Tak, widzieliśmy kawałek obrazka, ale nie zawsze rozumieliśmy stojący za nim proces. W temacie migracji nie ma nic czarno-białego. Nie możemy pisać o niej tylko przez emocje i wartości
W polemice z tekstem Małgorzaty Tomczak w „Wyborczej” pt. „Rodziny z dziećmi, wykształcona Afganka, ciężarna kobieta – osoby takie, jak w filmie Holland, są na granicy wyjątkami” Magdalena Chrzczonowicz pisała, że obraz granicy w mediach był może niepełny, ale nie fałszywy. W OKO.press nie ukrywaliśmy, że „znaczna większość uchodźców i migrantów chce się dostać do Niemiec lub innego kraju zachodniej Europy. Ale w momencie napotkania strażnika w lesie mówią: „stay in Poland”, chociaż wcale nie chcą „stay”. Co mają powiedzieć?”.
Małgorzata Tomczak, która od grudnia 2023 r. pracuje w OKO.press, odpowiada pytaniem: „No właśnie – co? To jest dla mnie sedno problemu. Co ma powiedzieć znaczna większość ludzi, którzy nie chcą być wyrzuceni na Białoruś, ale nie chcą też zostać w Polsce, czyli polskie prawo azylowe ich nie obejmuje? Jak postulat zniesienia push-backów ma się do ich sytuacji?”.
Poniżej cały tekst Tomczak, która chce uniknąć „humanitarnego skrzywienia” by pisać jak być powinno, a nie, jak naprawdę jest na granicy polsko-białoruskiej i innych granicach Unii Europejskiej.
Na zdjęciu głównym: rodzina syryjskich migrantów w lesie pod Kleszczelami, przy granicy z Białorusią. Fot. Magdalena Chrzczonowicz
W dyskusji po moim artykule w „Wyborczej” zmaterializowała się jego teza, że debata o kryzysie na granicy z Białorusią i szerzej, migracji jest skrajnie spolaryzowana i odbywa się w oparciu głównie o narracje – a nie informacje. Oprócz wielu głosów w mediach społecznościowych, w tych tradycyjnych opublikowano dziewięć polemik. Część z nich podważa podane w tekście fakty, część – sens pisania o nich. Trzy – polemika Macieja Moskwy, Agaty Kluczewskiej i Magdaleny Chrzczonowicz – uznały potrzebę dalszej dyskusji. Tu skupiam się głównie na tej ostatniej.
W poniższym tekście używam często podmiotu zbiorowego, ale nie mam na myśli konkretnych mediów, dziennikarzy, czy aktywistów. Chodzi mi o infosferę po lewicowo-liberalnej stronie debaty: sieci pomocowe, media i twórców, ale też wszystkich „sojuszników”, obserwatorów, zabierających głos, regularnie i od święta – dyskurs tworzy się wspólnie. Składają się na niego nie tylko media i sztuka, ale też dyskusje na żywo i mediach społecznościowych, protesty, petycje, apele.
Informacje układają się w schematy, powstają osądy, oczekiwania i postulaty. W skrócie: co wiemy, jak to sobie opowiadamy, co w związku z tym planujemy zrobić – albo myślimy, że zrobi ktoś inny.
W refleksach nad pisaniem o granicy Magdalena Chrzczonowicz pisze o ograniczeniach dostępu do informacji – o „wiedzy zamkniętej w strefie”. Po pierwsze, zostaliśmy przez państwo PiS pozbawieni możliwości normalnej dziennikarskiej pracy. Nie mogliśmy, jako dziennikarze, wejść do strefy zamkniętej (chociaż wchodziliśmy, ale po cichu i po kryjomu, więc nasze możliwości były ograniczone). Nie było innych informatorów niż mieszkańcy, aktywiści, migranci.
To, jak na pisanie o migracji wpłynęło państwowe embargo informacyjne jest oczywiste, i ja o tym w tekście w „Wyborczej” wyraźnie wspominam. Do „granicznej” perspektywy autorki dodam też moją, z ośrodków strzeżonych – dziennikarze i aktywiści od 2,5 roku nie mają wstępu. Jest też Białoruś, praktycznie biała plama.
Ale od początku były też przestrzenie dostępne: ośrodki otwarte, kraje docelowe – np. Niemcy; część migrantów mieszka też poza instytucjami. A strefy zamkniętej nie ma już od półtora roku.
Chrzczonowicz pisze zresztą dalej: „od samego początku kryzysu pisaliśmy także dużo szerzej, wychodziliśmy poza opisany fragment rzeczywistości" i przytacza niektóre z wielu tekstów, które rozszerzały opowieść o migracji: o inne przestrzenie (kraje pochodzenia, Białoruś, ośrodki dla uchodźców, kraje docelowe); o wymiar czasowy – kolejne miesiące „bycia w drodze”; o kontekst prawny i polityczny.
Tak, szerszy kontekst był obecny od samego początku, a gdy losy migrantów coraz bardziej się plątały, uwikłane w polskie, niemieckie, czy holenderskie prawo i instytucje – pokazywaliśmy tę skomplikowaną drogę. Szeroka perspektywa pojawiła się w tekstach o granicy dość szybko. Natomiast nie przebiła się ona do mainstreamowej narracji – gdyby tak było,
uproszczona opowieść: „oni chcą ochrony w Polsce, a Polska im to uniemożliwia” po prostu nie mogłaby się tak ucukrować.
Chrzczonowicz pisze: Tomczak zarzuca aktywistom oraz dziennikarzom (w tym samej sobie), którzy wierzą relacjom aktywistów, „wytwarzanie fałszywej wiedzy”. Mówi, że także jej teksty były nieprawdziwe. Nie zgadzam się na takie postawienie sprawy. Uznaję, że przedstawialiśmy wiedzę może niepełną, ale nie fałszywą.
