Ludzie ze Stanów, z Australii. Młodzi i tacy koło 60-tki. Polaków było dwóch. Po powrocie założyliśmy z nimi Fundację The Hope Project Polska. Wspieramy ludzi w różnych punktach “przejścia” - nie tylko na morzu, ale np. tam, gdzie jest transport przez Litwę czy na granicy polsko-białoruskiej.

Dlatego pojechaliśmy tam, kiedy Polska zaczęła stawiać zapory z drutu żyletkowego. Za tamten protest też mamy sprawę.

Ma Pani pracę, Fundację, a teraz protesty. Jak się Pani wyrabia?

Ciężko powiedzieć. Najgorsze jest to, że trzeba ciągle chodzić na pocztę po te pisma z sądu. Potem się odwoływać, chodzić na rozprawy – czasem jako świadek. W miesiącu - dwa razy na miesiąc, choć bywają przerwy. Ciągle brakuje mi czasu, moje życie prywatne cierpi.

Kiedy nas zatrzymali na granicy, prawnik dojechał i pytał, kogo zawiadomić. Rodzinę? Znajomych? A ja: niech pan da znać w pracy, że mnie nie będzie. Koniecznie!

Doszliśmy do tego, że rozmowa o elastycznym czasie pracy powinna uwzględniać także to, że pracownik jest w sądzie albo na policji. Bo nie tylko dobrze pracuje, ale i jest dobrym obywatelem. Byłoby super, gdyby pracodawcy brali to pod uwagę.

W sumie jest Pani na tej policji także dla nich.

Na początku bałam się powiedzieć rodzicom, że będę miała sprawę w sądzie - bo to brzmiało, jakbym była złym człowiekiem. Na szczęście moi rodzice zdają sobie sprawę z sytuacji w Polsce i mnie wspierają.

Boję się, że w końcu to wpłynie na moją pracę. Że będą nachodzić moich rodziców, że przyjadą o 6 rano do domu. Ze mnie posadzą. Nie mogę powiedzieć, że to pomnie spływa jak po kaczce.

Ale nadal protestuję, nie mogę odpuścić. Choć znam wiele osób, które dały sobie spokój.

Czasem tylko myślę, że to nic nie da.

„Na celowniku” to projekt OKO.press i Archiwum Osiatyńskiego polegający na zbieraniu relacji z aktywistami zaangażowanymi w obronę praworządności i praw jednostki w Polsce po 2015 r. Staramy się dokumentować represje, jakim zostali poddani. A także to, jak państwo stara się wypchnąć ich ze sfery publicznej i zniechęcić do zabierania głosu. Projekt prowadzimy od 2021 r. Początkowo wspierała nas w tym norweska Fundacja Rafto (Thorolf Rafto był norweskim działaczem praw człowieka, który życie poświęcił na sprawy Europy Środkowej); od 2022 r. - amerykański German Marshall Fund.

Materiały zebrane w 2021 r. podsumowaliśmy w raporcie opublikowanym na początku 2022.

;
Na zdjęciu Agnieszka Jędrzejczyk
Agnieszka Jędrzejczyk

Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022, nagrody Amnesty International, i Lodołamacza 2024 (za teksty o prawach osób z niepełnosprawnościami)

Komentarze