Pomijanie całych wątków i tworzenie niepełnego obrazu tworzy obraz wykrzywiony.
Uważam też, że pewne analizy były bardzo idealistyczne, raczej z porządku aktywistycznych postulatów, bez reality checku.
Ale zacznijmy od niepełnego obrazu.
Po pierwsze, relacjonowanie „tu i teraz” z granicy rządzi się innymi prawami, niż opisywanie losów ludzi na przestrzeni kilku miesięcy. Ja na przykład po kilku rozmowach z pewnym bohaterem zaczęłam mieć wątpliwości, skąd naprawdę jest. Okazały się słuszne: nie pochodził z Palestyny, tylko z Maghrebu, od kilkunastu lat mieszka w Europie, a jesienią 2021 znalazł się na granicy w niejasnych okolicznościach. Zostawiłam tę historię, ale ta osoba pojawia się w innych utworach o granicy.
Inna bohaterka opowiadała mi swoją historię w bardzo przekonujący sposób i prawdopodobnie tak bym ją opisała – gdybym nie przeczytała w zagranicznych mediach, że dokładnie taką samą opowieść podawało we wnioskach azylowych składanych w Grecji, kilkaset osób z tego samego kraju. Ta osoba miała dużo prostszy powód wyjazdu – biedę.
Bieda nie mieści się w kryteriach udzielania ochrony międzynarodowej, musiała więc opowiadać o prześladowaniach politycznych.
Po drugie, pisanie o migracji rządzi się też nieco innymi prawami, niż np. analizy polityki we własnym kraju. Nawet dane są kiepskiej jakości, bo narodowości osób często są deklaratywne, a wiele z nich pozbywa się paszportów (w tegorocznych statystykach przypłynięć do Europy – wg Międzynarodowej Organizacji Migracji, IOM – trzecią największą grupą są „osoby o nieznanej narodowości”. W ostatnich czterech latach takich osób przybyło do Europy ponad 57 tysięcy, a statystyki IOM pokazują tylko ludzi jakkolwiek zarejestrowanych).
Wiele reportaży, ale też artykułów „interwencyjnych” jest opartych na historiach opowiadanych przez uchodźców i migrantów. Nie znamy szczegółowo polityczno-społecznego kontekstu w ich krajach pochodzenia, nie jesteśmy w stanie zweryfikować wielu informacji.
Czy pisząc, że w przypadku deportacji do Iraku, irackiego Kurdystanu, czy Egiptu, komuś grozi więzienie, albo śmierć – naprawdę mamy wystarczającą wiedzę?
Po trzecie, widzimy obrazek prawdziwy – ale nie zawsze rozumiemy stojący za nim proces. Wiedza kumuluje się w czasie, zdarzenia sprzed dwóch lat dziś rozumiemy inaczej. Część wzorców można zrozumieć na przykładach innych krajów (o ile są opisane), a niektóre będą typowe tylko dla Polski. Zrozumiemy je dopiero za jakiś czas. I chyba nadal będziemy w pisaniu o migracji zmagać się z takimi dylematami. Jeden z głównych, z którym zmagam się ja brzmi:
Wśród strategii stosowanych przez ludzi, żeby dostać się tam, gdzie chcą, jest bowiem
opowiadanie historii tak, by „wpasowały się” w kryteria przyznawania statusu uchodźcy.
Pisałam o tym obszernie w listopadzie 2022 r., podając przykłady opowieści o prześladowaniach politycznych i/lub ze względu na orientację seksualną, cytując porady brytyjskiej organizacji, jak najlepiej przedstawić swoją historię, żeby uzyskać azyl.
Słuchamy potem takich historii i często są spójne, ale możliwości weryfikacji ograniczone. Czasami są opowiadane w sytuacjach „interwencyjnych” – np. gdy komuś grozi deportacja.
Chrzczonowicz pisze: Przykładaliśmy lupę do dostępnego nam kawałka historii, który widzieliśmy na własne oczy. Ale nie przykładaliśmy skanera, bo i skąd mieliśmy go mieć?
W moim tekście w „Wyborczej” opisałam przypadek 12 tysięcy migrantów z Albanii, którzy po dopłynięciu do Wielkiej Brytanii po pierwsze – składali wnioski o ochronę, argumentując to tak, żeby zmaksymalizować swoje szanse; a po drugie – by wyjść z detencji, powoływali się na Human Trafficking Act. W pierwszych miesiącach media pokazywały dwie różne rzeczywistości: tysiące ofiar handlu ludźmi albo tysiące migrantów ekonomicznych.
Eksperci od migracji przyznawali, że nic nie rozumieją.
Przez polskie ośrodki strzeżone przetoczyło się co najmniej kilkanaście strajków głodowych. Dostęp jest ograniczony, polega się na telefonicznych rozmowach z ludźmi (telefony nie mogą mieć kamery) i informacjach od aktywistów (którzy również mają je od migrantów). Weryfikacja jest prawie niemożliwa.
Jest za to inny czynnik – emocje. Od aktywistów dowiadujesz się, że osoba, lub grupa (od kilku do kilkudziesięcioosobowa) głoduje, domaga się wypuszczenia. Informacja brzmi: są przetrzymywani bezprawnie, od kilku lub kilkunastu miesięcy. Żyją w nieludzkich warunkach, długie miesiące bezczynności doprowadzają ich do szaleństwa.
Dowiadujesz się, że ich wnioski o ochronę nie są rozpatrywane. Wiesz, że to kolejna taka historia, poprzednią – głodówki Irakijczyka, który był w detencji 19 miesięcy – opisałaś, była wiarygodna. Nową opisujesz na takich samych zasadach – w oparciu o przedstawione ci fakty.
Jeśli zaświta jakaś wątpliwość, to w tej sytuacji trudno kogoś dociskać; aspekt emocjonalny te szczeliny zalepia.
Po miesiącu albo sześciu, dowiadujesz się (albo rozumiesz na podstawie innych zjawisk), że było nieco inaczej: np. ludzie nie złożyli wniosków o ochronę, bo nie chcieli zostawać w Polsce. Albo złożyli i te wnioski zostały już odrzucone, więc chcieli uniknąć deportacji. A poza tym, że właśnie to, o czym pisałaś trzy teksty temu – że rozpatrywanie wniosków idzie koszmarnie wolno, procedury są niewydolne– przyspieszyło i zaraz masa osób będzie deportowana. I że czerpiąc z doświadczenia ludzi, którym udało się wcześniej wyjść i pojechać do Niemiec, kolejne osoby zaczynają strajkować.
Dodatkowo, jest to dziennikarstwo interwencyjne, presja medialna ma pomóc. Nie jest to pozycja, którą w polemice ze mną Maciej Moskwa określił jako „stanie obok faktów”. Jest to „bycie ich uczestnikiem, nadającym jeszcze większej dynamiki wydarzeniu”.
Gdy po kilku strajkach, po których ludziom udało się wyjść z ośrodka i wyjechać z Polski, jesteś proszona o opisywanie kolejnych; pewne pytania zaczynają uwierać. Te o własną rolę w „nadawaniu jeszcze większej dynamiki wydarzeniom” (i dokładnie jakim wydarzeniom?). A także: czy odróżniać strajk kogoś, kto jest w detencji 19 miesięcy i jego sytuacja jest patowa – od protestu osób, które dopiero się tam znalazły i zostaną deportowane? Według jakich kryteriów? Jakie i dla kogo będzie to miało skutki?
Tak, znaczna większość uchodźców i migrantów chce się dostać do Niemiec lub innego kraju zachodniej Europy. Zaczynają podróż z takim planem. Ale w momencie napotkania strażnika w lesie mówią: „stay in Poland”, chociaż wcale nie chcą „stay”. Co mają powiedzieć?
No właśnie – co? To jest dla mnie sedno problemu. Co ma powiedzieć znaczna większość ludzi, którzy nie chcą być wyrzuceni na Białoruś, ale nie chcą też zostać w Polsce, czyli polskie prawo azylowe ich nie obejmuje?
Jak postulat zniesienia push-backów – które są zakazane, gdy ktoś ubiega się o azyl, a nie, gdy chce przez kraj przejechać – ma się do ich sytuacji?
Jest lato, migranci pushbackowani po raz czwarty w sumie już wiedzą, że SOC (Strzeżony Ośrodek dla Cudzoziemców, który w polskich warunkach staje się więzieniem o zaostrzonym rygorze) wcale im się nie opłaca. Lepiej próbować szczęścia w tym dostaniu się do Niemiec. Poczekać na kuriera. Zamarznięcie im nie grozi, myślą sobie, to może lepiej o ten azyl nie składać wniosku, tylko poczekać na dogodną chwilę. Jak złożą wniosek o azyl w Polsce, procedura dublińska uniemożliwi im złożenie go gdzieś indziej. Już zawsze będą z Polską związani. Na to odpowiedź jest jedna – okej, zapewne nie chcieli do Polski, ale teraz są w lesie na polskiej granicy. I co zrobić? Można ich zostawić w lesie, co zresztą aktywiści często robią, na wyraźną prośbę osób w drodze. I to prawda – nie istnieje procedura, która pozwala przepuścić ich przez Polskę. Pozostaje nam prawo azylowe.
No to zacznijmy mówić: nie ma prawa, które pozwoliłoby tym ludziom dojechać do Europy Zachodniej, więc w sytuacji awaryjnej uciekają się do prawa azylowego (a ono nie jest przestrzegane). Ustawa o pushbackach oddaje migrantów w ręce komendanta placówki Straży Granicznej, który „wydaje postanowienie o opuszczeniu terytorium Polski” i je wykonuje. Migrantowi „przysługuje zażalenie do Komendanta Głównego SG”, ale „złożenie zażalenia nie wstrzymuje wykonania postanowienia”, czyli właśnie push-backu.
Jeśli jednak nawet udałoby się złożyć wniosek o ochronę, to prawem azylowym migranci nie chcą być objęci dłużej, niż wymaga tego ta graniczna, dramatyczna sytuacja.
Bo prawo azylowe wpycha ich w długą detencję, która dla większości skończy się deportacją.
Polska akceptuje dużo mniej wniosków o ochronę niż większość krajów Europy Zachodniej. A tych, którzy ochronę dostaną (np. Afgańczyków czy Syryjki) wikła w Polskę na lata: w ośrodki na odludziu, marne świadczenia, biurokratyczne limbo, a przede wszystkim: życie z daleka od rodzin i diaspor, do których zmierzali. To z perspektywy tych ludzi.
A z perspektywy „sojuszniczej” – aktywistki, dziennikarki, czy dowolnej osoby której ich los leży na sercu – czego ja tym ludziom życzę, co w związku z tym postuluję? Jeśli ich życie jest zagrożone, to oczywiście, domagam się, żeby Straż Graniczna przyjęła ich wniosek o ochronę.
Ale jeśli sytuacja skrajna nie jest i spotykam taką rodzinę z Syrii, jak w „Zielonej Granicy” – zmierzającą do rodziny w Szwecji – to życzę im, żeby do tej rodziny dojechali, a nie utknęli najpierw na sześć miesięcy w detencji w Kętrzynie, a następnie w którymś z ośrodków otwartych z dala od cywilizacji i przez najbliższe lata się z tą rodziną nie połączyli.
A jeśli spotykam ludzi z Iraku, którzy byli największą grupą w pierwszym okresie kryzysu – to tym bardziej nie życzę im tych 18 miesięcy w detencji i deportacji. Jeśli są w dobrej formie i o ile nie są jakimiś absolutnymi wyjątkami, które chcą zostać w Polsce – życzę im, żeby Straż Graniczna ich nie zauważyła.
Tak rozwiązuje ten paradoks film „Zielona Granica” i to jest dla większości
szczęśliwe zakończenie – nie, gdy strażnik przyjmuje wniosek o ochronę, tylko gdy przestaje wykonywać swoją pracę.
Jeśli push-backi zostaną zakazane, to w sytuacji opisanej przez Chrzczonowicz niewiele się zmieni – bo zakaz push-backów dotyczy ludzi proszących o ochronę (o ile uda się im złożyć wniosek, co ustawa o pushbackach granicza), a nie wszystkich.
Człowiek, który chce dostać się do Niemiec strażnika napotkanego w lesie będzie unikał. Będzie próbować przekroczyć zieloną granicę, dopóki pozwolą na to siły i warunki, a Straż Graniczna będzie go „odstawiać do linii granicznej”.
Pogoda jest dobra, on czuje się dobrze, może próbować dalej. A jeśli przy kolejnej próbie utopi się w rzece, to ta śmierć będzie zgodna, czy niezgodna z polskim i europejskim prawem azylowym?
Okej, zapewne nie chcieli do Polski, ale teraz są w lesie na polskiej granicy. I co zrobić? (…) to prawda – nie istnieje procedura, która pozwala przepuścić ich przez Polskę. Pozostaje nam prawo azylowe.
Umawiamy się więc na puszczenie oczka do prawa– będą prosić o azyl, bo muszą, ale nie będą potem w tych procedurach zostawać. Więc dosłowny postulat powinien brzmieć: „ludziom złapanym przez strażników trzeba zagwarantować prawo do złożenia wniosku o ochronę, jako ratunkowy plan B – nawet jeśli nie planują się o nią ubiegać”. Albo: „w sytuacji zagrożenia życia muszą być wobec nich zastosowane inne procedury – nie azylowe, skoro nie chcą o azyl się u nas ubiegać.” Jakie? Czy mamy coś takiego w polskim prawie? Czy o czymś takim rozmawiamy?
A teraz spróbujmy odwrócić sytuację i zamiast „sojuszników osób migrujących”, przyjmijmy perspektywę państwa polskiego. Wiadomo, niefajna – ale chociaż Polski jako członka Schengen i Unii.
W postulacie „przestrzegania procedur azylowych” domagamy się realizacji pierwszego etapu – przyjęcia wniosków. Mówimy: niezależnie od intencji ich podróży, w tej podbramkowej sytuacji muszą trafić w procedury. Aha, i żeby jeszcze nie byli umieszczani w detencji, a jeśli tak, to na możliwie krótko. Tego domagamy się od państwa.
Nie zgłaszamy jednak żadnych postulatów wobec ludzi, którzy w te procedury weszli.
Zdecydowana większość osób, która rozpoczęła procedury azylowe w Polsce, wyjechała na Zachód przy pierwszej możliwości (lub niewiele później).
Osoby przyjęte do ośrodków otwartych często robiły to od razu; a te, które trafiły do detencji (właśnie po to, by wyjazdowi zapobiec), robiły to tuż po jej opuszczeniu. Nie wszyscy – rok temu prawnicy szacowali że było to ok. 90 proc. Z moich wyliczeń na podstawie danych Urzędu do Spraw Cudzoziemców wynikało, że co najmniej 85 proc. z ok. dwóch tysięcy Irakijczyków, którzy weszli w procedury azylowe w Polsce, wyjechało tuż po wyjściu z detencji (co nie znaczy, że reszta postanowiła zostać – po prostu wciąż czekali na wyjście z ośrodków). Opisywałam to szczegółowo rok temu:
Odsetek udzielania Irakijczykom ochrony w Polsce waha się... od 0 do 1 proc. Wiele strajków głodowych domagając się wypuszczenia z detencji przeprowadzili właśnie Irakijczycy. Irakijczyków dotyczyło też kilka interwencji blokujących deportacje.
Jednak osoby innych narodowości, które mają w Polsce większe szanse uzyskania azylu – Syryjczycy, Afgańczycy – również wyjeżdżały, najczęściej jeszcze w trakcie trwania procedur.
Po wyjeździe z Polski i złożeniu wniosku o azyl w innym kraju UE, uruchamiają się procedury dublińskie, na mocy których ci ludzie muszą być do Polski zawróceni. O tym, jak za wszelką cenę próbują tego uniknąć, stosując różne strategie, pisaliśmy od ponad roku:
Wielu osobom udało się uniknąć odesłania do Polski. Ale w czerwcu 2023 r. Straż Graniczna poinformowała, że państwa UE chcą przekazać do Polski prawie 2200 osób (w 2022 roku przekazały prawie 4000). Liczba osób, które Polska musi przyjąć z krajów Europy Zachodniej na zasadzie readmisji może być wielokrotnie wyższa, gdy obejmie to także osoby, które nie składały tu wniosku o ochronę, ale Polska była pierwszym krajem UE do którego wjechali. W czerwcu pisaliśmy, że takich osób może być co najmniej 25 tys.
Doświadczenia ostatnich dwóch lat składają się raczej na obraz „ucieczki od Polski za wszelką cenę” a nie „poszukiwania tu ochrony”.
I nie jest to w ogóle dziwne, bo mają za sobą doświadczenia w lesie, w detencji, przemocy, a przede wszystkim, jak powiedziała jedna z aktywistek, „jakby gdzieś [np. w Niemczech] była moja mama albo siostra, to bym jechała, i żaden dublin by mnie powstrzymał”.
Logicznie powinniśmy domagać się dla tych ludzi tranzytu do Niemiec. Tylko Niemcy wprowadziły we wrześniu 2023 r. kontrole na granicy i nie zamierzają ich znieść. Próbują też bezskutecznie deportować 250 tys. osób, którym odmówiły azylu, mówią o outsourcingu azylowym do krajów trzecich i tną świadczenia dla ubiegających się o azyl.
Myślę, że w postulatach wokół granicy wschodniej zbyt rzadko patrzymy na tą zachodnią i zdecydowanie zbyt rzadko zakorzeniamy je w danych z ostatnich dwóch lat. Dlatego nie zadajemy sobie pytań, co właściwie, w kontekście powyższego, służby i instytucje mają zrobić? (tak, również wiem, że powoływanie się na służby i instytucje nie jest zgodne z logiką „bańki”, ale ostatecznie – to one podejmą jakieś decyzje, a nie aktywiści).
Magdalena Chrzczonowicz pisze: „To prawda, [większość ludzi] nie zmierzała do Polski, tu nie ma i nie było żadnej tajemnicy".a
Nie zgadzam się. Narracja o granicy ukształtowała się głównie w oparciu o relacje z interwencji – nagrania, zdjęcia, reportaże z lasu. Najwięcej takich treści w mediach lewicowo-liberalnych pochodzi z pierwszych miesięcy kryzysu, prezentuje obraz podobny do „Zielonej Granicy”. I ponieważ były to interwencje, to pewne rzeczy musiały się tam zadziać, a inne nie – nie można przecież było mówić „chcemy jechać do Niemiec, ale niech Polska nas nie wyrzuca”, tylko „prosimy o ochronę”. W mediach dominowała ta narracja – ludzie mówiący to do kamer, pokazujący kartki, powtarzający to aktywiści.
Aktywiści mówili: służby nie wierzą, że uchodźcy proszą o ochronę, a przecież wyraźnie mówili. Straż Graniczna odpowiadała: ci ludzie chcą jechać do Niemiec, nie możemy nic zrobić – i była to narracja, którą strona humanitarna odrzucała.
Silny, emocjonalny, pełen obrazów przekaz przebił się do mainstreamu: „ludzie proszą o azyl w Polsce, a Polska ich wyrzuca”.
Po zimie 2021/2022 takich obrazów było dużo mniej i w powszechnej świadomości kryzys się skończył – choć ludzie tysiącami przejeżdżali do Niemiec. Obraz błagających o ochronę wrócił pod koniec maja 2022, gdy pod płotem stało kilkanaścioro dzieci. I te dwie sprzeczne opowieści: „oni nie chcą tu azylu” i „chcą ochrony w Polsce” były wtedy bardzo wyraźne.
W „Gazecie Wyborczej” pojawił się nagłówek „Ich krajem marzeń jest Polska”, a aktywistka mówiła, że nawet w piosenkach jakie tu śpiewają są słowa, że ich krajem marzeń jest Polska.
Gdyby lewicowa narracja mówiła „ci ludzie jadą do Niemiec, nie ma prawa, które pozwoliłoby ich przepuścić”, to nie ugruntowałyby się te wszystkie skrypty mówiące o „czarno-białej sytuacji”, „dobru i złu”, „winie i odpowiedzialności”, „jasnych rozwiązaniach”.
To, że gdzieś było to opisywane, nie znaczy, że się przebiło.
A już na pewno nie wierzę, że powszechna jest znajomość procedur dublińskich, które sprawiają, że ochrona w Polsce nikomu się nie opłaca.
Jest to natomiast wiedza powszechna po drugiej stronie debaty – zarówno eksperckiej, medialnej, jak i wśród odbiorców, którzy czytają komunikaty SG, np. o „nadużyciu procedur uchodźczych i wyjechaniu do Niemiec”. Bańka lewicowa je odrzuca, jako treści „oficjalne, państwowe”, „wersję służb”, które "kłamią w kwestii granicy”. I te dwie sprzeczne narracje są do tego stopnia okopane, że mówienie że „ludzie nie chcą w Polsce ochrony, jadą do Niemiec” albo że „składają wnioski, choć nie chcą tu zostawać” bywa określane przez aktywistów jako „mówienie językiem Straży Granicznej” (tu odwołuję się do własnych doświadczeń).
Jest to analogiczny problem jak ten z mówieniem o przemytnikach i przekraczaniu płotu. Głosów, żeby „nie powtarzać tej prawicowej propagandy o przemytnikach” słyszałam i czytałam, ze strony aktywistów, przynajmniej kilka. Podobnie z tranzytową rolą Polski: narracja prawicowa tego nie wyjaśni, napisze tylko „cudzoziemcy nadużyli procedur uchodźczych i wyjechali do Niemiec”. Nie ma interesu w pochyleniu się nad kontekstem i powodami. A lewicowa ten fakt pominie, uda że go nie ma, ewentualnie zasugeruje, żeby tego nie podkreślać, bo to młyn na wodę dla prawicy.
Jest to zresztą typowe dla lewicowego dyskursu o migracji w Europie Zachodniej – niewygodne pomińmy, bo jeszcze ludzie się przestraszą.
Tylko że takie wątki zagospodaruje wtedy prawica – niezainteresowana polityką integracyjną i humanitarną. Jak pisze w polemice do mojego tekstu Agata Kluczewska, niezależnie od naszych chęci, opinii, deklaracji czy ocen, staliśmy się krajem tranzytowym, w którym pojawiają się migranci, część z nich zostaje. Narracja, że to dobrze lub źle, którą cechuje zaangażowanie emocjonalne, nie ma w tym porządku znaczenia. Tak po prostu jest, a żadna z takich narracji nie udziela odpowiedzi, jak na to zareagować w szerszym niż humanitarny kontekście społecznym”.
Magdaleny Chrzczonowicz: „Od dawna piszemy o tym, że Europa zamienia się w twierdzę i jest to strategia idiotyczna, bo nieskuteczna w XXI wieku (pisała o tym u nas także Tomczak). Od 2021 roku punktujemy UE, że na push-backi na polskiej granicy po prostu się zgadza”
Świadomość, że „w Europie też jest źle” jest na pewno większa, niż tranzytowej roli Polski – wiadomo, że u greckich i włoskich wybrzeży toną statki. Ale fakt, że Polska nie jest żadnym wyjątkiem ani w kwestii brutalnych push-backów, ani ich legalizacji w prawie i że dzieje się to z błogosławieństwem UE, nie jest aż tak powszechną wiedzą. Widziałam przez te dwa lata mnóstwo wypowiedzi i komentarzy: „jak to możliwe, że Unia Europejska nie reaguje?”.
A także oczekiwania, że po odsunięciu PiS od władzy wszystko się zmieni i zostanie rozliczone.
W „Gazecie Wyborczej” trzy osoby, w tym dr Hanna Machińska, polemizują z moim tekstem, pisząc, że na lądowej granicy hiszpańsko-marokańskiej, obywatele Mali i Wybrzeża Kości Słoniowej mogą ubiegać się o wizę lub azyl. Potem w TOK FM Mateusz Luft z KIK, współpracownik Janiny Ochojskiej, mówi: „powołam się tutaj na dr Machińską – no jednak w Hiszpanii jest trochę inna sytuacja, tak”.
„Trochę inna” sytuacja polega np. na push-backowaniu 10 tys. osób w maju 2021 r. oraz śmierci od 23 do 37 (wg różnych źródeł) i zaginięciu 76, podczas jednej tylko próby przekroczenia płotu w Melilli w czerwcu 2022.
Luft mówi dalej, że „My przyjęliśmy najgorszy scenariusz (…) nie stwarzamy nikomu możliwości wniosku złożenia o azyl. To jest takie coś powtarzane przez prawicę, taki fake news: niech ci ludzie mogą iść do naszych ambasad na całym świecie i złożyć wnioski azylowe (…) Albo: niech sobie idą do przejścia i granicznego i tam złożą ten wniosek” – czyli dokładnie te, których użyła w kontekście Hiszpanii dr Machińska.
Jeśli miałabym wskazać case wytwarzania fałszywych narracji w tej dyskusji, to byłby to ten łańcuszek argumentacyjny.
Ale szerszy kontekst, który Tomczak rysuje w swoim tekście, nie może nam w żadnym razie przysłaniać perspektywy humanitarnej. Z tej perspektywy nie wolno nam rezygnować. Mamy 55 ofiar śmiertelnych na granicy, a to tylko te udokumentowane. Mamy osoby, które są w lesie. Ich życie i zdrowie może być zagrożone – pisze Chrzczonowicz.
Zgadzam się z autorką, ale uważam też, że
perspektywa humanitarna w pewnym momencie zaczyna przesłaniać resztę.
Jedną ze skali migracji jest ten konkretny człowiek. Zbliżając się do bohatera trudno uniknąć uwikłania –pisanie reportażu zmienia się nagle w chodzenie z nim czy z nią po urzędach i szukanie rozwiązań prawnych; pisanie o ośrodkach strzeżonych – w wysyłanie paczek; relacja z bohaterką – w relację z jej matką, która mówi: moje dziecko ma w waszym kraju tylko ciebie.
To ułamek moich doświadczeń i w każdym z nich, ta najmniejsza skala stawała się zawsze największą, przez którą zjawiska – np. ewolucję polityki, skuteczność mechanizmów praworządności – zaczyna się widzieć w dużym skrzywieniu. Nazwijmy go życzeniowym, idealistycznym czy opartym na nadziei;
dla mnie jest to skrzywienie od tego „jak jest” do „jak być powinno”.
Ale żeby to „jak być powinno” nie były budowaniem zamków z piasku, to trzeba przynajmniej wziąć pod uwagę, jaka jest rzeczywistość.
Mam wrażenie, że w temacie migracji poruszamy się między czterema porządkami.
Pierwszy– humanitarny, wymaga, żeby wszystko, wobec tego stojącego przed nami człowieka zadziało się tak, jak wobec nas. Jeśli dzieje się inaczej – a dzieje się zupełnie inaczej, wstawmy dowolne powody, np. nierówność paszportowa – to musi nastąpić korekta.
Korektę umożliwia porządek czwarty, w którym zabezpieczone są prawa człowieka – międzynarodowe konwencje i deklaracje. Z nich wywodzą się oczywiście prawa humanitarne na pośrednich szczeblach – np. polska Ustawa o udzielaniu cudzoziemcom ochrony, unijne prawo azylowe. Tylko one właśnie na tych granicach, narodowych, czy unijnych, przestają działać, więc wspinamy się na samą górę: do Deklaracji Praw Człowieka, Konwencji Genewskiej o uchodźcach, Karty Praw Podstawowych, Trybunału w Strasburgu. Wszystko ma się naprawić z góry na dół, a po drodze wymierzone zostaną kary.
I nie chcemy przełknąć faktu, że poziom drugi i trzeci są, i stają się coraz bardziej, zdominowane przez inną logikę.
Państwo (poziom drugi) zawsze będzie stawiać obronność nad humanitaryzmem; interes własnych obywateli (potem krajów, wobec których ma zobowiązania i które będą w stanie przestrzeganie interesu swoich obywateli wyegzekwować) nad etycznymi powinnościami wobec migrantów.
Zrzeszenie państw (poziom trzeci) będzie realizowało swój interes – np. swobodny przepływ dóbr i osób. Ale nie wszystkich – tylko tych, których chce.
Państwowa logika nie oprze polityki migracyjnej na interesie osób migrujących. Rozstrzygnie je gdzieś między swoim interesem ekonomicznym, demograficznym i szeroko rozumianego bezpieczeństwa (chyba, że jest PiS i wtedy będzie to gdzieś między polityczną hucpą, brutalnym spektaklem a przykrywaniem inflacji i innych problemów). Prawa nie przestrzega się tylko dlatego, „że jest i jest słuszne”, ale też dlatego, że są skuteczne mechanizmy egzekwowania go.
A w prawie humanitarnym są one nikłe, niewydolne, opóźnione o wiele lat, albo niewiążące. I nie ma woli, żeby to poprawiać.
Nie mówiąc o tym, że ta dziurawa, pół-martwa, zimnowojenna Konwencja Genewska o uchodźcach nie uwzględniła ani masowych migracji XXI wieku, ani tym bardziej hybrydowej instrumentalizacji migracji. Ani nawet biedy. I również nie ma politycznej woli, żeby ją rozszerzać. Większości ludzi na europejskich o granicach ona nie obejmie. Obejmie wyjątki, a nie masy; a ponieważ nie ma za bardzo nic innego, to setki tysięcy będą próbować przekonać, że są tymi wyjątkami.
Przez ostatnie dwa lata wybrzmiewały takie postulaty, a w oparciu o nie, wytwarzano medialną narrację:
Takich analiz, reportaży, materiałów interwencyjnych, media lewicowe stworzyły sporo. Jednocześnie funkcjonuje w nich dyskurs ekspercko-rzeczniczy, którego przykładem jest np. tocząca się teraz na łamach „Krytyki Politycznej” debata wokół push-backów, albo teksty mój i autorki polemiki. Dyskurs ten prezentuje postulaty, tyle zakorzenione w międzynarodowych prawach, co w naszej sytuacji, po prostu życzeniowe. Tak, są to jedyne etycznie satysfakcjonujące i zgodne z prawami człowieka postulaty. A jednocześnie, w świetle ostatnich dwóch lat, ich końcowym efektem jest polityka „no borders”.
A w tym samym momencie mamy wznowione kontrole na 11 granicach Schengen.
Logika „realpolitikowa” budzi opór na gruncie etycznym. Ale humanitarna coraz bardziej neguje inne konteksty, unijny i schengenowski, ale też krajów pochodzenia, bo do wielu z nich deportacji nie da się wykonywać.
I produkuje postulaty, które są nielogiczne, jak np. „zatrzymać konstrukcję drugiej zapory, bo stwarza niebezpieczeństwo dla osób migrujących”, tak jakby to bezpieczeństwo tych osób było jej celem. Albo hasła: „Mur nie działa – kryzys humanitarny na granicy trwa”. „Mur” nie miał pomóc ludziom, wręcz przeciwnie. „Nie działa”, więc co – trzeba zbudować wyższy?
W wywiadzie z Mikołajem Grynbergiem (z czerwca 2023), Magdalena Chrzczonowicz mówi: Oboje jesteśmy – etycznie – po stronie osób pomagających, nazywamy to, co się dzieje na granicy tragedią, kryzysem humanitarnym. To wyzwala rodzaj cenzury – trudniej pisać o ciemnych stronach tego pomagania np. o stosunku do osób w drodze, o przemytnikach itp.
Takie jest właśnie moje doświadczenie i uważam, że przez taką cenzurę z lewicowej narracji o migracji wymiatane są ważne wątki – np. przemytników; wojny hybrydowej, zjawisk w ośrodkach strzeżonych.
Jest to też problem lewicy w Europie Zachodniej, o czym pisał na przykładzie Szwecji m.in. Maciej Zaremba Bielawski, dając przykład dziennikarza, który stwierdził, że „pojedzie w trasę i posłucha w przydrożnych knajpach, o czym ludzie rozmawiają. Spędził miesiąc za kierownicą i napisał reportaż, którego redakcja nie opublikowała, bo »byłby wodą na młyn ksenofobów«, czyli nie należało informować opinii publicznej, w jakiej tonacji kierowcy ciężarówek mówią o imigrantach. Brało się to z paternalistycznego przekonania, że jeżeli pozwoli się obywatelom przejrzeć się w lustrze, to wyjdą jakieś straszne rzeczy”.
Jeśli mamy się cenzurować nawet na poziomie historii o pomaganiu, to jak mamy opisywać strukturalne problemy związane z migracją? W lewicowej narracji pomija się takie kwestie albo tłumaczy w lewicowych kategoriach: postkolonializm, strukturalny rasizm, a w kontekście problemów w pomaganiu – trauma. Potem w zetknięciu z rzeczywistością pojawia się dysonans. Problemy wynikających np. z różnic kulturowych nie są w naszej narracji o granicy obecne. Znam ich sporo z doświadczenia pomagania w ośrodkach strzeżonych – być może dlatego to właśnie osoby pomagające tam, a nie na granicy, uznały mój tekst za ważny. Opisywałam zjawiska, których nikt nie rozumiał i nikt nie wyjaśniał.
W moim artykule przytaczałam tekst, który wywarł na mnie wielkie wrażenie i pomógł uporządkować własny mętlik. Socjolożka Alicja Palęcka opisuje we„Freezing Face Emoji O komunikacji i autoprezentacji granicznej” strategie ludzi, którzy organizują sobie pomoc od aktywistów. Autorka nie narzuca emocji i osądów. Neutralnym, bez moralnego nacechowania, wyjaśnia pewien kawałek szlaku polsko-białoruskiego, czyli strategię organizowania sobie pomocy w lesie, ale przede wszystkim – pokazuje sprawczość migrantów, którzy jak wszyscy inni – coś sobie załatwiają, maksymalizują swoje szanse, kombinują. W tym emocjonalnym i moralnym wzmożeniu, takie treści są potrzebne. Tak samo jak uspokojenie języka.
Pod artykułem toczyła się zażarta dyskusja aktywistów o nieprawdziwości i szkodliwości tekstu, który miał „umacniać szkodliwe stereotypy”, a polemika do niego wyjaśniała, że oczywiście,„wszystkie takie zachowania wynikają z traumy”.
Wiele z przedstawionych w moim tekście faktów było już wcześniej opisywanych na łamach OKO.press, również przeze mnie. Nigdy nie budziły kontrowersji i pewnie również dlatego, że były podane w sposób emocjonalnie zaangażowany; akcentując jedną perspektywę i nie naświetlając innych (albo pokazując obie, ale z mocnym wartościowaniem).
Jest to coś, co mocno odnotowuję w tej dyskusji: fakty (liczby, opisy zjawisk) w tej debacie (a może także w innych?) nie mogą być po prostu podane – muszą być nacechowane, emocjonalnie i moralnie, zgodnie z przyjętym schematem. Jeśli nie układają się w jedną z opowieści, do których się przyzwyczailiśmy: o bohaterach i ofiarach, o zbrodni i winie, o niesprawiedliwości, która zostanie naprawiona – to chce się je z automatu podważyć, albo zupełnie odrzucić.
A jeśli podważyć się nie da, to kwestionuje się ich funkcję – czemu służą?
Bo na pewno nie postulatom aktywistów. A skoro tak, to ewidentnie służą czemuś przeciwnemu.
Chciałabym zakwestionować traktowanie dziennikarstwa w kategoriach „użyteczności vs. szkodliwości” dla konkretnych postulatów czy idei. Wśród teorii „o czym jest [mój] tekst” najbliższa była mi, że to „mało konstruktywna krytyczna analiza zawierająca argumenty dla wszystkich stron potencjalnej dyskusji.”
Migracja będzie. Nie ma żadnego znaczenia, czy lubimy migracje, czy nie, czy chcemy kogoś przyjąć, czy nie – te osoby są już w drodze, kobiety, mężczyźni, dzieci i tak tu przyjdą.(…) I jak o tym rozmawiać? To, że ludzie boją się migracji, to pewne. Jednak chcąc walczyć z rasizmem, nie należy tych lęków przemilczeć. Należy o nich mówić i pokazywać społeczeństwu, że za pomocą sprawnych polityk społecznych można napięcia rozładować. Wtedy rasistowskie demony, które PiS (a chwilami także i KO) wykorzystywał podczas swoich kampanii, nie wybuchną nam w twarz.
Tak, migracja będzie – ale gdzie dokładnie, w Europie, czy w Polsce? Z jakich krajów, z jakiego powodu? I co ci ludzie będą robić?
Mam wrażenie, że dyskusja wymaga doprecyzowania, bo wrzucamy wszystko do jednego wora:
Europejska „love-hate relationship” z migracją, czyli dziesiątki tysięcy ludzi na granicach i luka demograficzna w starzejących się społeczeństwach jest punktem wyjścia, ale te zjawiska nie mapują się przecież 1:1. Ludzie, którzy chcą dołączyć do swoich rodzin w Europie Zachodniej przez granicę polsko-białoruską i polsko-słowacką nie będą tymi, którzy będą pracować w polskich fabrykach.
Dużo mówimy o wymiarze etycznym polityki migracyjnej, ale polityka migracyjna nigdy nie będzie etycznie satysfakcjonująca. Oprze się na selekcji ludzi na bardziej i mniej przydatnych na rynku pracy; a nie na humanitarnych ideach. W debacie
jest dużo pustosłowia typu „migracja nie jest zagrożeniem, jest szansą” i prób czarowania rzeczywistości przez zestawienie argumentów z różnych porządków.
Instrumentalizowana migracja może być szansą – dla uchodźców i migrantów – i może stać się ich dramatem. A dla państwa jest to problem, na który trzeba jakoś normalnie odpowiedzieć.
Natomiast masowa nieregularna migracja z Azji i Afryki jest i będzie raczej wyzwaniem nie naszym lecz państw Europy Zachodniej, (i niezależnie od tego, czy są tam prawicowe demony, czy nie). U nas wywoła właśnie to, co wywołała – totalną polaryzację. Szansą może być imigracja wykwalifikowanych pracowników.
Tak czy inaczej imigracja jest też dla Europy demograficzną i ekonomiczną koniecznością. Przykładów dobrych polityk przyjmowania migrantów trzeba szukać, bo dzisiaj wcale nie są tak ewidentne. W Polsce do niedawna było zdecydowanie więcej demonów, niż migrantów, których dotyczyły; ale w wielu krajach Europy Zachodniej antyimigrancka prawica urosła raczej wskutek napięć społecznych, niż odwrotnie.
Demony (choć ja powiedziałabym raczej – problemy) i tak wybuchną wszystkim w twarz, więc zawsze lepiej wcześniej porozmawiać.
Co będzie trudne, bo znowu cytując Agatę Kluczewską, „dotychczasowy skrypt już się wyczerpał”.
Magdalena Chrzczonowicz pisze w swoim tekście: Jak każdy tekst, który ma naruszyć tabu, tekst Tomczak jest, moim zdaniem, momentami uproszczony i przesadzony.
Tekst jest o tym, jak nasze opowieści o migracji korespondują z rzeczywistością. Opisuję różne skale, poziomy i połączenia, np. jak wytworzone narracje kształtują rzeczywistość. Przykładem jest dyskurs o migracji, który nadreprezentowuje dzieci jako „zasługujące na pomoc”: umacniają to media a sami migranci i uchodźcy zaczynają używać „figury dziecka” jako strategii pozyskiwania pomocy. Tekst próbujący uchwycić te różne poziomy zawsze będzie uproszczony. Nie uważam jednak, żeby był przesadzony.
Pajęczynę domniemanych wniosków, ocen, czy postulatów (o których akurat Chrzczonowicz nie pisze, ale pojawiają się w innych miejscach) wytworzył szalony obieg tekstu. W artykule ich nie ma.
Uchodźcy i migranci
Straż Graniczna
Unia Europejska
Granica polsko-białoruska
Konwencja Genewska o Uchodźcach
migranci
strefa Schengen
Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.
Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.
Komentarze